Chwila przełomu w życiu Adama Mickiewicza

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Hoesick
Tytuł Chwila przełomu w życiu Adama Mickiewicza
Pochodzenie Szkice i opowiadania historyczno-literackie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Druk L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
CHWILA PRZEŁOMU W ŻYCIU ADAMA MICKIEWICZA.

Cokolwiekby się dało powiedzieć o Andrzeju Towiańskim, na jedno trzeba przystać bezwarunkowo, że nie był to człowiek pospolity. Oto naprzykład, jak go charakteryzuje Adolf Lebre, jeden z wybitniejszych pisarzów szwajcarskich, który, choć bynajmniej nie należał do zwolenników »Mistrza«, przyznawał jednak, że wrażenie, jakie ten człowiek robił na innych, bądź co bądź było niezwykłe: «Poznałem Towiańskiego; nie mogę sądzić o nim bezstronnie, bo to człowiek niezwykły; wszystkie tęsknoty i dążenia epoki naszej znalazły miejsce w jego sercu; on jest duchem wcielonym wieku. Jego wiedza, jego bystrość, potęga jego ducha są nadludzkie, wskazują w nim człowieka w stanie ekstazy, albo raczej podniesienia, pełnego słodyczy i siły, która daje mu skrzydła do wspaniałego polotu w sfery nadziemskie; myśl jego natchniona jest dobrocią i miłosierdziem bez granic; hymn radości i tryumfu dźwięczy w jego sercu. To anioł nie człowiek! Ta wspaniałość monarsza, ten wzrok pełen słodyczy, ten spokój, ta siła, ta miłość, ta skromność, ten wyraz dziewiczy i to czoło cesarskie: co za człowiek! Jeśli on nie jest chrześcijaninem, to obudzi w sercach ludzkich takie wątpienie o prawdzie chrześcijaństwa, jakiego nie obudziły dotąd żadne systemy filozoficzne. On gotów odwrócić miliony od krzyża«. Z jeszcze większym entuzyazmem wyrażał się o Towiańskim X. Duński, którego możnaby nazwać św. Pawłem Towiańszczyzny, bo walcząc przez siedm lat z nauką »Mistrza«, jako jeden z najdzielniejszych członków zgromadzenia 00. Zmartwychwstańców, po siedmiu latach sam w końcu został uczniem pana Andrzeja. »Wyznaję, słowa są X. Duńskiego, że na drodze żywota mojego nie napotkałem człowieka, ani czytałem takiej książki, któraby pokazała tak wysokie i wielkie pojęcie o ofierze Jezusa Chrystusa, jak ją pokazuje Andrzej Towiański, a ofiary tej naucza słowem, życiem całem i przykładem«. Wogóle twierdził X. Duński, że w życiu swojem spotkał tylko dwóch ludzi, których widok »nieziemsko« go przejął: Piusa IX i Towiańskiego. W sposobie mówienia Mistrza, zdaniem X. Duńskiego, wiele było rysów, przypominających Piusa IX. To też nie dziwił się, że »ten człowiek nadzwyczajny« wprawił ludzi w taki podziw dla siebie, »bo nigdy, powiada, nie spotkałem człowieka, mówiącego z taką pogodą, jasnością, pewnością, a razem pełen prostoty i miłości«. »Widziałem w nim prawdziwą pokorę, z zachowaniem wolności i godności chrześcijańskiej: wielką miłość Chrystusa Pana i wszelkiej prawdy, niesłychaną wiedzę i praktyczne jawienie skarbów Bożych, w skale Piotrowej złożonych; w rozmowie i każdym czynie — ton czysto chrześcijański (płynący z miłości Boga i bliźniego), ton, prawie już zagubiony na ziemi; żadnego oglądania się na osoby: żebraka przyjmie do braterstwa, równie, jak wielkiego podług ziemi. Ze wszystkiego, co widziałem i słyszałem, mniemam, iż jest to prawdziwy sługa Chrystusa, sługa epoki, jak się sam nazywa. Mam sumienne przekonanie (a świadectwo tego dziś praktycznie w sobie noszę!), że człowiek ten jest jedyny do podania każdemu stanowi słowa i idei ożywiającej, pokazującej drogę praktyczną chrześcijańską. Wychodziłem od niego, po każdej rozmowie, z najgorętszem pragnieniem stanięcia lepiej przed Bogiem i ludźmi, w wielkiem i świętem powołaniu kapłana». Tak pisał X. Duński, do niedawna jeden z najżarliwszych bojowników w walce z Towiańczykami. Z podobnym entuzyazmem pisze o »Mistrzu« Karol Baykowski. Powiada on, że młode swe lata spędził w ciężkiej walce chrześcijańskiego sumienia z patryotyzmem, opartym na nienawiści. Stąd rozdźwięk moralny, który go wtrącił w ponurą melancholię. Możeby wpadł w obłąkanie, gdyby nie zbliżenie się w r. 1848 do Towiańskiego: od chwili, kiedy go poznał, poczuł odrazu, że mu w duszy zajaśniało słońce. Oto co sam pisze w tej mierze w swojem piśmie Z nad grobu: »Witajże mi nakoniec, dniu wielce błogosławiony — nietylko w tym doczesnym, ale i w wiecznym żywocie ducha mojego — dniu 25 lutego 1848 roku, w którym Bóg w Trójcy świętej jedyny, przez sługę swojego, Andrzeja Towiańskiego, przez to wybrane narzędzie woli i miłosierdzia swojego dla świata na wieki poczętej epoki chrześcijańskiej, rozwiązał ciężkie zaklęcie moje: rozwiązał i dostępną zmysłom moim uczynił tajemnicę tej wiecznie dręczącej mię niezgody mojej z samym sobą — dniu, w którym po raz pierwszy w życiu mojem to przykazanie Chrystusa: Kochaj Boga nadewszystko, a bliźniego, jak siebie samego, stało się dla mnie nie abstrakcyjnym tylko ideałem ducha, ale uczuciem najrealniejszem; bo czemże był ten sługa Boży, na którego patrzałem, którego dotykałem, z którym rozmawiałem, jakby ze znanym mi oddawna ojcem i przyjacielem, czemże było każde słowo i każdy ruch jego, jeśli nie uosobieniem i żywem wydaniem uczucia tego, a tylko w nieskończenie wyższym stopniu nad to wszystko, do czego duch mój kiedykolwiek sięgał w chwilach najwyższych uniesień i przeczuć swoich«. Pod wpływem tego zjednoczenia się z duchem Mistrza zapłonął i Baykowski podobnem uczuciem dla Boga i świata: »Ja sam realnie kochałem Boga nadewszystko, a bliźniego, jak siebie samego; bo siebie kochałem tylko miłością; zbawienia dla wszystkich bez wyjątku bliźnich moich pragnąłem«. Ludwik Nabielak, po pierwszej rozmowie z Mistrzem, kiedy wyszedł od niego, rzekł: »To istny Nataniel! Szczerość i prostota sama!« Wielogłowski powiadał o nim (co później napisał także), iż Towiański miał to do siebie, że wystarczało mu raz jeden pomówić z kim, a odrazu zyskiwał nietylko wiarę w siebie, ale od pierwszej chwili wzbudzał cześć »prawie nieludzką«: tyle w nim było świętości. »O gdyby księża, mawiał Mickiewicz, mieli choć cząstkę świętości, którą widzę i czuję w tym mężu, a której podobnej, w mojem przekonaniu, od czasów Jezusa Chrystusa nie było na ziemi w takiej zupełności i mocy«. To też skutek, jaki osiągał na ludziach, do których mówił, był taki, że się nietylko nawracali z całego serca, ale się »u nóg jego włóczyli«. Miał w sobie, przy całej prostocie i cichości, coś imponującego. »Żakiem jestem przy nim«, wyraził się raz Mickiewicz. Na dowód, że osoba jego istotnie wywierała jakiś urok czarowny, urok, którego niektórzy nie mogli się pozbyć aż do śmierci, przypomnieć należy, że urokowi temu nie oparł się nawet Thiers. „C'est le prémier homme, wyraził się po swej godzinnej rozmowie z Towiańskim, avec qui je pouvais causer pendant une heure des choses qui ne touchent pas, ni l'histoire, ni les affaires politiques, mais une religion toute nouvelle“. Thiers jednak, choć przyznawał później, że Towiański uczynił na nim une grande impression, był zbyt mało skłonnym do egzaltacyi, ażeby uwierzyć w tego »męża Bożego«, ażeby w nim ujrzeć »naczynie łask dziwnych«; ale natury idealistyczniejsze, rządzące się uczuciem, nie zimnym rozumem, ulegały przedziwnej mocy tego człowieka. A była to moc, która nietylko jednała sobie — i łamała — najpotężniejsze duchy wśród emigracyi polskiej, ale zdołała podbić nawet wielu znakomitych cudzoziemców, zwłaszcza Włochów: duchownych, jak Barone, polityków, jak Scovazzi, uczonych, jak Forni i Canonico.
Czynnikiem, potęgującym to pierwsze wrażenie, jakie Towiański czynił na ludziach, było jeszcze niejakie podobieństwo do Napoleona (z czasów wojny roku 1812, kiedy ten nowożytny Cezar był bardziej otyły), podobieństwo, o którem zdawał się wiedzieć... Dlatego nosił zawsze, a przynajmniej najczęściej, surdut brązowy, jaki zwykle nosił Napoleon, i długie palone buty z cholewami. W takim stroju, będąc wzrostu średniego, postaci szczupłej raczej, »choć wyraz siły wiązał delikatniejsze kształty«, o twarzy pięknej, męskiej, o pięknem, wysokiem czole, które okrywał włos siwy, krótko ostrzyżony, czyściutko przyczesany, o szaro-błękitnych, niezmiernie bystro, choć łagodnie zarazem, patrzących oczach, przypominałby Napoleona tem żywiej, gdyby nie okulary niebieskie, które był zmuszony nosić dla słabości wzroku.

Tak się przedstawiał zewnętrznie ten »filozof ewangeliczny«, ten »apostoł pokoju i powszechnego miłosierdzia«, ten »mąż-zwiastun nowej epoki«, ten »mąż-pocieszyciel«, który, obdarzony zadziwiającą bystrością w poznawaniu charakterów ludzkich, choć się mienił prostaczkiem duchowym, odznaczał się niepospolitą bystrością umysłu, inteligencyą, która mu pozwalała na najtrudniejsze pytania zawsze odpowiadać trafnie, a w taki sposób, że strona pytająca wychodziła nietylko pokonaną, ale i przekonaną. To ostatnie zawdzięczał swej bujnej a porywającej wymowie, która, będąc na usługach jego niepospolitych sił umysłu i poetyckiego zapału, wywierała wpływ magiczny, olśniewała i oszałamiała zarazem.
I.

Taki był człowiek, który, w dniu 30 lipca 1841 roku, zadzwonił do mieszkania Mickiewicza.
Poeta właśnie powrócił z Vanvres, dokąd był odwiózł swoją obłąkaną żonę, umieściwszy ją w t. zw. maison de santé. Powróciwszy do Paryża, do domu, w stanie blizkim zwątpienia i rozpaczy, z duszą ściśniętą utrapieniem, w głębokim smutku, rozkazał służącej, ażeby w razie, gdyby kto przyszedł, nie wpuszczała nikogo. Ledwo zdążył wydać to rozporządzenie, gdy zadzwoniono silnie. Służąca poszła otworzyć, lecz oświadczyła przybyłemu, że pan nie przyjmuje. Wtedy gość, mężczyzna, jak się okazało, 43-letni, oświadczył jej, by oznajmiła swemu panu, że pragnący się z nim widzieć przybywa z Polski i ma ważny obowiązek do spełnienia. Na te słowa, Mickiewicz, który je dosłyszał z przyległej komnaty, wyszedł do sieni, a zobaczywszy gościa, poprosił go do swego pokoju.
Przybyły, przekroczywszy próg mieszkania poety, pozdrowił go staropolskiem: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! poczem, zarekomendowawszy się, przypomniał mu, że przed 20-tu laty widzieli się raz w Wilnie (czego sobie Mickiewicz nie przypominał), a w końcu rzekł, że przynosi dobrą nowinę. Ale Mickiewicz, mając głowę nabitą czem innem, słuchał z roztargnieniem. Spostrzegłszy to, przybyły rzekł:
— Duch twój uwięziony gdzieindziej.
Na to Mickiewicz:
— Nie wiecie może o moich biedach domowych?
Gdy Towiański zdradził niewiadomość w tym względzie, opowiedział mu poeta, w jakich znajduje się okolicznościach, skąd powrócił przed chwilą, etc., etc. Wysłuchawszy opowiadania wieszcza, zapytał go Towiański (który nie wiedział nawet, że Mickiewicz jest żonaty): jak z domu jest jego żona?
— Szymanowska, odparł Mickiewicz.
— Czy z rodziny hrabiów tego nazwiska?
— Nie.
Wtedy, ku najwyższemu zdumieniu poety, oświadczył mu Towiański, że zna potęgę ducha, objawioną przez Pana naszego, i że obłąkaną... uzdrowi. Na to zauważył Mickiewicz, iż wierzy w miłosierdzie Boże. Wtedy Towiański upewnił go, że Celina będzie zdrowa, że wyzdrowieje niebawem, na dowód zaś, że to nastąpi jeszcze w tych dniach, rozkazał poecie, by ostrzegł swoich przyjaciół, że ją zdrową zobaczą. Uprzedziwszy ich, niech jutro zaraz pojedzie do Vanvres, niech zabierze Celinę, nie zważając na stan, w jakimby ją znalazł, i niech z nią pojedzie do Paryża, do siebie. Wtedy on, Towiański, uzdrowi ją. To powiedziawszy, pożegnał poetę.
Odchodząc rzekł:
— Choćby wojsko stanęło pomiędzy nami, rozproszę je!
I zniknął za drzwiami.
Rzecz prosta, że wrażenie, jakie na Mickiewiczu uczyniła ta wizyta Towiańskiego, było piorunujące. Un coup de foudre! Sam nie wiedział, co o tem wszystkiem myśleć, a zwłaszcza, co myśleć o tym człowieku dziwnym, który z taką pewnością obiecywał mu, że Celinę uzdrowi, iż prawie wątpić nie pozwalał, ażeby to, co mówił, nie było wyrazem głębokiego przeświadczenia. Lecz kto mu dał tę moc uzdrawiania? Co to jest za człowiek? Te i tym podobne pytania nasuwały się mimowoli, ale obok nich rodziła się jakaś mistyczna wiara, jakieś przeczucie, że Celina będzie zdrowa... Jakoż przekonał się po niejakiej chwili, że uderzony »szczególnym tonem« tego człowieka, uwierzył w jego moc, uwierzył, że nikomu innemu, tylko jemu będzie uzdrowienie swej żony zawdzięczał, że on jest mocen dokazać podobnego cudu. Było to dziwne uczucie, niewytłomaczone, a jednak narzucające się z jakąś nieprzepartą siłą.
Wobec tego, gdy nadeszła noc, poeta spędził ją bezsennie, wśród »strasznych« przywidzeń i rozmyślań. »Była to walka Jakóba!« — wyraził się o niej później sam Mickiewicz — walka przytem, z której poeta wyszedł zwyciężony: walczył, wątpił, w końcu jednakże, nad ranem, »zaufał w potęgę miłosierdzia Pańskiego«, a w zaufaniu tem była już ogromna doza wiary, że szafarzem tego miłosierdzia Pańskiego musi być gość wczorajszy.
W tem uczuciu wyszedł na miasto, do kilku swoich znajomych, opowiedział im, co zaszło, uprzedził, że Celina będzie zdrowa etc. Jeden stary doktór, Polak, kiedy mu Mickiewicz powiedział o tem wszystkiem, zaczął wątpić, czy poeta jest przy zdrowych zmysłach, wziął go za rękę i zaczął mu nieznacznie, niby od niechcenia, puls badać. Spostrzegłszy to, poeta roześmiał się.
W końcu pojechał do Vanvres. Tam, skoro oświadczył swój zamiar lekarzowi, ten sądził zrazu, że poeta nie jest kontent z jego zakładu i że chce żonę umieścić gdzieindziej. Stąd wywiązała się ciekawa i pocieszna scena, bo lekarz zrozumieć nie mógł, żeby poeta mógł mówić na seryo, co mówił. Ostatecznie, widząc, że Mickiewicz obstaje przy swojem, rzekł:
— Zresztą jest to pańska żona, możesz więc Pan rozporządzać nią, jak ci się podoba.
Po tych słowach udali się do pokoju Celiny, którą zastali w stanie nadzwyczajnej excytacyi, rozdąsaną, tak, iż miejscowi medycy zaręczali, że wypadnie ją zaraz z użyciem gwałtu napowrót zamknąć. Mickiewicz jednak, niewzruszony tą opinią lekarzy, nie zważając na »zupełne pomieszanie« Celiny, zabrał ją, wsadził do powozu, którym przyjechał, i »w kanikułę, gorąco i w czasie burzy» powiózł do Paryża.
Tam, w mieszkaniu poety, czekał już Towiański, a oprócz niego jeszcze cztery czy pięć przypadkiem przybyłych osób, w tej liczbie Izydor Sobański. Wszyscy z ciekawością spoglądali na Celinę, będącą właśnie w paroksyzmie choroby, ze wzrokiem osłupiałym, błędnym, z twarzą bladą, jak z gipsu. Wtedy Towiański zbliżył się do chorej, wziął ją za ręce, poczem szepnął jej — do ucha — kilka słów, ale tak cicho, że nikt nie dosłyszał ani jednego wyrazu. Prawie w tej samej chwili, ku niesłychanemu zdziwieniu wszystkich, pani Celina padła na kolana, do stóp pana Andrzeja. Wtedy on, w swoim charakterze proroka, zamiast się wzruszyć tą dziwną pokorą obłąkanej, zgromił ją surowo, zaczął wymawiać grzechy, które popełniła, poczem rozkazał, żeby powstała, żeby uściskała męża i dzieci. Celina, już odmieniona zupełnie, przytomna, i taka, jaką była zwykle, powstała, a wstawszy, zaczęła ściskać męża i dzieci. Wzruszenie, sprawione tem cudownem uzdrowieniem, było nadzwyczajne. Wszyscy popłakali się. Wtedy Towiański rozkazał pani Celinie, by zaraz poszła do spowiedzi... Poszła i powróciła zdrowa zupełnie, a odzyskawszy najzupełniejszą przytomność, już jej odtąd nie utraciła nigdy[1].
Kiedy Mickiewicz, oszołomiony tem wszystkiem, nie wiedział, jak — i czem — sobie wytłómaczyć te »okoliczności cudowne«, które towarzyszyły uzdrowieniu Celiny, oświadczył mu Towiański, że to, czego dokonał przed chwilą, dokonał nie z doświadczenia własnego, ale z rozkazu Boga, którego jest zesłańcem, że jest to znak, by uwierzono weń, a przedewszystkiem, ażeby w niego uwierzył on, Mickiewicz; uwierzywszy zaś, by dał świadectwo o jego, Towiańskiego, misyi do emigracyi, o dobrej nowinie, którą przynosi ludzkości.
I zaczął tłumaczyć poecie — a czynił to z porywającą wymową — że oto przed dwoma laty opuścił kraj, gdzie, jako sędzia sądu głównego litewskiego, był otoczony szacunkiem współrodaków, rzucił znaczny majątek, który miał być skonfiskowany, rozstał się z pięciorgiem dzieci, które tem samem narażał na niebezpieczeństwo, i przybył do Francyi, ażeby naszym wychodźcom przynieść słowo zbawienia, ażeby im obwieścić dobrą nowinę.
Jaką nowinę? Przedewszystkiem tę, że emigracya już się ma ku końcowi, że zbliża się chwila powrotu do kraju, człowiekiem zaś, któremu Chrystus polecił przyspieszenie tego upragnionego exodu z Francyi, jest on, Towiański. »Wybiła godzina miłosierdzia Pańskiego«, nadeszła chwila, kiedy mu z wyżej rozkazano objawić, iż zaczyna się nowa epoka, epoka łaski, w której naprawdę Słowo stanie się ciałem. Przebrała się miara złego. Jak zawsze w takich razach, tak i teraz, Opatrzność zsyła środki zaradcze w postaci mężów natchnionych, głoszących wolę Bożą. Takim mężem właśnie, zesłanym przez Opatrzność, jest on, Towiański. On ma sprawić, że to, co dawniej odbywało się długą koleją czasu, obecnie dokona się nagle. Wszystkie cierpienia ustaną. Skończy się panowanie przemocy i siły materyalnej. Ewangelia zapanuje powszechnie, jaśniejąc nie w słowach i formach, ale w sercach wszystkich. Wszystkie ludy będą wolne i niepodległe. Chrystyanizm utracił wiele z swego pierwotnego majestatu, zszedł z wysokości swego zadania. Trzeba odnowić chrześcijaństwo, ożywić napowrót ducha prawdziwie chrześcijańskiego, a to jest możebne tylko zapomocą uszlachetnienia człowieka przez pokorę i skruchę, jako prowadzących do tego wzniosłego celu; trzeba w sobie te najwyższe cnoty chrześcijańskie wyrobić wewnętrzną pracą duchową: i to jest rzecz, będąca zadaniem jego posłannictwa, to jest sprawa Boża, której służyć — dla urzeczywistnienia na ziemi myśli Bożej — muszą się podjąć ci wszyscy, którzy uwierzą w jego boskie posłannictwo! Skoro myśl Boża zapanuje w świecie, i duch prawdziwie Chrystusowy ogarnie ludzkość, wtedy samo przez się zniknie wszystko złe obecne, będące jedynie karą Bożą za zboczenie z prawej drogi prawd Chrystusowych, i wówczas dopiero szczęście powszechne, powszechna błogość i cnota zapanują w całej ludzkości: zadanie zostanie spełnionem, myśl Boża owładnie duchem każdego człowieka i wszystkich pojedynczych narodów. Tymczasem błogosławieni będą ci, którzy uwierzą pierwsi, że stanowczo godzina wybiła, że Bóg ulitował się nad nami.
— Bóg mię powołał (mówił Towiański), abym wyprowadził na jaw to, co każdy tu (tu złożył obie ręce na piersiach) nosi w sobie. Gdy to się stanie, ostateczny tryumf jest zapewniony. Emigracya jest powołana na to, a powołana przez Boga samego, ażeby nauczyła Francyę, jakim sposobem ma być Fracyą. Nie mamy odwagi być szczerze tem, czem jesteśmy; dlatego tak wielu pomiędzy nami najzacniejszych wewnątrz, lecz zewnątrz, w postępowaniu, nikczemnych i małych. Bóg domaga się ofiary ducha. W zupełności takiej ofiary leży tajemnica i wielkość czynu Chrystusowego. On pierwszy wyniósł sztandar pański, to jest objawił zewnętrznie całą potęgę swoją wewnętrzną. Po takim przykładzie, po wyrobie wieków, dzisiaj to przyjdzie łatwiej. Wypadki są bardzo blizkie, a są tylko trzy wielkie t. j. powołane narody: Słowiańszczyzna, Francya i Izrael. Podniesienie się pewnej liczby powołanych do wskazanych im wyżyn stanie się hasłem olbrzymiego przewrotu na świecie, hasłem tryumfu cnót przechowywanych acz uśpionych w duszach ludzkich, cnót, których przebudzenie położy kres rządom obłudy dotychczasowych możnowładców i ich służalców.
Na sceptyczne pytanie, dlaczego jemu właśnie, Towiańskiemu, Bóg odkrył tę tajemnicę przyszłych losów ludzkości, Mistrz odpowiedział w taki sposób:
— Wiem, że się niejeden oburzy: jak można, aby szlachcic, jak ja, nic nie znaczący, przyjechał tu z Litwy i stał się sprawcą tak wielkiego dzieła. W lesie jest mały robaczek, przeznaczony do wielkich rzeczy. Bóg dotychczas nic nie poczynał przez robaczki. Ale czyż Bóg uczynić tego nie może, gdy uczynić zechce? Dlatego ktokolwiek jest tym wybrańcem Bożym, zwycięży!
Tak — w przybliżeniu — mówił Towiański, a wrażenie, jakie słowa jego, porywające i unoszące w sfery idealne, wywarły na słuchaczach, nie da się opisać. Szczególniej wzruszony był Mickiewicz, który nadto dał się olśnić jeszcze »częścią cudowną postaci« Mistrza. Nie pamiętał, ażeby kiedykolwiek doświadczał podobnych uczuć, jakich doświadczał pod wpływem wymowy tego dziwnego człowieka. Poprostu przypuścić nie mógł, ażeby to, co mówił Towiański, mogło nie być prawdą. Jakoż zdało mu się nagle, że emigracya... już skończona.
Od podobnego przeświadczenia do uwierzenia w misyę Towiańskiego, pozostawał już jeden krok tylko, a okoliczności składały się tak dziwnie, że poeta musiał uwierzyć w końcu. Wszystko albowiem — na pozór — przemawiało za tem, że Mickiewicz był tem w stosunku do Towiańskiego, czem św. Jan Chrzciciel w stosunku do Chrystusa: przeczuł go.
Że tak było, na to mu zwrócił uwagę sam Towiański. Autor Dziadów zapomniał np., że w poemacie tym znajdował się wiersz:

On ślepy, lecz go wiedzie anioł-pacholę.

Było to, jak chciał Towiański, przeczucie jego misyi: poeta, pisząc te słowa, uniesiony natchnieniem, nie zdawał sobie dokładnie sprawy z ich właściwego znaczenia, tak, jak i teraz, zapytany, co chciał wyrazić przez nie, byłby zakłopotany podobnem pytaniem, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Otóż Towiański słowa te stosował poprostu do siebie: bo i on był w młodości przez czas jakiś pozbawiony wzroku.
Podobnych ustępów, których Mickiewicz po napisaniu Dziadów sam dobrze wytłómaczyć nie umiał, znajdowało się w poemacie tym kilka, Towiański zaś, o dziwo! przynosił cudowny klucz do rozwiązania wszystkich; nietylko roztaczał całkiem nowe światy, ale mu tłómaczył własne jego słowa, czyniąc to w sposób tak przedziwny, a tak prosty, że zdumienie Mickiewicza, który przecież był autorem tych zagadek, przechodziło w bezgraniczny podziw dla tego cudownego człowieka, w osłupienie.

A imię jego czterdzieści i cztery.

Znaczenia tych tajemniczych słów nie umiał sobie nikt wytłómaczyć dotychczas, nikt, nie wyłączając samego nawet Mickiewicza. Napisał je — można powiedzieć — bezwiednie, w natchnieniu, ale wyjaśnić, co należało rozumieć przez nie, był niezdolny. Zdaniem Towiańskiego, oznaczało to czterdzieści i cztery hufiec, który, złożony z 44-ch mężów wybranych, pod jego, Towiańskiego, przewodem, stanie na czele nowej budowy kościoła i społeczeństwa.
Wyjaśniwszy tak — z zadziwiającą prostotą i słodyczą — cały szereg zagadek, dotyczących dzieł Mickiewicza, Towiański nie poprzestał na tem, lecz przeszedłszy do przeszłości poety samego, jako człowieka, opowiedział mu takie zdarzenia z jego życia, o których (jak się później sam poeta wyraził do Franciszka Szemiotha) nie mógł wiedzieć nikt, chyba jeden Bóg tylko.
Wszystko to, w zetknięciu z uczuciowością i imaginacyjną naturą Mickiewicza, nie mogło pozostać bez wpływu, tembardziej, że oprócz powyższych był jeszcze cały szereg faktów, które rzucając na Towiańskiego jakieś mistyczne światło, bezwarunkowo nakazywały wierzyć w jego boskie posłannictwo. Wszystko przemawiało za nim, wszystko świadczyło o jego świętości: wszystko, nie wyłączając nawet owych słów powitania, owego Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, którem Towiański powitał pierwszy Mickiewicza. Powitanie to bowiem było zapisane w księdze przeznaczeń, a on, Mickiewicz, miał jasnowidzenie, kiedy pisał w Dziadach:

Ty pójdziesz w daleką, nieznajomą drogę,
Będziesz w wielkich, bogatych i rozumnych tłumie,
Szukaj męża, co więcej niźli oni umie;
Poznasz, bo cię powita pierwszy w imię boże,
Słuchaj, co powie...

Że nikt inny, tylko Towiański, był tym przeczuwanym i szukanym mężem, na to nie brakło dowodów...
Wrażenie, jakie odkrycia podobne czyniły na Mickiewiczu, było wstrząsające.
Dopiero teraz, odkąd się poznajomił z Towiańskim, zdawało mu się, że zrozumiał mnóstwo rzeczy, których on sobie nie umiał wytłomaczyć przedtem, a które zapowiadały przyjście tego opatrznościowego męża.
Dopiero teraz zrozumiał, co znaczyło widzenie w biały dzień, jakie miał w grudniu roku zeszłego, kiedy oglądał przygotowania do egzekwii za Napoleona I-go. Widział wtedy — pamiętał — człowieka, z głębi kraju jadącego wózkiem jednokonnym, w biedzie, po błocie i we mgle, »i uczuł, że ten człowiek wiezie wielkość, wielkie rzeczy«. Podówczas nie mógł zrozumieć, co znaczyło ono widzenie. Teraz był przekonany, że tym człowiekiem był Towiański; Mistrz bowiem, opowiadając o swojej podróży z Litwy do Paryża, wzmiankował (oczywiście nie kładąc na to najmniejszego nacisku), że jechał wózkiem jednokonnym, t. zw. żydowską biedką, i że, kiedy wyjeżdżał z kraju, była słota, mgła, błoto. Wobec tego nie mógł Mickiewicz, jak się wyraża w liście do jen. Skrzyneckiego, nie uznać »prawdy widzenia«.
Dopiero teraz zrozumiał, do czego zmierzała i co przepowiadała jego improwizacya na drugiej uczcie u Januszkiewicza, którą mu przerwano w połowie, a w której, będąc »w wielkiem podniesieniu ducha«, przepowiadał, że jeżeli Bóg zlituje się i zechce zbłąkanych zwrócić ze złych dróg, które do niczego nie prowadzą, to przyśle człowieka, który będzie prawem życiem, a którego słowa, czyny i giesta, będą artykułami. »Gdyby mi wówczas nie przerwano, żalił się Mickiewicz przed jen. Skrzyneckim, wielkąbym rzecz oznajmił, ale nazajutrz nie byłem już zdolny podnieść się do tej wysokości. Jedni protestowali w imię rozumu, drudzy myśleli, że mówiłem o księciu Czartoryskim, kiedy wołałem, że tylko z takiego męża przeznaczenia mogą wyjść kapłani, królowie i hetmani«. Teraz mu się rozjaśniło wszystko: owym mężem przeznaczenia, którego przyjście zapowiadał wtedy, jeżeli Bóg ulituje się nad emigracyą i całym narodem, był Towiański.
Dopiero teraz zrozumiał, co znaczyły gorączkowe majaczenia Celiny, która na początku swej choroby umysłowej, kiedy popadała w stan chorobliwej egzaltacyi, w stan podniecenia psychicznego, raz po raz zapowiadała przyjście jakiegoś Mistrza, przychodzącego, jak Mojżesz, zbawić naród. Im się zdawało wtedy, że Celina prawi od rzeczy, a ona — jak się okazało — miała prorocze jasnowidzenie przyszłości: poprostu przeczuwała Towiańskiego.
Wszystko to były argumenty, które Mickiewicza aż nadto przekonywały i które uznał za wystarczające zupełnie, by w Towiańskiego uwierzyć, by w nim uznać następcę Chrystusa. A uzdrowienie Celiny, któremu — jak sam tego był świadkiem naocznym — »towarzyszyły okoliczności cudowne?« Czyż ten jeden argument nie był wystarczającym, ażeby rozprószyć wszelką wątpliwość?
Jakoż uwierzył, a uwierzywszy, tak pisał do jenerała Skrzyneckiego: »Moja wiara w słowa Andrzeja jest skutkiem całego mojego życia, wszystkich moich usposobień i prac duchowych. Ktoby czytał pisma moje, przekonałby się o tem. Nie wspomnę o drobnych, w młodości rzuconych w świat pieśniach (Romantyczność, Oda do młodości); późniejsze dzieła, a mianowicie Księgi Pielgrzymstwa i Dziadów Część III świadczą, żem to, co się dzieje, przeczuwał«.
Możeby nie uwierzył, gdyby to, co przynosił Towiański, było czem innem, gdyby idee, które głosił, nie zgadzały się tak, jak się zgadzały, z przekonaniami i najgorętszemi pragnieniami poety. Odrodzenie ludzkości, wyzwolenie ludów, i przez co? Przez nowy wybuch ducha chrześcijańskiego, przez rozpalenie stygnącej wiary! Ależ nic wznioślejszego wymyśleć nie było podobna; to była idea, na którą zgodzić się muszą wszyscy, bo trudno o piękniejszą, o bardziej Chrystusową ideę! Cóż dopiero, jeśli się było Polakiem, emigrantem! Takiemu człowiekowi powiedzieć, że jeśli uwierzy, to niebawem skończy się jego wygnanie, skończy się niewola egipska, że będzie mógł powrócić do kraju, do swoich, i że tam znajdzie wesele i szczęście: ależ to były pia desideria wszystkich, całego wychodźctwa; pod tym względem nie było różnicy zdań, na to godzili się wszyscy, i demokraci, i arystokraci, i Towarzystwo Demokratyczne, i stronnictwo Trzeciego Maja.
I to była zarazem największa siła przyciągająca nauki Towiańskiego, siła, która sprawiła, że nietylko Mickiewicz, ale i Sobański Izydor, wraz z Antonim Góreckim, poetą, odrazu uwierzyli w boskie posłannictwo Mistrza.
Taką rolę odegrały w życiu Mickiewicza dni 30 i 31 lipca 1841 roku. W tydzień później, dnia 7 sierpnia, wystosował Towiański, na ręce Mickiewicza, Sobańskiego i Góreckiego, pismo odręczne, w którem oznajmiał, że »Słowianin w ucisku do Pana garnący się wysłużył skarb Łaski«, że »Pan kładzie kres niedoli ludów słowiańskich«, i że emigracya polska powołana jest »utworzyć świętą Rotę pod przewodnictwem Jezusa Chrystusa«, rotę, któraby się blizkiej »sprawie ludów« poświęciła.
W duszy Mickiewicza zagościła niebywała radość; dnia 15 sierpnia napisał do Bohdana Zaleskiego, donosząc mu, że u niego w domu »kwiaty i wiosna«, przyczem skreślił ów znany wiersz Słowiczku mój! a leć a piej! ostatni wiersz, jaki napisał w życiu. Wiersz ten, jeden z najmelodyjniejszych w naszym języku, ogłosił Dziennik narodowy w numerze z dnia 11 września.
Jeszcze tego samego miesiąca, bo w dniu 27 września, odbyła się w paryskiej katedrze Nôtre Dame uroczysta inauguracya nowotworzącej się sekty, inauguracya »w intencyi przyjęcia i podziękowania za łaski zlane przez Pana«. Tak opiewało drukowane zaproszenie, które Mickiewicz na dwa dni przedtem rozesłał był całej emigracyi. Odbyło się to w następujący sposób. O godzinie wpół do 9-tej rano zebrała się w katedrze Nôtre Dame dość znaczna garstka emigrantów, jak zapewniają 200 osób przeszło, z których jedni, już nawróceni przez Mistrza, zwłaszcza przez Mickiewicza, przybyli tu, jako zwolennicy i wyznawcy nauki Towiańskiego, inni zaś, większość znaczna, przyszli z prostej ciekawości, dla przypatrzenia się nowemu »prorokowi«, dla usłyszenia słów jego, ażeby rozpatrzywszy się w całej sprawie (która z dniem każdym, od chwili nawrócenia się Mickiewicza, coraz większe obudzała zajęcie), powziąć jakieś stanowcze zdanie w tym względzie; fakt bowiem, że Mickiewicz uwierzył w Towiańskiego, wszystkim dał niemało do myślenia, ile że Mickiewicza uważano za »głowę tęgą«, a »umysł trzeźwy i praktyczny«, którego byle kto nie zdoła obałamucić byle czem. To było powodem, że tyle osób stawiło się na to nabożeństwo, że między przybyłymi widziano przedstawicieli wszystkich stronnictw. Skoro zaproszeni wstąpili w progi kościoła (w którym przez czas postu rozgrzmiewała porywająca wymowa O. Lacordaire), ujrzeli, w pośrodku świątyni, umyślnie urządzony ołtarz, przed który, po niejakiej chwili, wyszedł, w asystencyi dwóch księży, kanonik katedralny, ażeby odprawić mszę świętą. Przed mszą śpiewano na chórze Veni Creator. W czasie mszy, która była cicha, jakkolwiek ciągle grano na organach, Mickiewicz i Towiański, którzy, jak mówiła pogłoska, spowiadali się przedtem, przyjęli komunię świętą, co aktowi całemu nadało podnioślejszy nastrój i cechę religijnego namaszczenia. Po skończonem nabożeństwie, gdy zgromadzeni mieli wychodzić, Towiański stanął na stopniach ołtarza, a kiedy to zwróciło powszechną uwagę, przemówił do zgromadzonych. Wszystkich zadziwił ten jego niezwykły krok, wiedziano bowiem, iż w kościele nie wolno przemawiać nikomu, (niektórzy nawet, jak Witwicki i Jan Koźmian, opuścili kościół, przekonani, że im podobnego przemówienia słuchać nie wolno), on zaś, głosem uroczystym, z porywającą swadą zaczął wyłuszczać cele swojej misyi, a przejęty ważnością chwili, która miała rozstrzygać o jego przyszłym wpływie na emigracyę, mówił z natchnieniem, udzielającem się słuchaczom. Zaczął od tego, że opuścił ziemię rodzinną, »ażebym wam, ziomkowie, podać — z woli Bożej — słowo prawdy i radości, które mi oznajmić wam polecono.
— Przychodzę zwiastować wam, mówił, wam pierwszym, że czasy się już spełniły i uderzyła godzina miłosierdzia Bożego. Przychodzę uwiadomić was, że wszystkie cierpienia nasze ustaną wkrótce, że przeminą wszystkie cierpienia ludzkości: Ewangielia, w całej rozciągłości, obejmie swe panowanie. Przychodzę wezwać was do uczestnictwa w tem wielkiem dziele, was, jako pierwszych urzędników. Tak jest: wszystko to wkrótce ujrzymy na własne oczy. Błoga ta epoka naszemu przeznaczona pokoleniu.
Jeszcze mówił przez czas jakiś, aż w końcu dodał:
— A jakeście mię tu widzieli przyjmującego ten Najświętszy Sakrament, tu, w tej świątyni Pańskiej, przed Najwyższym Bogiem, tak przysięgam wam, że to wszystko, com mówił przed wami, jest świętą prawdą.
Po tych słowach, wyrzeczonych głosem podniesionym i drgającym niekłamanem wzruszeniem, mówca, zalany łzami, upadł na kolana, ucałował ziemię, a kiedy powstał i wzniósł oczy, oblicze jego, natchnione i blade, jaśniało radością dziękczynienia.
Wrażenie tej sceny — trochę obliczonej na zewnętrzny efekt — a zwłaszcza tej przepowiedni, wygłoszonej z całą proroczą i ekstatyczną pewnością, z siłą przekonania, nie pozwalającą wątpić o swej rzetelności, było nadzwyczajne. Wielu płakało ze wzruszenia. »Przebolałe dusze słuchaczów, skłonne do wrażeń, pochopne do nadziei, lgnęły ku nim z całą wiarą i ułudą, której się każdy łacno ima w nieszczęściu, jak deski zbawienia». Znaleźli się tacy, co w uniesieniu zaczęli całować ręce Towiańskiego. Nakoniec Mistrz i Mickiewicz uklękli przed ołtarzem i odmówili na głos wspólną modlitwę. Tak zakończyła się uroczystość, będąca, według słów Towiańskiego, zapowiedzią sprawy Bożej na ziemi.
Upłynęło parę miesięcy. Dnia 8 grudnia, w kościele świętego Seweryna, będącym jedną z najstarszych świątyń paryskich, a do którego Towiański uczęszczał najchętniej, zawieszono w jednym z bocznych ołtarzów obraz Najświętszej Panny Ostrobramskiej. Była to kopia z oryginału wileńskiego, zdjęta w Wilnie przez Walentego Wańkowicza, który, nawrócony jeszcze na Litwie, liczył się do najżarliwszych wyznawców Towiańskiego. Obraz ten wmurowano z następującym u dołu napisem: »O Pani! ku ratunkowi naszemu pospiesz się!« Wieść o tem rozeszła się lotem błyskawicy po całym Paryżu, zwłaszcza, że tegoż dnia ukazało się pierwsze pismo Towiańskiego do emigracyi, pismo, w którem — obok ustępu o »Przenajświętszej Królowej Korony Polskiej», która »podobała sobie w starożytnej, opuszczonej kaplicy, w stronie najmniej okazałej Paryża, i tam w cudownym obrazie wileńskim Ostrobramskim ku ratunkowi ludu swojego pospiesza« — Mistrz przemawiał w te słowa: »Wy, tęskniący i czujący męczennicy wolności! cierpiący dziś na ziemi i pod ziemią! których Pan więcej umartwił, aby więcej do siebie przybliżył, prędzej powołał, prędzej zatrudnił, wy u Pana znaleźliście pierwsze prawa do tego wielkiego zaszczytu. Święte zjednoczenie wasze stanie się posadą kolosu, które Prawica Wszechmocna podnosić już zaczyna«.
W końcu, dnia 3 maja 1842 roku, na dorocznej uroczystości Towarzystwa historyczno-literackiego, Mickiewicz, który, od czasu, gdy był członkiem Towarzystwa, nigdy nie zabierał głosu, przemówił »z całą mocą swego potężnego słowa«, w tonie zaś, jakim przemawiał, był gniew wielki, jakiś niepokój wewnętrzny i coś, co wszystkim dało do myślenia. Całe przemówienie wieszcza, wypowiedziane z niebywałem natchnieniem, a tonem proroczym, było w każdem słowie nacechowane mistycyzmem Towiańskiego, wrażenie zaś, jakie uczynił na słuchaczach, równało się tak silnemu wzruszeniu, że nie brakło takich, co płakali rzewnemi łzami.
Domyśleć się nietrudno, że nigdy o Towiańskim i Mickiewiczu nie mówiono tak wiele, co w tym czasie; że powstał ruch między emigracyą, że znowu zawrzało w tym »narodzie w miniaturze«, i że zawrzało silniej, niż kiedykolwiek. Swoją drogą wrzało od samego początku, od owej chwili, kiedy się rozbiegła wieść o cudownem uzdrowieniu Celiny. Nazwiska Mickiewicza, Towiańskiego, Góreckiego i Sobańskiego były na ustach wszystkich. Towiański stał się un homme du jour. Nic charakterystyczniejszego wszakże, jak sprzeczność tych najrozmaitszych wieści i plotek. Przedewszystkiem, naturalnie, interesowano się osobą nowego proroka i cudotwórcy. Co zacz? Skąd przybywa? Co robił dotychczas? Ponieważ nie brakło takich, którzy Towiańskiego znali dzieckiem jeszcze, i potem, kiedy mieszkał na Litwie, więc oczywiście znaleźli się i tacy, co odpowiadali na te pytania. Mniejsza o to, że każdy opowiadał co innego: byle zadowolnił plotkarską ciekawość.
Więc kto jest Towiański? Jedno było pewnem, że był szlachcicem litewskim, że kończył gimnazyum i uniwersytet w Wilnie, że był prawnikiem z zawodu i wykształcenia, że się zajmował rejenturą. Nadto wiedziano z pewnością, że był właścicielem ziemskim, że posiadał dziedziczny majątek, że był żonaty, że miał kilkoro dzieci. Wiedziano także, iż w roku 1839, czy też 1837, opuścił kraj, że przez czas jakiś widywano go w Poznaniu, gdzie usiłował pociągnąć ku sobie ks. arcybiskupa Dunina, czego nie osiągnął zresztą, że stamtąd udał się do Brukselli, do jen. Skrzyneckiego, którego także próbował nawrócić, ale tak samo, jak z Poznania (gdzie, jak mówiono, także zakładał jakieś towarzystwo kobiet), wyjechał z niczem; gorzej nawet, bo z Brukselli wyjechał podobno, jak utrzymywano, poróżniony z jenerałem, który dowiedziawszy się, że ów wysłaniec boży nie był już 20 lat u spowiedzi, zaczął go nakłaniać do tego kroku, przyczem Towiański powstał na niego, oburzony, i rozeszli się. Nie podobało się też, jak mówiono, jen. Skrzyneckiemu, że Towiański nie przyznawał bóstwa Chrystusowi, że go uważał za najbardziej boskiego z ludzi, za »pierwszego po Bogu«, ale w nim widział człowieka, nie Boga. Opowiadano sobie, że, jeszcze mieszkając na Litwie, zaczął napomykać o swojem objawieniu i posłannictwie; lecz nie wiodło mu się. Swoją drogą znalazł kilku takich, co mu uwierzyli i zostali jego uczniami. Do tej liczby należał malarz Wańkowicz, ten sam, którego obraz Towiański kazał wmurować w kościele św. Seweryna, i doktor Gut, szwagier proroka. Ci dwaj uważali go za swego Mistrza, a kiedy w religijnych celach wyjeżdżał za granicę, towarzyszyli mu, nie chcąc odstępować Mistrza. Żona Towiańskiego także go uważała za człowieka bożego, za »owoc krwawej pracy pokoleń, tajnych westchnień i tęsknień ludzkości w przeciągu 18-tu stuleci«: wierzyła, że mąż jej, będący człowiekiem doskonałym, drugim Chrystusem, jest wysłańcem bożym, który świętością swoją da początek nowej erze, a sam jest wzorem, który mamy realizować. Przyjazd Towiańskiego do Paryża tłómaczono sobie złośliwie w taki sposób, że pan Andrzej, widząc, iż Litwa nie jest skora do uwierzenia w niego, dlatego wyjechał za granicę, ażeby »popróbować szczęścia« w innych prowincyach, a w najgorszym razie w emigracyi. Najprzód, mówiono, próbował pozyskać dla sprawy swojej głowę całej hierarchii kościelnej w Księstwie; gdy się to nie udało, ponieważ ks. arcybiskup Dunin uznał w nim nie drugiego Chrystusa, ale zwykłego marzyciela, a nadto katolika wątpliwej prawowierności, a w końcu zabronił mu dalszego przystępu do siebie, wypadało szukać innej powagi, pod której skrzydłami dałoby się krzewić plany ukartowane. Taką powagą był jen. Skrzynecki. Ponieważ i tu doznał Towiański zawodu, więc przyszła kolej na Mickiewicza: nie udało się z głową kościoła, nie powiodło się z wodzem naczelnym, może się powiedzie z największym poetą polskim, którego powaga naówczas — według szczęśliwego wyrażenia prof. Małeckiego — stanowiła niejako dyktaturę duchową w całym narodzie. Mickiewicz uwierzył! Nie wiedział zapewne (powtarzano sobie), że Towiańskiego już w kraju uważano za człowieka o pomięszanych zmysłach. Z tego powodu nawet (zapewniano), przebywał czas jakiś w szpitalu dla obłąkanych. Wypuszczono go dlatego tylko, że był waryatem spokojnym, który nie szkodził nikomu. Ludzi, co byli tego zdania, co Towiańskiego uważali przedewszystkiem za wpółobłąkanego marzyciela, była ogromna większość, a genezę tego obłędu religijnego wyprowadzano z choroby oczu, na którą Towiański chorował w młodości. Skazany na kilkoletnią bezczynność, nie mogąc ani pisać, ani czytać, tonął w nieskończonych dumaniach, marzył i fantazyował, a że z natury był obdarzony wyobraźnią bujną, więc — jak twierdził Witwicki — nie mogły te długie rekolekcye pozostać bez wpływu: jakoż skończyło się na tem, że młodzieniec zaczął się uważać za jakąś istotę wyjątkową, że zaczął miewać widzenia i halucynacye, że widywał różne dusze pokutujące, aż w końcu uwierzył w swoją boskość. Któregoś roku pokazała mu się, jeszcze na Litwie, dusza jednego ze znajomych; odtąd zaczął prorokować. Cokolwiekbądź (mówili inni), jest to szarlatan, albo — w najlepszym razie — mag i magnetyzer potężny, obdarzony jakimś urokiem magnetycznym, którym działa na otaczających. Ostatecznie, utrzymywali drudzy, jest to fanatyk kalkulujący, z tej kategoryi proroków, do której należał Mahomet, t. j. do kategoryi marzycieli i wpółobłąkańców. Na pewnej pobożnej pani, której obiecywał, że zostanie niewiastą ewangeliczną, zrobił tak przykre wrażenie, że kiedy się dowiedziała, iż Towiański ma przyjechać do Rzymu, zbladła i natychmiast chciała opuszczać wieczne miasto. Inni zapewniali, że Towiański od najdawniejszych czasów, od czasów, kiedy w Wilnie wychodził Pamiętnik magnetyczny, zajmował się nie tylko różnemi religiami, Swendenborga zwłaszcza, ale i magnetyzmem, że nawet żona jego, bardzo pobożna osoba, nie chcąc się poddać magnetycznym praktykom, mieszkała przez czas jakiś w którymś z klasztorów wileńskich, ażeby być oddaloną od męża. Bała się go... Później, kiedy uwierzyła w niego, zaczęła i ona widywać różne święte, np. św, Barbarę, Katarzynę, Agnieszkę i inne, a zawsze te same, które widywała Joanna d'Arc.
Ale nie brakło i takich wersyj, które bardzo dodatnio świadczyły o Towiańskim. Przedewszystkiem mówiono o nim, że jest to człowiek wielkiego duchowego wykształcenia i wielkiej cnoty w życiu. Kiedy mieszkał w kraju, na Litwie, dał wolność włościanom, postawił kościół (pomimo, iż były to czasy bardzo niesprzyjające takim przedsięwzięciom), a przez włościan był kochany i szanowany. Jako rejent miał opinię jak najlepszą. Odkąd stanął w Paryżu, w stosunkach z ziomkami, za nikim nie gonił, z nikim nie rozprawiał, cudze przekonania szanował, a jeżeli służył posłuchaniem lub radą, to wtedy jedynie, gdy się zwracano do niego: sam nie narzucał się nikomu. Gdy mówił o sobie, był, jak zapewniano, niekłamanie skromny, bez cienia zarozumiałości: w głębokie nauki (mówił podobno) nie zapędzał się nigdy, a to, co o nim opowiadano sobie, to są podania ludzi niereligijnych, niepojmujących człowieka pobożnego. »To jest pewna (pisał jen. Skrzynecki do ks. Kajsiewicza), że Towiański jest bardzo pobożny, że się kilka razy spowiadał, że jest głęboko przejęty misyą swoją; trzeba z nim mówić, aby to ocenić. Zdaje się, jakoby mu jakiś głęboki ból dokuczał; kiedy o tem mówi, widać w nim jakieś zatopienie się w czuciu, sięgającem kogoś wyższego; twarz jego jasna, kiedy spokojna, nabiera odmiany która go brzydzi, i zdaje się, jakby się zestarzał w mgnieniu oka. To mam prawie przekonanie, że jest pod wpływem szatana, bo w wielu rzeczach dobrej wiary niepodobna mu odmówić«.
Że to zjawienie się Towiańskiego w Paryżu miało być »rzeczą dyabelską«, że wielu było takich, których zdaniem »nieprzyjaciel wszelkiego dobra«, uląkłszy się skutków odrodzenia religijnego na emigracyi, umyślnie posłał człowieka, który siły katolickie — w mistrzach i uczniach — rozdwoił, na to godził się niejeden, a przedewszystkiem stronnictwo Katolików, i Katolicy jednak, i po wolteryańsku usposobieni demokraci, godzili się na jedno: że Towiański nie był człowiekiem ze spiżu, że w jego życiu było mnóstwo niekonsekwencyj, że nie mógł być rzeczywiście pobożnym, kto przez 20 lat nie był u spowiedzi, a Chrystusowi odmawiał boskości, i że chwiejny wogóle, nie zawsze szedł najprostszą, raz wytkniętą drogą, zbaczając często, stosownie do otoczenia i warunków. Tak np. nie ulegało wątpliwości (jak głosili niektórzy), iż pragnąc pozyskać sobie Mickiewicza, a widząc jego rzetelne przywiązanie do wiary katolickiej, pierwszy porzucił dawne uprzedzenia, spowiadał się — pierwszy raz po 20-tu latach — innych zachęcał do pełnienia wszystkich obrządków religijnych, a naukę swoją, zrywającą z Kościołem, starał się powiązać i pogodzić z jego nauką etc., etc. Dlatego, mówiono, schlebiał tym z pomiędzy wyznawców swoich, których uważał za zdolniejszych i mędrszych od siebie, schlebiając ich pojęciom, nieraz wyrzekał się artykułów wiary własnej, które był propagował przedtem. Czasami też, mówiono, nie był dosyć zręcznym, co nawet drogo przypłacił zaraz na samym początku, bo utracił Góreckiego. Chodziło o pismo jakieś, które Towiański miał oddać do druku, a które znacznie odmienił, nim wydrukował. To nie podobało się Góreckiemu, który twierdził stanowczo, że proroctwo od Boga zesłane, powinno od początku do końca zostać w pierwotnej formie, bo Pan Bóg nie potrzebuje się namyślać, kiedy dyktuje. Ten drobny fakt zachwiał wiarę Góreckiego, do tego stopnia, że nietylko przestał wierzyć w Mistrza, ale jeszcze zaczął wygadywać na niego, o jego »herezyach i ułudzeniach szatańskich«, o tem, że zaraz po ekstazie, po rozmowie z Bogiem, Panem Jezusem lub Matką Boską, idzie na operę lub balet, ażeby się orzeźwić po fatygach ducha...
Tak sobie opowiadano o Towiańskim, a równocześnie niemniej ciekawe wieści krążyły o jego uczniach, których liczba rosła z dniem każdym, a tak szybko, że już w dniu 3 maja Koło liczyło 44 członków. To budziło ogólny podziw i niepokój. Jednak coś musiało tkwić w tej nowej nauce, skoro w tak krótkim czasie potrafiła pociągnąć tylu ludzi i to z pomiędzy ludzi najwybitniejszych. Mówiono, że wielu uwierzyło dlatego poprostu, ponieważ Mickiewicz uwierzył. Bądź co bądź, w liczbie tych, co poczęli głosić zasady nowego objawienia, znaleźli się wkrótce: Feliks Wrotnowski, Eust. Januszkiewicz, Orpiszewski, Wład. Plater, Szwajcer, Turowski, Karol Różycki, Rettel, Zan, Kalinkowski i wielu innych. Doktor Gut i Mickiewicz byli głównymi pomocnikami Pana Andrzeja. Wyznawcy Nowego Zakonu, których wkrótce zaczęto nazywać Towiańczykami, zawiązali się w t. zw. ligę, nazywając się pomiędzy sobą braćmi, wszystkich zaś, co się na Towiańskiego zapatrywali sceptycznie, nazywali Faryzeuszami, oraz unikali ich, tak, iż pozrywali z krewnymi, a nawet z najbliższymi przyjaciółmi. Z nie-Towiańczykami ledwo raczyli rozmawiać (o ile ich nie starali się nawracać), a gdy spotkali na ulicy, udawali, że nie widzą; zaczepieni, odpowiadali krótko i opryskliwie, a jeśli darzyli ukłonem, to nigdy nie kłaniali się pierwsi. W rozmowie nakazywali, żeby przebaczać urazy, miłować bliźnich, oczyszczać się spowiedzią: będą bowiem, jak mówili, dwie drogi, dobra i zła, a tylko oczyszczeni pójdą dobrą. Dowodzili, że Pan Bóg zlitował się nad dwoma ludami: słowiańskim i żydowskim: nad ostatnim dlatego, że wytrwał w zakonie. Przepowiadali, że Żydzi uznają Mesyasza, że przez ludy słowiańskie, a przez Polaków szczególnie, Pan Bóg dokona wielkich rzeczy; że przyszedł czas, iż ewangelia będzie wprowadzona w życie narodów, w stosunki publiczne; że Kościół zasnął, że papież nie pełni urzędu, pomimo, że prawda jest tylko w Kościele; że w chrześcijaństwie była faza pokory, a teraz nastaje faza ofiary ducha; że teraz jest rozerwanie drugiej z siedmiu pieczęci Apokalipsy; że jedna i ta sama dusza może się w kilku epokach w kilku odrębnych ludziach pojawić; że minął czas pokuty familii słowiańskiej, etc., etc. Co dziwniejsza, to, że ludzie, którzy głosili te nowe prawdy objawione i którzy weszli do tego zaczarowanego Koła, choć »dziwnie sfanatyzowani«, stanowczo stawali się lepszymi, niż byli przedtem. »Pisze mi księżna Gedroyć, iż Romuald jest nie do poznania, zupełnie, jak Trapista«. »Rzecz Towiańskiego (pisał do ks. Kajsiewicza dnia 10-go czerwca 1842 r. ks. Edward Duński) przybiera charakter nowy, ożywiony nadzwyczaj. Przed kilkunastu dniami liczba zwolenników pomnożyła się raptownie, a to dzięki niezmordowej pracy Adama; zebrało się ich 24. Towiański dał im chorągiew z twarzą Chrystusa Pana. Odtąd zbierają się często; Towiański i Adam nauczają ich i egzaltują do najwyższego stopnia. Z kościoła nie wychodzą, zachęcają do spowiedzi, do modlitwy. Widząc ich, wyraźną zmianę całej postaci i twarzy dostrzegasz: Januszkiewicza nie poznalibyście, tak twarz zmieniona, jakby jakiego pokutnika. Wszyscy są porwani wymową, zapałem, nowością idei, przedstawionej z najwyższym tatentem«. Obok mężczyzn nie brakło i kobiet, które uwierzyły w Mistrza. Pierwsza uwierzyła żona Mickiewicza, która się egzaltowała na punkcie swojej wdzięczności i czci dla proroka. Od księdza Duńskiego, gdy przyszedł do Mickiewicza i nie zastał go w domu, żądała wiary dziecinnej, upokorzonej, cytując słowa Chrystusa, powiedziane świętemu Tomaszowi. Podobnie miała się rzecz i z innymi Towiańczykami. Kiedy rozmowa schodziła na temat polityki, zapowiadali wielkie wypadki... Pytani, za kogo uważają Towiańskiego, nie ukrywali bynajmniej, że go uważają za »poslannika z woli bożej«, za »posłańca bożego największego«; pytani zaś, co sądzą o Kościele, twierdzili, że w Kościele , ale go nie słuchają; że nie przychodzą z protestacyą przeciw Kościołowi, ale dla podniesienia go, oswobodzenia z form, t. j. z formuł, a nadto ze zbytniej uległości, z bezczynności; że nie zbijają żadnych dogmatów, tylko przynoszą większe światło; że wiele rzeczy niejasnych w Ewangelii, szczególniej w Ewangelii św. Jana i Apokalipsie, teraz będzie rozjaśnionych; i że wreszcie, aby to wszystko zrozumieć, potrzeba wiary i czucia, czuciem pojmować uczucie. Jeżeli chodzi o prawo, nie znoszą żadnego, ale je czynem wprowadzają w życie. Nieszczęśliwym i uciśnionym przynoszą wolność. W dyskusyi jednak, skoro trafili na przeciwnika, który obstawał przy swojem zdaniu, a zwłaszcza bronił Kościoła, unosili się łatwo, wygadując i krzycząc na teologię, doktorstwo, scholastykę, faryzeizm etc., dowodząc potrzeby prostoty, pokory ducha, zapomnienia wszelkiej nauki i rozumowania, czucia, i t. d. Księży polskich, jak ks. Duński, którzy ich wyzywali na dyskusye, nazywali synagogą, krzyżownikami Chrystusa. Ideałem kapłana, który nie dyskutował, lecz tylko wymagał pokory, był dla nich Towiański. On też, w gruncie rzeczy, był tem ogniwem, które ich łączyło ze sobą. Bo że w tożsamości nauki czy religii wcale nie byli połączeni, dowodziła choćby ta okoliczność, że mieli w swem gronie: protestanta, żyda, deistę, »tylko polityka« (ten musiał być demokratą), tudzież wielu innych, nie wyłączając ateuszów, którzy dlatego uwierzyli w Chrystusa, że uwierzyli w Towiańskiego, którego stawiali na miejscu Chrystusa, a siebie uważali za nowych apostołów.
Jednocześnie zawrzało w całej prasie emigracyjnej: wszystkie pisma, z jedynym wyjątkiem Dziennika Narodowego, którego redaktor został Towiańczykiem, zaczęły pisać o Towiańskim i jego sekcie, o Mickiewiczu i jego wykładach w Collège de France, w których powoli zaczynał propagować ideę Towiańskiego, a wszędzie pisano zjadliwie i drwiąco: wszystkie artykuły, omawiające sprawę Towiańskiego, były paszkwilami, nietyle wymierzonymi przeciwko Towiańskiemu samemu, ile przeciwko Mickiewiczowi, uważającemu się za św. Piotra Towianizmu. To też w jego pierś wymierzano wszystkie pociski, lecz on pozostawiał je bez odpowiedzi, głuchy na najniegodziwsze oszczerstwa: szedł swoją drogą, nie zważając na nic, z Dantejskiem Guarda e passa na ustach, i »pracował«, jak prawdziwy apostoł, głosząc, gdzie mógł, zasady nowej nauki, którą uważał za nowe objawienie.


II.

Oto, w krótkiem streszczeniu, główne zasady tej nauki.
Przedewszystkiem — należy podkreślić na samym wstępie — była to nauka niezgodna z dogmatami Kościoła katolickiego, pomimo, że zarówno sam Mistrz, jak i jego uczniowie, wcale się nie uważali za odstępców, za apostatów. To garnięcie się pod skrzydła Kościoła, obok głoszonych i wyznawanych doktryn, było jedną z tych licznych niekonsekwencyj i nielogiczności, cechujących naukę pana Andrzeja.
Nawet wiara w Trójcę świętą wychodziła z »nauki« tej zachwianą, bo »kierunek jest przy Bogu, ale na ziemi nie rządzi wola boża. Boga niema na ziemi i sami składamy to świadectwo, powtarzając codziennie: bądź wola Twoja, przyjdź królestwo Twoje!« Nie jestże to wyraźnem zaprzeczeniem, jakoby Bóg mieszał się do spraw ziemskich, co — według nauki Kościoła — jest największą herezyą, graniczącą jeżeli nie z ateizmem, to przynajmniej z panteizmem. Podobną herezyą, z punktu widzenia Kościoła, był Towiańskiego pogląd na Chrystusa, pogląd, pod którym mógłby się w najlepszym razie podpisać Renan, czyli, że Kościół żadną miarą nie mógł go aprobować. Zdaniem Towiańskiego (zdaniem, które, dodajmy w nawiasie, nigdy ustalonem nie było) Chrystus był »mężem natchnionym« (jednym z siedmiu), któremu do pewnego czasu (do r. 1841 mianowicie, t. j. do chwili ukazania się Towiańskiego) Bóg powierzył panowanie nad ziemią »i kilkoma innemi jeszcze planetami«. Zresztą jest Chrystus »pierwszym po Bogu«, co także tworzy rażący dysonans z dogmatyką katolicką. »Jezus Chrystus jest najwyższym urzędnikiem, synem bożym, najbliższym z pierwszego koła bożego. Chrystus jest Bóg, ale Bóg dla ziemi«. Niemniejszy dysonans tworzył sposób, w jaki Towiański objaśniał istotę Ducha świętego, będącego, jego zdaniem, poprostu »kolumną światła«, w której — jak drobne pyłki kurzu w smudze słonecznej — krążyły duchy dobre i święte. A Najświętsza Panna? Ona, według Towiańskiego, »nie była kobietą«, kult zaś, jakim ją otacza katolicyzm, uważał za przesadny.
Podobne zdanie wyrażał o Świętych Pańskich, o których mówił, że »wielu Świętych, których Kościół kanonizował, nie są Świętymi«. Piekła i czyśca niema również. Wieczność kar nie istnieje, podobnie, jak nie należy wierzyć w grzech pierworodny.
A nieśmiertelność duszy? Na tę godził się Towiański, ale w formie metampsychozy. Czyściec istnieje na ziemi, po której dusze zmarłych błądzą dopóty, dopóki się nie oczyszczą dostatecznie, by mogły dostąpić niebieskiego szczęścia. Tak zwana »migracya dusz« była jednym z najgłówniejszych aktów wiary Towiańczyków. Wprawdzie Mickiewicz, w dyskusyi z księdzem Duńskim, na zarzut, że Towiański naucza rzeczy potępionych przez Kościół, jak np. przechodzenie dusz, odparł: »Sądzicie, że to metampsychoza indyjska? Ja ją znam, ale to nie to«; lecz pomimo tego zapewnienia, nieszczerego zresztą, nie ulega wątpliwości, że to było to właśnie. Sam Mickiewicz, choć to nie miało nic wspólnego z literaturą słowiańską, dowodził z katedry w Collège de France, że dusze ludzkie, w miarę udoskonalania się lub upadku przechodzą w doskonalsze lub podlejsze istoty, to zwierząt, to wszelkiego innego stworzenia; a Karol Różycki, będąc raz w Fontainebleau, w dyskusyi z Zaleskimi, których z wielkim zapałem starał się na Towianizm nawrócić, gdy ich nie mógł przekonać, rzekł z ciężkiem westchnieniem: »Ha! to dopiero za tysiąc lat będziecie tam, gdzie my jesteśmy!« »W kształceniu i postępie ducha, mówił raz Mickiewicz do Al. Chodźki, wiek człowieka jest niczem. Cóż to śmierć? Inna faza życia, nic więcej, z wiedzą i opieką nad naszym światem. Właściwie materyi niema. To, co tak nazywają filozofowie, i co my widzimy, może się porównać do koła młyńskiego: obracając je z silną szybkością, zdaje się oku, że koło tworzy glob, kulę doskonałej formy. Takiemi w oczach ducha wyższego wydają się kształty ducha niższego. Jest to, mówiąc językiem metafizycznym, ścieranie się i dążenie duchów: najniższe są piaskiem, za nimi idą metale, dalej rośliny, zwierzęta i t. d. I głupi filozofowie odmawiają zwierzętom — ducha! Niejeden z tych mędrków, przed sądem Boga, zamienia się w psa lub konia, pokutującego w jego domu. Magendie kraje i kaleczy biedne zwierzęta dla dowiedzenia się jakichś pseudoprawd. Któryś inny wyrozumował, że ich cierpienia są potrzebne dla świata. Pytagoras i Plato przeczuli wiele. Naukę metampsychozy wyjaśniły listy św. Pawła. Odzianie ducha ciałem, zwłaszcza ciałem człowieka, jest wielką łaską nieba, jest najłatwiejszą godziną rozwinięcia się ducha, t. j. odrodzenia i powrotu do pierwotnej doskonałości. Taka praca w świecie niewidomym — trudniejsza. Jakiś spekulant, fabrykant, czy bankier, rozumem własnym doszedł do pieniędzy, żyje wygodnie i obchodzi się bez obcej pomocy. Jakże w tak zatwardziałym obudzić wdzięczność, pokorę przed Bogiem? Musi lata, czasem wieki służyć psem lub czem gorszem kapryśnemu panu i długo omywać brudy owej zarozumiałości«. »Homer, Pytagoras i inni starożytni poeci i filozofowie cytują przykłady ludzi, którzy przypominali sobie przeszłe żywoty. Dzieje Apostołów i późniejszego chrześcijaństwa liczą wiele podobnych przykładów. Często duchy wyższe wiedzą o tem, co ten lub ów człowiek z duchem niższym powinien robić, ale on sam nie wie«.
Podobnie się rzecz ma, jeśli chodzi o wykładaną przez Towiańskiego teoryę duchów, która również z nauką Kościoła katolickiego nie miała nic wspólnego. Zdaniem Mistrza duch może być wielki w chłopku, a mały w królu, przedewszystkiem zaś nie pochodzi od urodzenia z ciała i krwi. Człowiek jest wolnym, samowładnym (a więc ma wolną wolę), bo ma siłę ducha; stąd może wszystko, mogąc zaś, powinien rozkazywać wszystkiemu, bo duch to siła Boga. Dlatego nie należy się oglądać na żadne środki ziemskie. Rozum, ręce, pieniądze warte są tyle tylko, ile służą za narzędzie duchowi. W stosunku do ducha posiada takie znaczenie, jak np. łuki, kiedy już wynaleziono broń palną. Każdy duch ma swoją misyę; dlatego zawiązuje stosunki z dobrymi, już pozbawionymi ciała duchami, które także miały podobną misyę, a teraz dbały jedynie o jej dokończenie. Tym sposobem możemy uczuciem łączyć się z nimi, a one wtenczas dają nam natchnienia, stosownie do wiary naszej i czystości. Czasami mówią bardzo wyraźnie, do serc zarówno, jak i do oczu, do uszu. Do oczu i uszu wtedy tylko, gdy duch jest bardzo czysty. »Cały więc — konkluduje Słowacki — lud nasz umarły dawno jest z nami, i to jest obcowanie Świętych, którego księża nie mogli nam wytłómaczyć, t. j. wlać go w wiarę naszą«. Na kuli ziemskiej pełno jest duchów dobrych i złych, które pośrednio wpływają na postępki ludzkie; im bliżej ziemi, tem są gorsze, tem zgubniej działają. Dobre duchy muszą walczyć ze złymi, które przeciwko nim wytężają całą moc swoją, te zaś, walcząc z nimi, pracą wewnętrzną i skupieniem tworzą w sobie »kolumnę światła niszczącą wszelkie wysiłki piekieł«. Każdy śmiertelnik może w sobie wyrobić kolumnę podobną, jeśli swe serce rozpłomieni miłością Boga. Kilka takich kolumn, t. j. związek duchów czystych i dobrych, tworzą atmosferę światła, od której stronią duchy ciemności. Na posiedzeniach Koła, które odbywali uczniowie Towiańskiego, chodziło właśnie o wytworzenie takiej »atmosfery światła«.
Środkiem, prowadzącym do tego celu, była ekstaza, do której należało podnosić ducha, a której poetyczną teoryę wyłożył Mickiewicz w trzeciej części Dziadów; stamtąd też, jak to dowiódł p. Zdziechowski, zaczerpnął ją Towiański, na którym ten poemat Mickiewicza wywarł ogromny wpływ: prawie cały Towianizm można wyprowadzić z trzeciej części Dziadów (dlatego tak trafił do przekonania Mickiewiczowi). Ekstazą, według nauki Towiańskiego, jest idealny stan ducha człowieczego, który, ażeby zdobyć, potrzeba podnieść ducha, zdobyć ciało, i wreszcie zdobyte ciało podnieść do wysokości ducha. Całą treścią historyi jest walka ducha z ciałem, podobnie, jak celem historyi jest sprowadzenie ducha i ciała do jedności za pomocą uświęcenia ciała przez ciągłe podnoszenie go siłą ducha ku Bogu. Zadanie pojedynczego człowieka polega na tem, ażeby się stał wielkim, »wielkim zaś w epoce dzisiejszej jest duch czysty, oswobodzony, ciałem władnący«.
Nieuniknioną konsekwencyą tej części Nowego Zakonu Towiańskiego, jego części abstrakcyjnej, wykraczającej poza zakres rzeczywistości, była wiara w sny i marzenia senne, począwszy od zwykłych snów, które się śniły w nocy, a skończywszy na chorobliwych halucynacyach, nieraz wywoływanych sztucznie, za pomocą haszyszu lub opium. Takie sztuczne podniecenia wyobraźni, ze szczególnem zamiłowaniem uprawiane przez Towiańczyków, umożliwiały bezpośrednie obcowanie ze światem duchów. Dodać należy, że najbardziej umiłowanymi duchami, które się Towiańczykom ukazywały, zarówno we śnie, jak i na jawie, były duchy Boga Ojca, Chrystusa, Najświętszej Panny i niektórych Świętych, przyczem kobietom ukazywała się najczęściej Matka Boska, święta Katarzyna, święta Barbara, święta Agnieszka. Mężczyźni przestawali najczęściej z Chrystusem, jako »pierwszym po Bogu«.
Nadto widywali bardzo często Napoleona, który był największym człowiekiem po Chrystusie, a dla którego Towiański żywił kult szczególny. Może dlatego, że był podobny do niego? Dość, że Napoleon był półbogiem Nowego Zakonu. Bóg, ulitowawszy się nad niedolą ludzi, zesłał Chrystusa, ażeby Ten, zapaliwszy w ich sercach światło prawdy, rozpędził siły piekielne, owe duchy złego, krążące najbliżej ziemi. Niestety, światło, zapalone przez Chrystusa, zgasło prędko: Zło znowu zawładnęło ziemią. Odtąd, co 2000 lat mniej więcej, będzie Bóg zsyłał mężów natchnionych, ażeby rozwijali rozpoczęte przez Chrystusa dzieło... Chrystus był pierwszym z takich mężów natchnionych, których wogóle będzie siedmiu. W tem leży tajemnica siedmiu pieczęci Apokalipsy. Towiański jest drugim z kolei, a zadaniem jego: przyspieszyć panowanie światła w niektórych krajach, zwłaszcza zaś we Francyi, którą do przyjęcia prawdy przygotował Napoleon, największy z ludzi, jakich świat widział po zejściu Chrystusa. On był jutrzenką poprzedzającą wschód, on był przeznaczony do zrealizowania Słowa Bożego na ziemi, on miał życiem swojem wskazać, jak wielką jest siła słowa i energia miłości. Dlatego niepodobna pojąć Chrystusa, jeżeli się nie umie wejść w ducha Napoleona. Niestety, wielki cesarz-bohater nie wytrwał w »tonie«, zwątpił we wszechmoc ducha, zerwał z duchami wyższymi; upadł, bo wierzył we własne siły. Ten wielki błąd cesarza przyszedł naprawić Towiański: on ma jego dzieło dopełnić i rozpocząć nową epokę; on, jak się o nim wyraził Mickiewicz, jest drugim Chrystusem, już nie stojącym przed Piłatem, ale zmartwychwstałym, przemienionym, zbrojnym we wszystkie znamiona potęgi, Chrystusem mścicielem i odpłatcą, Chrystusem dnia sądnego, Chrystusem Apokalipsy i Michała Anioła. To Ecce homo naszej epoki. »Napoleon nie rozwinął myśli Bożej i niespełnił jej. Ideę poniósł do grobu; ale myśl Boża nie zdjęta z niego. Co zaczął na wstępie epoki, kończy dziś w samej epoce. Jego duch będzie przewodniczył przyszłemu powstaniu różnych narodowości«.
Jakie będzie to przyszłe powstanie różnych narodowości? Przedewszystkiem będzie demokratyczne, zgodne z ewangelią, która, wprowadzona w życie, zapanuje, a ludzkość przestanie cierpieć. Doktryna Towiańskiego, według wyrażenia Démocratie Pacifique, była »najszczytniejszą doktryną zgody i miłości«. Aż do tej pory t. j. do chwili, kiedy wystąpił Towiański, ludzkość była dzieckiem: odtąd będzie młodzieńcem. Narody, a w szczególności słowiańskie, nie będą istniały przez klasy wyższe, stanowiące małą garstkę, ale przez lud, który się już ruszać zaczyna, a westchnienie wieśniaka słowiańskiego, czystego i prostego, jest większej ceny, niż »wszystkie płody geniuszów«. Na równi z chłopami będą wyzwolone i kobiety. »Kobiety — słowa Mickiewicza — są powołane do równości; duchy nie mają płci«. Dotychczas kobieta była niewolnicą, spełniała rolę podrzędną, najdogodniejszą dla męża. Kobieta do niczego mięszać się nie mogła, teraz będzie mogła mięszać się do wszystkiego: będzie wolną i równouprawnioną.
I Kościół musi się zreformować. Katolicyzm się przeżył. Zjawiły się nowe potrzeby, dawne cnoty nie wystarczają. Jak Chrystus dawnych praw nie obalał, tylko w nie tchnął nowe życie, tak też i Mistrz nasz podnosi wszystko, co upadło: rodzinę, naród, religię. Dzisiejszy Kościół zachował już same tylko formy: ducha, życie Chrystusowe zupełnie utracił. Papież stał się wybornym gospodarzem, prawnikiem, nawet dyplomatą..., ale nie da się zaprzeczyć, że nie kto inny, tylko papieże »upadek tonu Chrystusowego« posuwali i posuwają. Należy odróżnić Kościół oficyalny od Kościoła prawdziwego, którego siedliskiem były wnętrza dusz wyższych, wybranych. Towiański tchnie nowego ducha w »zakrzepłe formy skamieniałego Kościoła«, położy koniec »martwości Kościoła urzędowego«; to też od niego liczyć się będzie nowa epoka w dziejach uchrześcijanienia ludzkości. Tryumf chrześcijański będzie przez ducha; duch chrześcijański powróci, ale formy katolickie upadną. Dzisiejszy »Kościół urzędowy« jest tem w stosunku do nauki Towiańskiego, czem dawna synagoga żydowska była w stosunku do nauki Chrystusa. Jak Chrystus przyszedł w kościele żydowskim, najlepszym podówczas, tak Towiański przyszedł w kościele katolickim, najlepszym dzisiaj. »Dopóki Kościół, mówił Mickiewicz, czerpał wszystko z góry, miał moc i siłę; ale dziś z ziemi, z ksiąg, z litery martwej, z form i rozumu zasila się, a siła jest tylko w duchu, pochodzi tylko z ducha«.
Mimo to wszystko, Towiański zawsze się uważał za prawego i posłusznego sługę Kościoła: dowodził, że całe Nowe Słowo, króre przynosił, nie było niczem więcej, tylko wyższem zrozumieniem Ewangelii, że stanowi »obszerniejsze rozwinięcie nauki Kościoła«, że on podaje tylko prawdy, przez Kościół jeszcze nieokreślone, które jednak, gdy Kościół zbudzi się z uśpienia, zostaną przyjęte i zatwierdzone. Na Kościele katolickim, mówił, do końca wieków spoczywa myśl Boża; dlatego »nieszczęśliwy ten, ktoby nas chciał rozszczepiać z Kościołem katolickim«. Papieża (Piusa IX) uważał za »swój najwyższy urząd«, z którym zawsze pragnął się porozumieć (a czego mu zawsze wzbraniano). Na to samo godzili się wszyscy Towiańczycy, którzy na zapytanie, uczynione im przez ks. Kajsiewicza, oświadczyli najuroczyściej, że chcą żyć i umierać w tym samym i jednym Kościele Chrystusowym katolickim, apostolskim, rzymskim, że wierzą w Chrystusa Pana, jedynego i prawdziwego Syna Bożego, prawego i ostatecznego Mesyasza, zbawiciela świata i pośrednika przed Bogiem, że wierzą w Sakrament Ołtarza, jak i w inne Sakramenta, że gotowi umrzeć i dać się umęczyć za wiarę i Kościół, nad wszystko podniesienia i rozszerzenia tego Kościoła pragnąc i t. d., i t. d.
Taką, w ogólnym zarysie, była nauka Towiańskiego.






  1. W cennej książce prof. Kallenbacha o Mickiewiczu (II, 284, Kraków 1897) znajdujemy następujące zastrzeżenie w kwestyi tego cudownego wyleczenia Celiny Mickiewiczowej (opowiadanego zazwyczaj na podstawie relacyi Melegarego i Scovazziego, spisanych w latach 1871 i 1877, a podających fakt uzdrowienia, jako natychmiastowy i doraźny). »Zaznaczyć należy (powiada prof. Kallenbach), że najwcześniejsza relacya, bo z d. 18 czerwca 1842 r. spisana z opowiadania Mickiewicza, przedstawia uzdrowienie żony poety, jako powolne i częściowe. X. Duński P. R. (późniejszy Towiańczyk) tak pisze w liście do braci zakonnych: »W Nanterze tedy, w mieszkaniu Towiańskiego, została rozpoczęta kuracya cudowna Adamowej, w której ja wszakże, podług samego opowiadania Adama wiele dostrzegam naturalnego wpływu człowieka wyższego..., który zrozumiał przyczynę zaraz na razie obłąkania i uderzeniem nadzwyczajnem, swoją mową pewną, ideami dla niej nowemi przestraszeniem jej odwrócił naprzód kierunek jej uczuć; mówił z nią potem sam na sam pół godziny, poczem oświadczył Adamowi, że choroba nie jest jeszcze zupełnie wyleczona, bo trzeba, aby sam Adam dla niestracenia jej przywiązania reszty dokazał. Nakazał pójść do spowiedzi ogólnej i t. d., i t. d.«.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Hoesick.