Człowiek o dwu twarzach/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Człowiek o dwu twarzach
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia „Rola“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bernard Scharlitt
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
HISTORJA O BRAMIE.

Adwokat Utterson był człowiekiem o niesympatycznej twarzy, której nigdy nie rozjaśniał uśmiech. Był zimny, małomówny, w rozmowie niezgrabny, a wszelką uczuciowość najstaranniej ukrywał. Mimoto posiadał w swej istocie coś nieokreślonego, co przyciągało. Zwłaszcza w gronie przyjaciół i przy kieliszku dobrego wina w oczach jego błyszczała jakby miłość bliźniego, która zresztą i w czynach jego najwyraźniej się objawiała. Wobec siebie samego był niesłychanie surowy, a aczkolwiek miał szczególne do teatru zamiłowanie, jednak od szeregu lat do żadnego nie chodził. Przy tem wszystkiem znany był z tolerancji wobec bliźnich i z gotowości spieszenia im z pomocą, nawet w wypadkach, gdy inni skłonni byli jedynie do potępiania. Oświadczał w takich razach dość dziwacznie, iż zdaniem jego „każdy brat ma prawo iść do djabła w sposób, uznany przez siebie za najlepszy”. W myśl tej zasady nie zmieniał też swego zachowania się wobec ludzi, którzy znaleźli się na linji pochyłej, lecz przeciwnie, starał się być im podporą.
Do przyjaciół przywiązywał się serdecznie. Im dłużej przyjaźń trwała, tem bujniej u niego rozkwitała. Jedna z takich przyjaźni łączyła go także ze znacznie od niego młodszym, Ryszardem Enfieldem, człowiekiem znanym w całym Londynie. Łamano sobie głowy nad tem, co tych dwuch ludzi właściwie tak do siebie zbliżyło, jakie wspólne ich łączyć mogły interesa. Kto ich spotykał na ich wspólnych przechadzkach niedzielnych, stwierdził jedynie, że nie mówili do siebie ani słowa i, że zjawienie się drugiego przyjaciela widoczną sprawiało im ulgę. Tem dziwniejsze było, że oni sami te przechadzki uważali za najmilszą rozrywkę całego tygodnia i za nic w świecie nie daliby się jej pozbawić.
Na jednej z tych przechadzek skręcili w boczną ulicę jednego z bardzo ożywionych okręgów Londynu. Nie różniła się ona w niczem od innych podobnych ulic metropolji, ale właśnie dlatego rzucać się musiała w oczy kamienica o wprost dziwacznym wyglądzie. Była dwupiętrowa, lecz zupełnie bez okien, tak, że gdyby nie brama, przypominałaby zupełnie basztę, a to tembardziej, że znajdowała się w niesłychanie zaniedbanym stanie.
— Znam ja tę dziwną budę aż nadto dobrze, — rzekł Enfield, — gdyż w pamięci mej ta oto brama skojarzona jest z niezwykle ciekawą historją.
— Cóż to za historja? — zapytał Utterson, a głos jego zdradzał pewne zaciekawienie.

— Wracałem razu jednego późną nocą do domu i dla skrócenia drogi zboczyłem w tę ulicę. Mimo doskonałego oświetlenia czułem się jakoś nieswojo, idąc tak sam jeden zupełnie pustą ulicą. To też sprawiło mi prawdziwą ulgę, gdym usłyszał obce kroki. Obejrzawszy się, spostrzegłem dwie postacie naraz: mężczyznę małego wzrostu, który szybkim krokiem zdążał ku tej budzie, z przeciwnej zaś strony dziewczynkę ośmio czy dziesięcioletnią, biegnącą w kierunku do niego. Nagle zderzyli się, i wtedy to stałem się świadkiem wprost wstrętnej sceny. Oto ten mężczyzna, przewróciwszy dziewczynkę, ruszył po jej ciele dalej i pozostawił ją krzyczącą na chodniku. Nie można sobie wyobrazić, jakie ten widok wywarł na mnie wrażenie. I sposób zachowania się tego człowieka miał w sobie coś niesamowitego. Cynizm, z którym tratował dziecko, tak mnie rozwścieczył, że narobiłem krzyku, pobiegłem za tym potworem, złapałem go za kołnierz i przywlokłem do miejsca, na którem leżała dziewczynka. Tu tymczasem zgromadziła się już garstka ludzi, zwabiona krzykiem moim i dziecka. Ów człowiek nie stawiał mi żadnego oporu, zachowywał się zupełnie chłodno, ale rzucił mi tak straszliwe spojrzenie, że mnie dreszcz przeszedł od stóp do głowy. Okazało się, że wśród garstki ludzi znajdowali się także członkowie rodziny dziewczynki, która wysłana została po lekarza. Gdy ten się po chwili zjawił i dziecko zbadał, oświadczył, że mu się nic nie stało. Na tem cała afera mogłaby się była skończyć, gdyby nie dziwny, dotąd dla mnie tajemniczy moment. Od pierwszej chwili owe indywiduum napełniło mnie niezwykłym wstrętem, połączonym z niewytłumaczonem uczuciem strachu. Zauważyłem, że i członkowie rodziny dziewczynki tegosamego doznawali uczucia. Co mnie jednak najbardziej zastanowiło, to to, że i lekarz ilekroć spojrzał na tego człowieka, bladł jak chusta. Wiedziałem dokładnie, co się w nim działo, a i on wyczytał w mojej twarzy wszystko. Nie ulega dziś dla mnie kwestji, że zarówno on jak ja, bylibyśmy wtedy najchętniej to indywiduum unieszkodliwili. Nie mogąc tego jednak uczynić, zagroziliśmy mu skandalem, który nazwisko jego rozgłosi po całym Londynie. Przez cały czas naszego wygrażania musieliśmy wszelkiemi siłami powstrzymywać kobiety, które jak furje chciały się na mego rzucić. Nigdy w życiu nie widziałem jeszcze grona ludzi o twarzach tak pełnych nienawiści. Wpośród nich zaś stał ten człowiek z ponurym, urągliwym spokojem, ale zarazem i widocznym lękiem.

...przewróciwszy dziewczynkę, ruszył po jej ciele dalej i pozostawił ją krzyczącą na chodniku.
— Skoro panowie zamierzają z tego wypadku ciągnąć korzyści, — odezwał się po pewnym czasie — to służę panom. Noblesse oblige — unikajmy wszelkich scen. Proszę mi podać sumę!

Wyśrubowaliśmy ją do 100 funtów, które miały być wypłacone rodzinie dziewczynki. Po minie jego poznać było wyraźnie, że najchętniej by się nie poddał, ale musiał snać w twarzach naszych wyczytać nieugiętość, gdyż w końcu zgodził się. Chodziło więc o wydostanie pieniędzy. I oto prowadzi nas to indywiduum właśnie do tej tu bramy, wyciąga z kieszeni szybko klucz, wchodzi i wraca po chwili z 10 funtami w złocie i z czekiem na dom bankowy Coutts, płatnym okazicielowi. Podpisany zaś był czek nazwiskiem, którego wymienić nie chcę, bo ono właśnie nadaje całej sprawie niezrozumiałą tajemniczość. Powiem tylko tyle, że jest to nazwisko w Anglji do tego stopnia dobrze znane i cenione, że na podpis ten, o ile był prawdziwy, możnaby o wiele znaczniejsze otrzymać sumy, niż ta, na którą czek brzmiał. Pozwoliłem sobie też przeto zwrócić temu człowiekowi uwagę, że cała historja wydaje mi się mocno podejrzana, albowiem nie należy do rzeczy codziennych, by ktoś o godzinie drugiej w nocy wlazł do jakiejś obskurnej budy i wracał z niej z czekiem, noszącym taki podpis. On zaś z całym spokojem odrzekł mi w tonie drwiącym:
— Bądź pan spokojny, pozostanę tu z panami, aż do godziny, w której bank będzie otwarty i pójdziemy razem czek zrealizować.
Udaliśmy się tedy wszyscy, a więc ojciec dziewczynki, lekarz, ja i to indywiduum do mego mieszkania, by tam przeczekać do rana. Nazajutrz zaś po śniadaniu wyruszyliśmy in corpore do banku. Przedstawiłem tam czek, zaznaczając, iż mam wszelkie powody uważać go za sfałszowany. Po chwili oświadczono mi jednak, że czek jest w porządku.
— A to ciekawe — zauważył Ulterson.
— Tosamo i ja sobie powiedziałem — odparł Enfield. — I dlatego cała ta historja jest dla mnie tajemnicza. Bo widzisz, chodziło o indywiduum, z któremby żaden porządny człowiek nie przestawał, — o prawdziwego wyrzutka społeczeństwa. Nazwisko zaś na czeku należy do osobistości, jak już powiedziałem, pierwszorzędnej. Pomyślałem sobie też zaraz, że musi tu wchodzić w grę najpospolitsze wymuszenie. Ta osobistość za jakieś młodociane grzechy znajduje się w szponach tego indywiduum. Odtąd budę tę obskurną nazywam „domem wymuszenia“. Ale i to jeszcze wszystkiego nie tłumaczy — dodał w końcu i zamyślił się.
Wyciągnął go jednak z tego zamyślenia Utterson nagłem zapytaniem:
— I nie wiesz, czy wystawca czeku w tym domu mieszka?
— Jakżeżby on tu mógł mieszkać? — odrzekł Enfield. — Przypadkowo znam dobrze jego adres.
— I nigdy nie dowiadywałeś się o tym domu, do kogo należy, kto w nim mieszka? — zagadnął go Utterson znowu.
— Nie, gdyż nie lubię wtrącać się w cudze sprawy — brzmiała odpowiedź Enfielda. — Może to bowiem pociągnąć za sobą jaknajfatalniejsze skutki dla kogoś, kto nie przeczuwając co na niego czyha, nagle widzi się wtrącony w przepaść. Unikam z zasady wszystkiego, co trąci zawikłaniem!
— Dobra zasada — odparł adwokat.
— Nie omieszkałem jednak — ciągnął Enfield dalej — od tego czasu obserwować tej budy. I stwierdziłem, że oprócz owego indywiduum, nikt tam nie wchodzi. Razu jednego zauważyłem dym, unoszący się z komina. Najlepszy to dowód, że ktoś tam mieszkać musi. Mimo wszystko, ta buda robi na mnie wrażenie czegoś niesamowitego.
— Ja na twoim miejscu — rzekł Utterson — starałbym się przynajmniej wydobyć nazwisko tego indywiduum, które tratowało dziewczynkę.
— Nie mam powodu — odrzekł Enfield taić przed tobą, że je znam. Człowiek ten nazywa się Hyde.
— Hm — odparł Utterson — jakże on mniej więcej wygląda?
— Trudno go opisać. W całej istocie jego coś nie jest w porządku; ma on w sobie coś nieprzyjemnego, ba — wprost wstrętnego. Nigdy jeszcze nie spotkałem człowieka tak mi niesympatycznego, a sam nie wiem naprawdę z jakiego to powodu. Prawdopodobnie ciało jego musi mieć jakieś wady, wyczuwa się wyraźnie jakąś anomalję, jakiego zaś ona rodzaju, tego wydostać nie mogłem. Wygląda on pod pewnym względem „inaczej“, a jednak nie potrafiłbym nic nadzwyczajnego bliżej określić. Absolutnie nie jestem w stanie go opisać. Ale to bynajmniej nie wina mojej pamięci, bo wierzaj mi, że widzę go w tej chwili najwyraźniej przed sobą.
Utterson uszedł kawał drogi w milczeniu i widocznem zamyśleniu.
— Ale to wiesz napewno — odezwał się w końcu — że miał klucz przy sobie?
— Ależ, mój drogi... — zawołał Enfield mocno zdziwiony.
— Już dobrze — rzekł Utterson. — Pojmuję, że ci się pytanie moje dziwnem wydaje. A teraz powiem ci, dlaczego nie pytałem o nazwisko osoby, która dała swój podpis na czeku: otóż znam ją. Jak więc widzisz, historją twoja dostała się pod odpowiedni adres. O ile tedy twoje relacje nie były dość ścisłe, sprostuj je natychmiast.
— Mógłbyś mi to był naprawdę zaraz powiedzieć — odrzekł Enfield z lekkim odcieniem niezadowolenia. — Zapewniam cię wszelako, że byłem naprawdę pedantycznie ścisły, by twego użyć terminu. Drab ten miał klucz przy sobie, a ma go zresztą jeszcze wciąż. Przed tygodniem widziałem, jak bramę otwierał.
Utterson westchnął głęboko, ale nie odpowiedział już ani słowa. Enfield natomiast dodał po chwili:
— To była znowu dobra nauczka: tylko nie paplać! Wstydzę się poprostu, że ze mnie taka bajczara. Proponuję ci przeto: już nigdy więcej o tej sprawie nie będziemy rozmawiali.
— Ależ z całego serca się zgadzam — rzekł adwokat. — Masz na to moją rękę.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Bernard Scharlitt.