Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 04.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Klo-tyl-da! — zaśpiewała trąbka samochodu i w tej chwili maszyna warjackim pędem przeleciała tuż obok niego, obryzgując błotem. Co najmniej kwartę błota chlapnęło mu na piersi, na ręce, na twarz!... Przetarł oczy, walając się jeszcze mocniej, wyplunął błoto z ust i wpadł do pierwszej bramy, wołając na ratunek stróża. Pyszny dozorca ogromnej kamienicy spojrzał pogardliwie na żałosnego młodzieńca; lecz widok czterdziestówki obudził w nim szlachetniejsze uczucia. Zaprowadził Ludwika do swej komórki, sam nalał wody w miskę i kazał żonie poratować młodego pana, którego spotkało nieszczęście. Jakoż przy pomocy szczotki, ścierki i miotełki powierzchowność Ludwika została doprowadzona mniej więcej do poprzedniego wyglądu, choć na lewej ręce trzeba było odwrócić mankiet, a na szaraczkowym paltocie zarysowały się ciemne plamy.
Nareszcie Proszkiewicz wymknął się z życzliwych objęć stróżowej, lotem strzały popędził przez Wierzbową i zziajany wpadł pod filary teatralne.
— Kogo widzę?... co tu robisz?... kiedyżeś wyjechał z Iksinowa? — wykrzyknął nagle otyły jegomość, idący naprzeciw Ludwika, i pochwycił go za rękę. Był to znajomy z prowincji.
Młody człowiek, przerażony spotkaniem, chciał jak najprędzej pożegnać ukochanego współziomka. Ale jegomość spostrzegł to i zawołał:
— Hola!... czego się tak śpieszysz?... Mam pół godziny czasu, więc możemy wstąpić do cukierni...
— Przepraszam pana — wyjęczał zadyszany Ludwik — ale mam właśnie kupić bilety na „Fausta“...
— Ja wprawdzie idę tylko do Nowości — odparł znajomy — ale nie widzę, dlaczego miałbyś mnie bagatelizować.
— Chodzi o kupno biletu dla pewnej damy... — tłomaczył się Ludwik. — Może pan ze mną pozwoli.
— Oho! — zawołał znajomy, trzymając go za rękę. — Już