Strona:Robert Louis Stevenson - Człowiek o dwu twarzach.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chowania się wobec ludzi, którzy znaleźli się na linji pochyłej, lecz przeciwnie, starał się być im podporą.
Do przyjaciół przywiązywał się serdecznie. Im dłużej przyjaźń trwała, tem bujniej u niego rozkwitała. Jedna z takich przyjaźni łączyła go także ze znacznie od niego młodszym, Ryszardem Enfieldem, człowiekiem znanym w całym Londynie. Łamano sobie głowy nad tem, co tych dwuch ludzi właściwie tak do siebie zbliżyło, jakie wspólne ich łączyć mogły interesa. Kto ich spotykał na ich wspólnych przechadzkach niedzielnych, stwierdził jedynie, że nie mówili do siebie ani słowa i, że zjawienie się drugiego przyjaciela widoczną sprawiało im ulgę. Tem dziwniejsze było, że oni sami te przechadzki uważali za najmilszą rozrywkę całego tygodnia i za nic w świecie nie daliby się jej pozbawić.
Na jednej z tych przechadzek skręcili w boczną ulicę jednego z bardzo ożywionych okręgów Londynu. Nie różniła się ona w niczem od innych podobnych ulic metropolji, ale właśnie dlatego rzucać się musiała w oczy kamienica o wprost dziwacznym wyglądzie. Była dwupiętrowa, lecz zupełnie bez okien, tak, że gdyby nie brama, przypominałaby zupełnie basztę, a to tembardziej, że znajdowała się w niesłychanie zaniedbanym stanie.
— Znam ja tę dziwną budę aż nadto dobrze, —