Przejdź do zawartości

Czarne skrzydła/Tadeusz/W daleką drogę/1

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Tadeusz
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Tadeusz
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


1.
NAD ZIMNYMI STAWAMI

Trzeba myć tę nieboszczkę, póki świeża i giętka!
Któżby to wyrozumiał najprędzej?
Lenora.
We trzy tu były, z obowiązku, jako bliskie sąsiadki. Lenora, Martyzelka i Szymczykowa. Ale Szymczykowa, zawsze głodna i w tylu różnych nieszczęściach zatracona! Nic z niej nie ma przy robocie. Tylko płacze i wypatruje z okna za Szymczykiem, który wygrzewa się nad stawami huty „Katarzyny“ na drewnianych pomostach.
— Trzeba ją przecie umyć, tę nieboszczkę, póki giętka i świeża. No, moja droga pani! — powiedziała Lenora drugi raz tego rana, lecz tak samo cierpliwie, i z tym samym zapałem.
Gdyż młodość nie rozumie śmierci i w poprzek śmierci nawet utwierdza swoje radosne niespodzianki.
Cóż? Lenora czekała, że jak umyją zmarłą i przeodzieną, i złożą, i zasłonią prześcieradłem, i wszystko przyrychtują, nadejdzie wreszcie Tadek. Z Tadkiem polecą zbierać w lasku jedlinę. Potem uwiją wieniec, w czasie którego wieńca, na przyzbie czy też gdzie, czy choćby u Szymczyków, będą się całowali.
Lecz gdy się wzięły na koniec do mycia, pierwsza znów zapłakała Lenorka. Jakże patrzeć na takie biedne ciało? Nie ma go prawie, a same tylko kości skołatane, obleczone skórą! A przy tym ślady: smutna historia, na ciele garbowana!
Czyż Martyzelka albo nawet taki pędziwiatr, jak Lenora, nie dostrzegły krwawych zlepów we włosach nieboszczki? Nie dostrzegły wielkich, tłuczonych sińców? Dostrzegły. Zawsze tak jest z kobietą, gdy umiera w Zagłębiu, a już zwłaszcza w Osadzie; takie to pożegnanie z doczesnym, ziemskim życiem, za pomocą pobojów.
Więc cóż? Niech woda spływa przez to ciało nikomu już nie warte. Tę wodę szarym mydłem zaciemnioną, wylewała Lenorka na kartoflisko, z tyłu domu, za płot.
No i tak: kartofle ręką nieboszczki jeszcze posadzone, ale już nie zabrane tą ręką. I brzęk wesoły wiadra i chlust wody, i strumyczki przez ziemię pochłonięte.
Rozgadały się powtórnie, gdy na zmarłej koszulę zmieniały. Jak to będzie z pogrzebem, co znów Supernak teraz postanowi, którą klasę wyjedna w pogrzebie, do Rzymian pójdzie czy też do księdza Kani, na co cała Osada czeka w ciekawości.
Gadały tylko we dwie. Lenora z Szymczykowa. Martyzelka ani jednego słowa nie dodała, tylko się trzęsie w sobie, aż widać, jak jej dreszcz po ciele lata.
— A cóż, a mnie? — Lenora wyciągnęła się gibkim porywem ciała. — A mnie? Jakby tak umrzeć przyszło, no to co? — No i w śmiech! Szastnęła spódnicami.
Ile? Dwadzieścia minut przeprowadzała swoje rzeczy od portierów do Szymczyków. Bo nie będzie mieszkała przy nieboszczce.
Taka tam przeprowadzka, cygańska.
Jeden mały drewniany kuferek, jaki żołnierze mają, urlopnicy, na to zaś z wierzchu trochę łachów, na to znów mały jeleń z ołowiu, lakierowany pięknie, na hałdzie znaleziony, pewno chyba po dzieciach zawiadowcy; i lusterko, z czerwonymi różami malowanymi żywcem przez ukraszone szkło.
Objawił się teraz od tego lusterka, szybą odwróconego ku górze, jakoby duch na powale izby w postaci piętna tęczowego.
Może przyjazna dusza Supernaczki? Szymczykowej wiadomym było, że to nie słońce, a tylko dusza zmarłej, uszczęśliwiona swobodą powietrza po ziemskim życiu.
Cóż może o tym wiedzieć taka tam Lenora? Naszumiała, nahałasiła i już zebrała się rwać sośninę — a jakby się pytali o mnie, powiedzcie ta, żem w lesie — tyle im zakrzyknęła i poleciała zaraz w ów las.
Martyzelka wyprawiła i Szymczykową, doi nadzoru nad dziećmi. Z takich tylko obrywek mogły teraz żyć biedne Szymczyki, i z jakichś takich dozorów, doglądów i pomagań, prawie tyle, że nic. Dopiero w samotności przysiadła się Martyzelowa spokojnie do zmarłej..
Palą się dla tej śmierci dwie gromnice. Dobrze, niech się tu palą.
Ostatni raz siedziała przy gromnicach nad swym synem nieprawym, któremu dał nazwisko mąż, starszy górnik Martyzel. I gdzież ów syn? Malutki, złoty kosmyczek włosów w czarnych toniach przerębli. I gdzież są chwile poczęcia tego syna, i gdzież są wszystkie chwile, i gdzież są wszystkie lata?
Rozstępowała się w Martyzelowej pustka, coraz suchszą i dalsza. Jedno o drugie zahaczone: i droga i zawady, i znów droga, ileż tej drogi!?! Ileż tej drogi w codziennym utrapieniu aż do słów, rozpętanych miłością, skierowanych do Kani: czemuż to nie rozumiesz, człowieku?!...
Zdało się Martyzelce, że teraz przy okazji tej śmierci zrozumie już ów człowiek, ksiądz Kania. Nie będzie wiedział kiedym, ale otworzy ramiona swe szerokie, święte.
Do tych ramion wyciągała ręce nad trupem, jako to, że nikt inny, a tylko ona, Martyzelowa, namówiła nieboszczkę chrzcić się na narodowo i tak przysporzyć nowej wierze zaszczytu ofiarności.
Czekała tu na Kanię, spodziewała się jeszcze przed tym Supernaka. By dopilnować, jak postąpił w sprawie pogrzebowych obrzędów.
Gdyż jeżeliby skrewił!
Wyleciała drzwi już nie zamykając przez lasek pustką szumiący w zimowym słońcu nieba.
Nad zimnymi stawami przez mostki, przez kładeczki. Poznała Supernaka, złoczyńcę, po czapce graStrona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/89 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/90 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/91 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/92 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/93 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/94 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/95 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/96 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/97 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/98 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/99 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/100 ruszył z powrotem słaby, uciemiężony, jakby tani z niego na mostku wyciekła wszystka krew.
Gdy powrócił do domu, dzieci dawno już spały.
Cóż są dzieci, cóż żona? Inne prawdy wyrosły zza tych prawd, ścianami przeczystymi!
Martyzelowa nadal pod lampą haftowała narodowe stuły. Usiadł naprzeciw żony; jak zawsze, przed spoczynkiem, rozłożył gramatykę światowej mowy, którą sobie przyswajał, pod nazwą esperanto. I znów pracował, rył się poprzez litery i znów przewracał stronice ku miejscom wyuczonym, wczoraj i przedwczoraj.
Zdało się dziś Martyzelowi, że od nauki tych łatwych słów powszechnej mowy świata rozpoczyna swój koniec. Tam przędą się słowami nadzieje, a tu już wschodzi śmierć.
Albowiem poprzez krzywdę zdrady żoninej nic ujrzał w sobie zemsty lecz znów tę samą miłość.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.