Czarny Czarownik/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Czarny Czarownik
Podtytuł Relacja z wyprawy do Afryki 1926 r.
Wydawca Towarzystwo wydawnicze "Rój"
Data wyd. 1926
Druk Druk. "Grafia"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział II.
DŻUNGLA AFRYKAŃSKA

Dżungla jest to zawsze pojęcie bardzo rozciągłe i nieokreślone.
Przecięliśmy dżunglę Gwinejską, Sudańską i Wybrzeża Kości Słoniowej, a każda z nich miała odrębny charakter.
W Gwinei, oprócz obszarów grzbietu Futa-Dżalon, dżungla przedstawia sobą las podzwrotnikowy, niedostępny zupełnie w Dolnej nadmorskiej Gwinei, gdzie napowietrzne korzenie fikusów i innych drzew, tworzą sieć nie do przebycia; bardziej dostępną jest dżungla w środkowej i wschodniej części kolonji, ponieważ las tam nie jest zbyt gęsty, lecz zarośnięty od dołu krzakami, wysoką trawą i bambusami.
Tę dżunglę czyli brussę, murzyni zaczynają od grudnia wypalać. Znikają wtedy bez śladu trzciny, trawa i drobne zarośla krzaków i pozostają tylko drzewa. Są to drzewa karite, kopok, baobaby, palmy olejne i kokosowe, rafia i kilka innych gatunków.
Polowaliśmy w tej dżungli wtedy, gdy jeszcze jej nie tknął ogień.
Byliśmy zmuszeni przedzierać się z nożami w ręku, rozumiejąc doskonale, że nawet największe zwierzę, jak słoń lub bawół, mogłoby w tych haszczach z łatwością ujść naszej uwagi. W każdym zaś razie, słysząc nawet uciekające przez dżunglę zwierzę, strzelać tu nie można, bo celu się nie widzi. Zrozumiałem też jest, że w takiej dżungli nie trudno o przygodę, jeśliby jakiś drapieżnik zechciał myśliwego zaatakować. Na szczęście dzikie zwierzęta nigdy nie atakują bez poprzedniego napadu na nie ze strony człowieka. Atakują tylko drobne istoty, jak — mrówki, termity, komary, bąki i pająki.
W porze, gdy dżungla jest już wypalona, podróżowanie przez nią pozostaje jednak rzeczą trudną, ponieważ cała przestrzeń dżungli gwinejskiej jest pokryta mniejszemi i większemi odłamkami skał laterytowych oraz olbrzymiemi koloniami termitów. Marsz dzienny, a szczególnie nocny, związany jest z poważnemi trudnościami, a nawet niebezpieczeństwem. Ileż to razy prawie łamaliśmy i skręcaliśmy sobie nogi, ileż to razy padaliśmy na ostre kamienie potknąwszy się o zdradliwe, ukryte w spalonej trawie termitjery!
Dżungla w dolinach i na szczytach Futa-Dżalon przedstawia sobą zarośla wysokiej ostrej, kolczastej trawy i trzcin, ukrywających w swoim gąszczu te same kamienie i kopce termitów. Tylko na brzegach większych rzek, jak naprzykład Baffing, i potoków, spotykaliśmy knieję skłębioną, ciemną, niedostępną, gdzie się kryją małpy, szczególnie zaś szympanse i ich odwieczni wrogowie — węże pytony.
Dżungla sudańska jest to morze trawy i trzcin z wyspami gajów lub oddzielnych drzew, bez większych przestrzeni leśnych, gdyż wszystkie rzeki, oprócz Nigru i Czarnej Wolty, w perjodzie zasusznym znikają.
Zato całkiem inaczej wygląda dżungla Wybrzeża Kości Słoniowej, tego najpiękniejszego w całej Afryce zachodniej kraju.
Północną część tej kolonji stanowi Sawanna, wspaniała równina pokryta niewysoką soczystą trawą i ozdobiona bukietami wiecznie zielonych gajów. Tu dążą ze wszech stron i dążyły z pewnością z przed wieków różne zwierzęta w tym okresie, gdy wysychała i umierała Sahara. Niezliczone stada antylop od dużego jak koń Bubalis major do drobnej antylopy Maxwella, bawoły dwóch gatunków, słonie, lwy i pantery wiodą tu życie i prowadzą walki; tysiączne rodzaje ptactwa gnieżdżą się w trawie i gąszczu drzew.
Wszędzie tu szemrzą mniejsze i większe potoki i strumyki, a cała sieć rzek, wpadających po części do Czarnej Wolty, częściowo zaś do oceanu, przecina ten bogaty nad wyraz kraj.
Bliżej do morza sawanna znika, urywając się prawie nagle przed czarną ścianą dziewiczych lasów, skąd biali przybysze zaczynają z każdym rokiem wydzierać złoto, w postaci mahoniu, drzewa palmowego i innych cennych gatunków drzew.
W tej dżungli leśnej ukrywają się i mnożą stada słoni i małp. Ich niczem niezmącony dotąd spokój, zakłócony jest obecnie stukiem siekier, trzaskiem padających olbrzymów leśnych, warkotem parowej piły i budzącym niepokój turkotem samochodowych motorów i kół wagonów kolejowych, ponieważ droga żelazna już przecięła knieję od oceanu do Bouake i stąd ciągnie już długą macką na północ, aby przebiec Wysoką Woltę i Sudan i dotrzeć do nurtów Nigru.
Dziewicze lasy wybrzeży zatoki Gwinejskiej przechodzą na zachodzie w granice wolnej republiki murzyńskiej — Liberji, na wschodzie zaś — do angielskiej kolonji Złotego Brzegu.
Jeszcze tymczasem dość jest miejsca w tej leśnej knei nietylko dla dzikich zwierząt, lecz i dla licznych szczepów, prowadzących niemal do ostatniego czasu zupełnie pierwotny tryb życia, uprawiając ludożerstwo i nekrofagję[1]; lecz ze smutkiem mogłem stwierdzić fakt, że „polityka penetracji“, ta pokojowa, cywilizacyjna polityka Francji, postępuje szybko i z zawrotnem powodzeniem naprzód, że zbliża się już czas, gdy te niezmierzone obszary leśnej kniei potną koleje i drogi automobilowe na tak małe kwadraty, że myśliwy będzie mógł bez trudu przejść je w ciągu jednego dnia; wtedy znikną słonie i szympansy, znikną lwy i pantery, przetrwają tylko pozostając pod opieką władz antylopy i — koniec polowaniom, gdzie się teraz wymaga nietylko celnego oka, lecz silnego i wytrenowanego ciała, sprytu i przedsiębiorczości myśliwego.
Zawsze powtarzam w takich wypadkach, że nie chciałbym dożyć chwili, kiedy zostanie zabity ostatni słoń, hipopotam, lew i tygrys i gdy biali sędziowie skażą na śmierć ostatniego chunchuza — bandytę chińskiego, lub lubującego się w najazdach i zbrojnej grabieży jeźdźca turkameńskiego czy berberyjskiego. Nie chciałbym żyć wtedy, gdyż byłby to okres bez zdrowego, bujnego i barwnego romantyzmu w życiu ludzkości. Nie bardzo bowiem lubię oglądać zwierzęta w klatkach, Arabów — w lakierkach, Chińczyków — w smokingach, Murzynów — w sztywnych kołnierzykach i pstrych krawatach...
Wiem, że jest to niekulturalny pogląd na postęp cywilizacji, lecz cóż ja na to poradzę? Przepadam za sposobnością skradania się do dzikiego bawołu, do szukania w nocy iskrzących się ocz pantery, do rozmowy z ludożercą — Guro, lub z chińskim chunchuzem, uzbrojonym w potężny, długi na trzy metry falkonet. Może właśnie dlatego chiński marszałek Czang-Dzo-Ling, którego w r. 1904-m znałem jako hetmana bandyckiego, dużo stracił w mojej opinji, gdy wciągnął na swoją drobną, nerwową, sprężystą figurę za bardzo wygalonowany mundur marszałkowski, kepi z białą kitą i pałasz, marszałkowski, kepi z białą kitą i pałasz, którym się z pewnością władać nie nauczył.
W r. 1904-m, był on dla mnie romantyczną osobistością, chociaż pewnego razu jego zbóje dobrze mnie pokiereszowali; w r. 1921-m, gdy rozmawiałem z nim jako z marszałkiem i wicekrólem Mandżurji, nie mogłem bez smutku w sercu patrzeć na niego...
Taki już mam dziwaczny i niekulturalny pogląd na rozwój ludzkości! Myślę prawdopodobnie bardzo nie postępowo, że uczciwy, mądry, odważny, chociaż goły, jak święty turecki, murzyn, więcej wart moralnie, niż sprytny, arogancki, tchórzliwy i inteligentny spekulant giełdowy w rękawiczkach, lakierkach i monoklu...
Właśnie tak myślałem tam, w lasach Wybrzeża Kości Słoniowej, gdy przebiegałem tę knieję razem z sympatycznym p. Marcel Burger’em, najlepszym myśliwym i najprawdziwszym poetą łowów i natury w Afryce Zachodniej.
Pocieszam się jednak nadzieją, że do r. 1927-28 cywilizacja pozostawi jeszcze dla mnie, gdy po raz drugi przyjadę do tego kraju, — chociażby parę drobnych, starych słoni, ze trzy bawoły i małe stadko hipopotamów w rzece Bandama.
Cały ocean dżungli zamknięty jest od wschodu i od północy prądem potężnego Nigru i Senegalu, osłaniających go od nacierającej od północy Sahary, z jej wichrami i chmurami gorącego, martwego piasku.
Te dwie olbrzymie rzeki zachowują przy życiu i żywią całą prawie zachodnią Afrykę. Są to potężne zbiorniki wody. Aby dać o tem wyraźne pojęcie, dość zaznaczyć, że środkowy Niger na zachód od Tombuktu w rejonie jeziora Fagebin, podczas pory deszczowej ma do 240 kilometrów szerokości.
Szczepy Bambara, Malanke i Peul zamieszkują brzegi Nigru od jego źródeł prawie do Tombuktu, tej Jerozolimy środkowo-afrykańskiego Islamu. Wszystkie wioski, położone na brzegach Nigru, zaludnione są przez wspaniałych rybaków, o których można pisać tomy całe, bo życie ich jest pełne przygód, romantyzmu i przejawów zdrowego ciała i odważnego ducha.
W swoich łodziach — pirogach, pędzonych dwoma tuzinami wioseł, śmigających w mocnych dłoniach nagich rybaków, miarowo i sprawnie naginających i prostujących muskularne ciała tną ci hebanowi ludzie wartki prąd Nigru i zanurzają w jego nurty nieskończenie długie sieci, przegradzając niemi bieg rzeki od brzegu do brzegu.
Rybacy, uzbrojeni w długie lance z trzema ostrzami na końcu, długiemi i krótkiemi harpunami, wpatrują się w pędzącą wodę i od czasu do czasu ciskają błyskawicznym ruchem swoją broń, wyciągając ją z trzepoczącą się na jej ostrzu rybą.
Są to ryby przeważnie z rodzaju karpiowych i jeszcze inne, a wśród nich te same, które widziałem na Saharze, gdzie je wyrzucają nieraz artezyjskie studnie, połączone z głębokiemi podziemnemi basenami.
Dziwna to ryba! Arabowie i Peul nazywają ją „Bahr“, należy zaś ona podług określeń angielskich i francuskich ichtjologów, do rodzaju Chromidae (Chromis Zillii, Chromis Desfontanei, Hemichromis itd). Jest to nader tragiczny rodzaj ryb, może, nawet bardziej tragiczny od pospolitego węgorza, który na gody małżeńskie podróżuje z naszych rzek i jezior przez cały Bałtyk i Atlantyk, aż do morza Sargassa, skąd ich potomstwo odbywa nową tułaczkę do rzek europejskich.
Niegdyś Saharę przecinały i ożywiały dość liczne rzeki, o czem teraz mówią tylko wyschłe „uedy“, czyli łożyska, usiane niby kośćmi, białemi, okrągłemi kamieniami. W tych rzekach roiło się niegdyś od chromid. Lecz znikły te rzeki a chromidy ukryły się przed słońcem w głębokich podziemnych kanałach, prowadzących do jeziora Czad lub do Nigru.
Tam, w tych ciemnych nurtach pozostały chromidy i, chociaż istnienie ich nie jest przyjemne, nie opuszczają rodzinnych potoków, razem z niemi odbywając wędrówki do Nigru i zawsze powracając aż hen! w okolice Algieru i Luguatu, gdzie je widziałem w chwili, gdy wiercono studnię artezyjską, a wyrywająca się z pod ziemi fontanna, wyrzuciła kilka wiernych ojczystym nurtom chromid, zupełnie takich, jakie łapią w swe sieci rybacy Malanke.
Malanke — to najwspanialsi rybacy na świecie, bo chyba żaden inny naród lub szczep, nie posiada rybaków, którzy z harpunem w ręku ścigają w wodzie ryby, uganiając się za niemi.
Tymczasem jest to zwykły proceder Malanke.
W wartkich prądach odnóg Nigru spotykają się rybacy z krokodylami, hipopotamami i poszukiwanym przez smakoszów murzyńskich lamantynem, a nic się nie ustoi przed ciosami harpunów i lanc odważnych nurków.
Hipopotamy i lamantyny coraz bardziej opuszczają Niger, obawiając się sąsiedztwa z Malanke i uchodzą w boczne dopływy tej olbrzymiej arterji afrykańskiej, ukrywają się nawet w innych basenach wodnych, należących już do systemu zatoki Gwinejskiej; lecz i tam ścigają je przedsiębiorczy Malanke i Bambara. Na brzegu Czarnej Wolty i Bandama, a więc[2] już na wybrzeżu Kości Słoniowej, spotykałem tych kłusowników wodnych, zapuszczających się aż tu w pogoni za hipopotamami.
Zabijają je i sprzedają Murzynom innych szczepów po 6000 franków od głowy. Całe obwody składają się na ten zakup smacznego mięsa, wysoko cenionego przez Murzynów.
Całemi godzinami nieraz przyglądałem się najbardziej ulubionemu przez Malanke sposobowi połowu ryb. W małej, wąskiej pirodze, lekkiej i wywrotnej, kierowanej i poruszanej przez jednego wioślarza, stoi rybak z okrągłą siecią w ręku. Hebanowe ciało naprężone i gotowe do skoku, zwisająca z lewego ramienia sieć, nieraz harpun pod pachą, wszystko to przypomina lekkich gladjatorów rzymskich, którzy z trójzębem w ręku i siecią, walczyli na arenie cyrkowej z ciężko uzbrojonymi i opancerzonymi szermierzami.
Rybak stoi nieruchomy, zapatrzony w wodę i nagle szybkim, prawie nieuchwytnym ruchem, rzuca sieć kolistym rozmachem. Niby rozpostarty w powietrzu drapieżny ptak, sieć zawisa nad wodą i pada, usidlając w swych zwojach ryby. Tę sieć nazywają Malanke a za nimi i inni czarni rybacy — „siecią-jastrzębiem“ a mają zupełną rację!
Zwykle dają się słyszeć głosy, że statki, kursujące po Nigrze w porze deszczowej, wystraszają hipopotamy i krokodyle, zmuszając je do ucieczki do mniejszych, a bardziej ustronnych rzek. Bez wątpienia, ma to swój wpływ ujemny na ilość tych wspaniałych zwierząt, jednak myślę, że rola rybaków Malanke jest w tym wypadku bardziej decydująca. Sądzę tak z tego, że przecież od października do maja, żaden statek nie kursuje po zachodnim łęku Nigru, bo wyłaniają się z niego po gwałtownym spadku wody, niebezpieczne skały i mielizny, a jednak w ciągu dwunastu dni naszej żeglugi w łodziach po Nigrze, od gwinejskiej Kurussy do sudańskiego Bamako, raz jeden zaledwie widzieliśmy dwa hipopotamy, nader płochliwe i ostrożne. Co do krokodyli, to widziałem kilkanaście sztuk, lecz były to przeważnie młode, a nawet zupełnie małe okazy. Raz jeden tylko w pobliżu Bamako, spostrzegłem długiego na cztery metry krokodyla. Dojrzał on naszą łódź zdaleka i pomału zaczął się czołgać z kamieni, na których się wygrzewał, do wody. Nie mogłem strzelać do niego, bo dzieliła nas przestrzeń, za duża na to, abym mógł umieścić kulę mego ekspresu za uchem potwora.
Jednak krokodyl, zsunąwszy się do wody, popłynął w stronę naszej łodzi i po kilku minutach ostrożnie wynurzył łeb nad powierzchnię rzeki. Strzeliłem. Ujrzałem krwawą plamę, wypływającą tuż nad miejscem, gdzie w oka mgnieniu znikła w wodzie głowa krokodyla. Przeszło jeszcze kilka sekund, woda się zakotłowała, pokazał się grzbiet potwora, wściekle bijącego ogonem i co chwila przewracającego się do góry żółtym brzuchem i konwulsyjnie kurczącemi się łapami. Gdy wynurzył się na chwilę łeb, posłałam weń nową kulę. Krokodyl zniknął i już więcej się nie pojawił. Gdyby był ranny, powinienby był coraz częściej wystawiać głowę lub przynajmniej chrapy, aby nabrać powietrza w płuca, lecz na gładkiej powierzchni Nigru nic już nie widzieliśmy.
Krokodyl, ugodzony śmiertelnie, usiłuje zawsze wcisnąć się pomiędzy kamienie podwodne, lub wtłoczyć pod konary zatopionych drzew i tu wyzionąć ducha.
Z tej właśnie przyczyny nie zdobyłem tego krokodyla, chociaż Murzyni starannie go poszukiwali. Taki instynkt zwierza czyni polowanie na krokodyle bardzo trudnem.
Myśliwy powinien szukać tego płazu przed zachodem słońca, gdy najczęściej wypełza na błotniste brzegi rzek, lub na wystające z wody kamienie. Tu leży nieruchomie, czekając aż słońce wysuszy i zabije wszelkie robaki, mięczaki i hydromeduzy, które dokuczają mu dotkliwie.
Widziałem czaszkę krokodyla, któremu jakieś pasożyty zupełnie zniszczyły kość tuż nad oczodołami.
Podczas takiej kuracji słonecznej, najlepiej i najbardziej racjonalnie strzelać do krokodyli, pamiętając jednak zawsze, że płaz ten mając nawet zupełnie strzaskaną głowę, znajdzie w sobie dość siły, aby wydając ostatnie tchnienie, zsunąć się do rzeki i zniknąć w jej nurtach bez śladu. Kula powinna być umieszczona tuż za uchem, w szyi, tak, aby zdruzgotała kręgosłup. Dopiero wtedy krokodyl pozostanie na miejscu bez ruchu. Trzeba przyznać, że jest to bardzo trudny strzał, gdyż zwierzę tak się płaszczy na ziemi lub na kamieniach, że dla celu pozostawia niedużo miejsca, barwa zaś szarozielona, dokładnie podobna do kolorytu miejscowości, wprowadza nieraz w błąd.
Wszystko to sprawdziłem podczas mojej wyprawy i twierdzę, że strzał do krokodyla, jest niezawodnie najtrudniejszą rzeczą dla myśliwego.
Niger, a szczególnie mniejsze rzeki, wpadające do Oceanu i płynące w brzegach porośniętych gęstym lasem dziewiczym, są ojczyzną ptactwa wodnego za wyjątkiem kaczek i gęsi. Spotykaliśmy tu i strzelaliśmy dla naszych zbiorów ornitologicznych, które oddaję Narodowemu Muzeum Przyrodniczemu w Warszawie, — kuligi różnych odmian, żórawie koroniaste (gruspavonia) ibisy, czaple, olbrzymie barwne bociany tak zwane Mycteria Senegalis kormorany, wspaniałe, biało-czarne orły-rybaki (Haliaetus vocifer) i inne ptactwo, nad klasyfikacją którego będzie pracowało nasze Muzeum Przyrodnicze.
Ptactwo jest tu zupełnie nie płochliwe i podczas polowania zdarzył mi się taki wypadek. Chciałem zdobyć białą czapelkę, która zwykle towarzyszy stadom bydła, żerując na niem, gdyż żywi się pasożytami krów, bawołów, owiec i antylop.
Upatrzona przeze mnie ofiara, stała na błotnistym brzegu małej rzeczki, a obok niej, o jakie trzy kroki, zastygła w pozie najgłębszej kontemplacji czerwono-brunatna czapla. Stała jak statuetka z bronzu, najmniejszym ruchem nie zdradzając, że jest istotą żywą.
Gdy po strzale do śnieżno-białej Ardea Ibis spojrzałem na „statuetkę“ ta pozostawała w tej samej pozie, sztywna, nieruchoma, wyprostowana. Dopiero wtedy, gdy Murzyn, tonący po pas w błocie, dotarł do zabitej białej czapli, kazałem mu schwytać stojącego w pobliżu bezczelnie obojętnego ptaka. Lecz gdy czarna ręka zaczęła ostrożnie sunąć ku bronzowemu posążkowi, ten z przenikliwym krzykiem i nadzwyczajną szybkością odleciał. Czapla usiadła po chwili o dziesięć kroków dalej i znowu zastygła, wpatrzona, może w zaświaty a może w tłuste i prawdopodobnie smaczne robaki, czołgające się po rozmokłej, błotnistej ziemi.
Od strony lasów i płaszczyzn stepowych, a więc z dżungli, niezależnie od jej typu, ku Nigrowi i jego dopływom, zbiegają wąskie, zygzakowato zawiłe ścieżki. Nie są to ludzkie szlaki, bo te są szersze, prostsze i zawsze usiane śladami człowieka. Tu przechodzący murzyn rzucił kawałek urwanego rzemienia i wytrząsnął z fajki popiół tytoniu lub kifu, tam pozostawił resztki niedojedzonej pomarańczy lub banana, tam znowu wypoczywał i dla rozrywki podpalił suchą trawę brussy, lub ściął kilka gałązek szmaragdowego karite.
Całkiem inaczej wyglądają te zawiłe, pogmatwane w misterną sieć ścieżki zwierzęce.
Wprawny myśliwy czyta jak z księgi — z księgi dżungli, co ma tyle stronic, że na odczytanie wszystkich życia dwóch pokoleń z pewnościąby nie wystarczyło. Każde ze zwierząt, ptaków, płazów, ba! nawet owadów, pozostawia tu swe autografy.
Antylopy przebijają swemi ostremi kopytami miękką powierzchnię ziemi, pantera, serwal, gepard, krwiożercza mangusta, drapią ją pazurami, czasem i lew pozostawi odbitkę potężnej łapy, a obok bawoł wyciśnie podobiznę swego okrągłego kopyta, pyton się zapisze chropawą wężową wstęgą i lekkiemi skazami w miejscach, gdzie wąż dotykał ziemi twardym końcem ogona; odbitki podobne do liści o trzech płatkach, znaczą przejście żórawi i marabutów, a czasem wszystko to znika wśród głębokich, okrągłych dołów. To słonie przychodziły tu pić wodę i oblewać nią olbrzymie grzbiety, do zwałów ciemno-szarej ziemi podobne, lub szły tu wychodzące z wody na żer do dżungli hipopotamy.
Doświadczony murzyn — tropiciel, badając księgi dżungli, może opowiedzieć co robiły i nawet co myślały te zwierzęta, które pozostawiły po sobie te liczne ślady.
— Ten stary bawoł zatrzymał się w tem miejscu, węszył i słuchał, bo uszu jego doszły stąpania dużego zwierza; po chwili jednak spokojnie ruszył naprzód, bo to od prawej strony zbliżała się antylopa końska.
Przeszły tu dwa słonie, lecz nagle skręciły w bok i piły wodę o kilka strzałów z łuku, tam, gdzie obok nich stało całe stadko pręgowatych antylop.
— Tu skradała się do stojącego w wodzie dzika-pantera, lecz po chwili poszła dalej, bo ofiara zwęszyła ją i, popłynąwszy rzeką, znikła w gęstych zaroślach.
— Na tem miejscu mangusta wpadła na kuropatwę, widzę tu kilka wyrwanych piór, podrapaną ziemię... Kuropatwa umyka, ciągnąc za sobą wroga... Uratowała się, czy nie?... Nie! widzę kroplę krwi... a tu z — przegryzionej szyi wyciekła do reszty... Mangusta uniosła ofiarę w gąszcz trawy... Ślady drapieżnika schodzą ze ścieżki i znikają w zaroślach.
Tak opowiadają murzyni-tropiciele i mogą tak mówić cały dzień i przez cały rok, ponieważ nikt nigdy nie potrafi przeczytać do końca wielkiej księgi dżungli, do czasu, aż dżungla istnieć przestanie.
Księga zaś ta jest pełna uroku, tajemniczości i dzikiej wolności, wnoszącej ukojenie w znękaną i zatrutą elektrycznością, zgiełkiem wielkomiejskim i polityką, duszę białego człowieka.


Dwóch tancerzy i czarowników szczepu Fulah.





  1. Pożeranie nieboszczyków.
  2. Przypis własny Wikiźródeł W oryginale druku przestawione wersy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.