Przejdź do zawartości

Chwila obecna/XXXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Chwila obecna
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LVIII-LX
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1903
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVIII.
Kwestya wschodnia. — Powody polityczne. — Nowe drogi, karetki, omnibusy, pocztylioni et tutti frutti. — Lombard i moje dobre chęci. — Kilka słów poważnych o Żydach a humorystycznych o niektórych organach. — Dawidek. — Z giełdy do salonu. — Moja galerya. — Kawaler Zielonogłowski i marszałek Nadymalski. — Mam takich więcej. — Przejście do spraw poważniejszych. — Niewinni. — Rozmowa. — Obraz. — Ziarnko piasku. — Moje powody i moje rady.

Czy wiecie, czytelnicy, co to jest kwestya wschodnia? Otóż na bruku warszawskim kwestya wschodnią nazywa się to, gdy długobrody wyznawca zasady: sto od sta, uchwyci pod filarami teatralnymi, za angielskie poły od surduta, złotego młodzieńca i, trzymając w ręku wydzierającą się ofiarę, biegnie za nią, ile mu sił wystarczy. Że zaś dla osadzenia na miejscu złotego młodzieńca, uciekającego przed wierzycielem, siły jednego człowieka nie wystarczają — bywa więc tak, że tego, który trzyma, łapie z tyłu solidarny z nim drugi, tego znów trzeci, tego z kolei czwarty, piąty, i cała ta kawalkada, podobna do pociągu kolei żelaznej, w którym lokomotywą jest dłużnik, a wagonami wierzyciele, przebiega przed oczyma zdumionych i przestraszonych widzów tem śpieszniej, że lokomotywa dokłada wszelkich sił, żeby otrzymać najwyższą możliwą dla pośpiesznych pociągów szybkość.
Otóż to nazywa się w języku i na bruku warszawskim: kwestyą wschodnią. Nasza złota młodzież, na wzór Anglii, radaby jej nie poruszać nigdy, wschodnie zaś żywioły dążą do rozwiązania jej, ile razy zdarzy się dobra po temu sposobność. Co do mnie, wyznam szczerze, że nie lubię kwestyi wschodniej, i jeżeli wspominam o niej, to tylko dla uspokojenia moich czytelników. Złe języki rozpuściły wieść, jakoby przyczyną długiej nieobecności «Chwili obecnej» były właśnie takie politycznej natury powody, o jakich wspomniałem przed chwilą. Otóż niema w tem ani za grosz prawdy. Podróżowałem, oto wszystko. Tem się tłómaczy moje milczenie. Podróż moja trwała wprawdzie o wiele dłużej, niż pierwotnie zamierzałem, nie stało się to jednak z mojej winy.
Ponieważ w omnibusie, którym jechałem, jeden koń był kulawy, drugi ślepy, pocztylion zaś miał febrę — co wiorsta więc odpoczywał koń kulawy, co dwie zatrzymywaliśmy się z powodu paroksyzmu, jakiego dostawał powożący, a co trzy dlatego, że każdy koń czy ślepy, czy nie ślepy, musi przecie w drodze mieć chwilę wypoczynku. Przez cały ten czas rozmyślałem nad kwestyą, czy w sumie, wyznaczonej na polepszenie naszych dróg bitych, przewidziane są pozycye wydatków na tak względne przedmioty, jak nogi i oczy dla koni, a chinina dla powożących, przyczem zauważyłem, że jeżeli nie są przewidziane, tedy wpływ chininy na szybkość komunikacyi jest faktem, który ja pierwszy odkryłem, i za który należy mi się niewątpliwie patent wynalazku.
Ileżby to prawdopodobnie znaleziono takich wynalazków w ciągu długich godzin podróży, gdyby nie wstrząśnienia, które zna dobrze każdy, komu zdarzy się choć raz odbywać drogę w karecie pocztowej, a które sprawiają, że mózg nieszczęśliwego śmiertelnika, odbijając się o ściany własnej czaszki, jak ziarnko grochu o ściany blaszanej grzechotki, nuży się łatwo i zawiesza, aż do bardziej sprzyjających warunków, swe czynności.
Nasze szosy nie pozwalają myśleć. Cóż na to poradzić i co stąd wnioskować? Poradzić nie umiem; co zaś do wniosków, to pierwszy, jaki przychodzi mi do głowy, jest: że ponieważ zarząd naszych szos z obowiązku musi po nich jeździć, co, jak wiadomo, niepodobnym czyni proces myślenia, nie może więc, choćby nawet chciał, o nich myśleć; trzeba zatem dać pokój krzykom i wrzawie przeciw stanowi dróg wyżej wzmiankowanych. Powtóre, owe wstrząsania głowy mają swoją dobrą stronę, o której nie należy zapominać. Komu głowa lata na wszystkie strony w karetce, mózg w głowie, a myśli w mózgu, ten porządnie myśleć nie może. To było już dowiedzione, ale zapominamy, że kto nie myśli, ten się nie nudzi, kto się nie nudzi, ten się bawi, kto się zaś bawi, ten nie ma powodu narzekać ani na stan szos, ani na zarząd, który nad stanem owym czuwa.
Czy tak więc, czy owak, widzicie, czytelnicy, że nie mogę inaczej skończyć, tylko na pochwałach dla zarządu szosowego. Czy pochwały te będą zrozumiane należycie i czy zdołają obudzić w sferach zarządu odpowiednią dla mnie sympatyę, o tem, pouczony smutnem doświadczeniem, pozwalam sobie wątpić. Niedawno zdarzyło mi się pochwalić grzeczność i uprzejmość urzędników naszego Lombardu w obchodzeniu się z interesantami. W pochwałach tych nie szczędziłem różowych barw w tej myśli, że naprzód jestem z uwielbieniem dla samej instytucyi, a powtóre, któż mi może zaręczyć, czy prędzej czy później nie wejdę z nią w bliższe bezpośrednie stosunki? Co prawda, w stosunki te już nawet wszedłem, ale na nieszczęście jakże dalekie są one od takich, o jakich marzyłem! Co powiecie? Zrozumiano najfałszywiej moje piękne zamiary. Obrażono się na mnie, obrażono najniesłuszniej; cóżem ja bowiem winien, iż Lombard sądzi, że wszelkie pochwały o nim wypowiedziane nie mogą być czem innem tylko ironią. A jednak tak sądzi sam Lombard, tak sądzą jego urzędnicy, przewodnicy i wszyscy święci, jacy tylko z instytucyą tą związek mają. «No! przecież na seryo chwalić mnie nie można, — rozumował sobie Lombard — był to więc złośliwy żart, jeżeli zaś był to żart, więc wytoczmy żartującemu sprawę». Wyznaję chętnie, że rozumowanie takie dowodzi zarówno idealnej, ewangelicznej skromności, jak i pozytywnej trzeźwości umysłowej. Tak jasnego poglądu na rzeczy dawno nie zdarzyło mi się spotkać. Co do mnie jednak, powtarzam raz jeszcze, że chwaliłem szczerze, tak, jak i teraz szczerze wynurzam moje uznanie dla władz umysłowych i bystrości rozumowania filarów pomienionej instytucyi. Suum cuique! Zrobiłem może nieostrożnie, zamiast bowiem sam przekonać się, o ile pochwały są słuszne, zaczerpnąłem je z pism innych.
Na wszelki wypadek jednak, mogę wskazać pierwotne źródła.
Oto i wszystko. Teraz dopiero przekonywam się, jak źle jest wyjechać na pewien czas z Warszawy i dać sposobność «najserdeczniejszym» do rozpuszczania o sobie wieści. Wyobraźcie sobie, czytelnicy, ogłoszono mnie tu za żydożercę, a ja nie mogłem się nawet od tego ludożerczego przezwiska jak należy obronić.
Nie, moi panowie! Tak nazwa sama, jak i cały zaszczyt, jaki przynosi polemika z wami, spotkał mnie niezasłużenie.
Pierwszej wyrzekam się dlatego, że mi się nie podoba, drugą raczcie uszczęśliwić kogo wam się podoba, byle nie mnie — a przedewszystkiem nie narzucajcie się jako obrońcy tym, którzy obrony waszej nie potrzebują i którzy w danym razie, na mocy zasady: «Strzeż mnie Boże od moich przyjaciół i t. d.», źleby na niej wyjść mogli. Kto Żydom wogóle powiada, że źle mówią i piszą po polsku, czyni to nie w chęci połknięcia ich, jak się połyka ostrygę, ale w tym celu, by przestali źle, a zaczęli dobrze mówić i pisać. Kwestya wyznania i pochodzenia są to rzeczy zgoła inne, leżące zawsze poza obrębem żartów i przycinków. Co więcej powiem, dla mnie kwestya żydowska, w związku z narodowością i pochodzeniem, nie istnieje — istnieją tylko obywatele, którym należy prawdę mówić w oczy. Postawiłem tę sprawę jasno już w poprzednim odcinku i stawiam ją raz jeszcze, w nadziei, że otworzy ona oczy tym wszystkim, którzy chcą patrzeć trzeźwo. Chodziło mi i chodzi o język i o nic więcej; tymczasem postarano się wmówić w ludzi, że młodzieńcom semickim zarzucam nietrafny wybór narodowości w chwili ich przyjścia na świat, że mam wrodzoną antypatyę do Starego Testamentu, że obrzucam błotem całą narodowość, i że kto wie, czy nie jadam befsztyków z niemowląt izraelskiego pochodzenia.
Otóż, ani takich befsztyków nie jadam, ani do innych wyżej wymienionych potworności się nie posuwam. Organowi handlowemu, który począł na cztery strony świata krzyczeć: — Zabił! zabił! — chodziło o reklamę i o nic więcej. «No, słuchaj, Izrael — ja ciebie bronię, a ty mnie prenumeruj!» — oto była tendencya tych występów, a zarazem fakt tłómaczący niezwykły zapał, z jakim mnie wzięto w obroty i z jakim przypisano mi myśli i intencye, o których ani mi się śniło.
Powiedz bo wreszcie sam, czytelniku, cobyś powiedział o tem, gdybym naprzykład napisał, że adwokaci nasi źle mówią po polsku, a ktoś wyciągnął z tego wniosek, że napadam na wyznawców religii chrześcijańskiej? A jednak taki wniosek wyciągnął organ handlowy. Ja mówiłem, że na giełdzie po większej części szwargocą z niemiecka, Bóg wie, po jakiemu, a organ handlowy wyrozumował, że napadam na wyznawców Starego Testamentu. Cóż chcecie, jest to taż sama logika, która pozwala wnosić, że ponieważ od czasów Piastowskich, aż do początków dziewiętnastego wieku, ciągle wychodziły prawa ochraniające majątki i osoby Izraelitów w Polsce osiadłych, zatem Izraelici byli pozbawieni wszelkich praw. O logiko! otworzono ci nowe drogi, ale ja ci radzę poprostu i szczerze: nie wchodź na nie, bo niedaleko zajdziesz.
O tej przeszłości i o tych dawnych prawach dałoby się wiele powiedzieć, ale znaczyłoby to polemizować wprost z naszym organem handlowym, czego pragnę uniknąć. Polemikę tę pozostawiam pismom humorystycznym, które z tak wdzięcznego materyału nie omieszkają pewno skorzystać.
Niechaj jednak nikt nie wyciąga stąd wniosku, żebym osobiście żywił jakąś niechęć tak do organów handlowych, jak i do ich podpisanych przedstawicieli. Owszem, przeznaczam im specyalne miejsce w sercu mojem, a życząc im amelioracyi językowych, zastrzegłbym sobie wyraźnie, że na cały ogół za rozeschnięty język jednego indywiduum napadać nie myślę.
Skończyłem. Wprawdzie, gdybym chciał odpowiadać na wszelkie repliki, zeszłym felietonem moim wywołane, nie mógłbym pominąć listu, pewnego jedenastoletniego Dawidka z Franciszkańskiej ulicy, wspomnę jednak o liście i autorze, dla pociechy czytelników, kilku tylko słowami. W liście owym, który, mówiąc nawiasem, jest do obejrzenia w redakcyi, jedenastoletni Dawidek pyta mnie przedewszystkiem, dlaczego zaczepiam Żydów we wtorek (skąd się wziął wtorek, Bóg widzi, nie wiem), następnie więcej tragicznie, niż ortograficznie grozi mi okropnymi skutkami, jakie z tej mojej zuchwałości wypłynąć mogą, a w końcu w sposób zupełnie już liryczny oświadcza, że codzień po obiedzie ma zwyczaj wychodzić na przechadzkę.
Ostatni ten zwyczaj, lubo trudno wyrozumieć, w czem bezpośrednio może on mnie dotykać, pochwalam w tobie, Dawidku. Przechadzka po obiedzie służy zdrowiu i zapobiega gnuśności. Mniej natomiast podoba mi się to, że mając lat jedenaście i będąc uczniem, zamiast się uczyć, pisujesz listy do redakcyi. Widzisz, jak się będziesz uczył, to nauczysz się: popierwsze, lepiej rozumieć zawsze o co chodzi, a powtóre, nauczysz się pisać i nie pomieszasz wtorku, felietonów i poobiedniej przechadzki, jak grochu z kapustą. Byłbym odesłał twój list do Gazety Handlowej, która wydrukowałaby go niezawodnie, ale właśnie nie chciałem cię wbijać w pychę, pragnę bowiem, żebyś jeszcze trochę urósł, nim zostaniesz szermierzem czyjej sprawy. Tymczasem ucz się, a gdy nauka rozświeci ci w główce, gdy wyrośniesz na pożytecznego pracownika społeczeństwa, którego jesteś członkiem, gdy nauczysz się czytać i poprawnie mówić i pisać po polsku, wówczas będziesz taki dobry, jak i każdy inny, wówczas — (nie obawiaj się za wcześnie) — nikt nie będzie na ciebie napadał i każdy chętnie wyciągnie do cię rękę, bez względu na twe pochodzenie i wyznanie.
Spodziewam się, że sprawa stoi jasno, i przechodzę do czego innego. Będę wam teraz, czytelnicy, opowiadał anegdotki z wielkiego świata, a czynię to tem chętniej, że potrącę o francuszczyznę, która dla naszych salonów jest tem samem, czem język niemiecki dla naszej giełdy. Enfin nous pouvons le lire! — wykrzyknął pewien dystyngowany młodzieniec, imieniem Toś — dowiedziawszy się, że Kraszewskiego mają przekładać w «Revue des deux mondes» na francuski. Enfin nous pouvons le lire! — powtórzyło z zadowoleniem całe równie dystyngowane towarzystwo: księżna Bibi, hrabianka Mimi, pani Dziurdziulewiczowa z córkami, radca Cymbałkiewicz, chevalier de Zielonogłowski, marszałek Nadymalski i l’abbé Wyliżalski. Toś mi zaręczał, że z tego powodu była wielka i długotrwała uciecha. No! proszę! proszę! I pomawiają tu nasze salony, że się nie zajmują literaturą krajową. Mylicie się, demagogowie! salony nasze żywo obchodzi literatura krajowa, potrzeba umieć ją tylko podać z odpowiednim sosem. Że to się źle czyta po polsku, nic dziwnego, bo się źle rozumie po polsku. Ot, naprzykład, chevalier de Zielonogłowski, cóż on winien, że nie zna dobrze swojego języka? Od najmłodszych lat miał guwernera, bardzo zresztą dystyngowanego i w dobrym duchu człowieka, niejakiego Monsieur d’Orangoutang, który, jako cudzoziemiec, nie mógł go wyuczyć tutejszo-krajowego języka; następnie, doszedłszy do lat młodzieńczych, chodził w Paryżu do szkoły Mabile... chciałem powiedzieć: centralnej, której jakkolwiek nie skończył, nabrał za to manier w Bulier... chciałem powiedzieć foubourg S. Germain — i bądź co bądź dał piękny przykład, że w dzisiejszych czasach najbogatszy nawet i najlepiej urodzony człowiek musi mieć jakąś specyalność, choćby polegającą na umiejętnem wygładzaniu i utrzymaniu paznogci. Mówię to wszystko dlatego, że mimo tak cudzoziemskiej edukacyi, chevalier ucieszył się jednak razem z innymi, że będzie mógł czytać Kraszewskiego. Wogóle zapewniam was, czytelnicy, że całe to towarzystwo, w które was wprowadziłem, oddycha jak najlepszemi chęciami. Prócz tego wszystko to są tak mili ludzie, że pewno nie oprę się chęci poznajomienia was w następnych odcinkach szczegółowo z każdą wyżej wymienioną przeze mnie osobistością. Dziś tego uczynić nie mogę, zabrałoby mi to bowiem zbyt dużo czasu, dlatego poprzestanę na powiedzeniu wam kilku słów o marszałku Nadymalskim.
Co mnie w tym człowieku zawsze szczególnie zachwycało, to ta godność osobista, która bije z każdego jego gestu i słowa. Nie dziwcie się, że marszałek z lada kim wdawać się nie będzie. Nie pozwala mu na to ani pozycya socyalna, ani nazwisko. Jak jednak umie przeczuć z samego brzmienia nazwiska, z kim można zrobić znajomość, a z kim nie, niech wam tego dowiedzie następujący wypadek.
Na pewnych wodach zagranicznych, przy tabldocie siedziało polskie towarzystwo, w którem znajdował się i marszałek. Marszałek nie znał nikogo, ale wiedział z kim ma do czynienia, dlatego zachowywał się ostrożnie i milcząco. Gniewało go już to, że ci, którzy zwracali się do niego w rozmowie, nazywali go tylko poprostu: panie dobrodzieju — nie był więc i w humorze. Rozmawiano o muzyce, o operach, wymieniano rozmaite nazwiska, o których marszałek nigdy nie słyszał i nie wiedział, co są zacz — wreszcie ktoś zwraca się do marszałka i pyta:
— Pan Dobrodziej lubi muzykę?
Marszałek kiwnął lekko głową, co znaczyło, że jeżeli jej nie lubi, to przynajmniej jej pobłaża.
— A zna Pan Dobrodziej Hugonotów?
Marszałek z samego brzmienia nazwy domyślił się, że to jakaś nieszczególna szlachta, a może i nie szlachta, która, jak sądził, bawi właśnie na wodach, dlatego odrzekł sucho:
— Nie znam i nie życzę sobie!
Co za takt! co za przezorność prawdziwie polityczna! I pomyśleć tu sobie, że ten człowiek, któryby na szerszej arenie politycznej znalazł dopiero sposobność do rozwinięcia wszystkich swych świetnych przymiotów, musi ograniczać się na sprawach jednego powiatu!
Jeżeli jednak sądzicie, demagodzy, że mało mamy tu w Warszawie takich Nadymalskich, takich Zielonogłowskich, Tosiów, takich matron, jak pani Dziurdziulewiczowa z córkami, takich dam, jak księżna Bibi i hrabianka Mimi, to się mylicie. Na większy wstyd wasz, a chwałę naszego grodu mamy takich postaci dosyć. Poczekajcie: niech przyjdą czasy filantropijnego przebierania nogami, koncertów, żywych obrazów, a w następnych odcinkach będę wam je wytrząsał jak z rękawa.


∗             ∗

A teraz spytacie, czytelnicy, co słychać poważniejszego w Warszawie?
Doprawdy niewiele więcej, niż wam już powiedziałem, a przytem może i nie o wszystkiem wiem, bo jak wspomniałem, parę tygodni nie byłem w mieście. Wróciwszy, zastałem Warszawę, a raczej towarzystwa warszawskie, deklinujące na wszystkie sposoby wyraz: «Niewinni». Doprawdy, nie myślę wcale wkraczać w dziedzinę zazdrosnego o swoje prawa naszego recenzenta teatralnego, sądzę jednak, że sztuka ta nie musi być pospolitą miernością, skoro tyle zdołała wzbudzić rozpraw, sporów i gorących za i przeciw. Pamiętam, że po przedstawieniu jej udałem się do jednego z naszych artystyczno-literackich salonów. Nie rozmawiano o niczem więcej, tylko o tej sztuce. Między zwolennikami jej tendencyi odznaczała się szczególniej pewna piękna i młoda dama, której następnie towarzyszyłem w drodze do domu. Wyszedłszy z towarzystwa, była jeszcze pod wpływem sztuki i rozpraw o niej. Rozmowa nasza snuła się dalej na tejże samej kanwie, było to jednak zarazem jakby badanie się wzajemne dwu umysłów, które się nie znają, a poznać pragną. Jeśli dwie dusze zespolisz z sobą na długie lata, wówczas póty będą się do siebie naginały, aż znajdą pewną linię wspólną dla swych charakterów, usposobień i wyobrażeń, po której dalej już pójdą ręka w rękę. Ale przy pierwszem zetknięciu się, nim w świecie jednakich myśli i pragnień nastąpi porozumienie, zawsze odbywa się pewna jakby próba, podczas której, co jeden duch pochyli się ku drugiemu, to drugi cofa się znowu, jak trwożliwy ślimak w skorupę. Takiem też próbowaniem i cofaniem się wzajemnem była początkowa nasza rozmowa, porozumienie jednak nadchodziło szybko. Towarzyszka moja co chwila stawała się szczerszą. Noc i cisza późnej godziny usposabiała ją do otwartości. Była to dusza przejasna, wrażliwa, nawskroś artystyczna, ale zmęczona trochę. W chwilach takich duchowego zmęczenia pospolity filister wpada w apatyę, poczyna palić fajkę, kupuje sobie orzechów i gryzie je bezmyślnie, albo też obraca oczy naokoło siebie, wielkie palce rąk złożywszy na żołądku, mrucząc i zrzędząc trochę na porządek tego świata. Ale dla istot uczuciowych i wrażliwych, a obdarzonych bujną wyobraźnią, stan zmęczenia duszy jest stanem strasznego zwątpienia o wszystkiem i bezdennej duchowej rozpaczy, która im głębiej nurtuje, tem większym na zewnątrz pesymizmem się objawia. Towarzyszka moja właśnie była w takiem usposobieniu — które na nieszczęście nie wydawało się chwilowem tylko. Zaprzeczająca wolnej woli tendencya «Niewinnych», pod której wrażeniem zostawała i z którą się zgodziła, nasunęła jej cały szereg myśli i konsekwencyi, tak pesymistycznych, jakby całe życie chowała się na filozofii rozpaczy Hartmanna. — Niema więc wolnej woli, mówiła do mnie, jesteśmy tylko igraszką własnej krwi, własnego temperamentu i zewnętrznych warunków otoczenia.
— Straszna myśl, a jednak prawdziwa. Ale wobec tego cały ten świat, tak piękny i rozumny, jest tylko zlewem ślepym sił, najgorzej zresztą połączonych. A człowiek jest potępieńcem, z góry skazanym, żeby żył bez jednej chwili szczęścia, rozmotywał, cierpiąc, poplątane nitki życiowych zawikłań i umierał bez nadziei świadomego odpoczynku w grobie. Nie zaprzeczaj pan, żeby mnie po cieszyć — mówiła dalej. — Nadto rozumiem konsekwencye z tej jednej zasady płynące: tłem życia ludzkiego jest rozpacz, a dogmat Kalwina o z góry potępionych — prawdziwy, byle tylko nie do połowy, ale do całej ludzkości go stosować.
— Jednakże, pani, są w życiu błogie chwile, trzeba tylko umieć pochwycić w lot przelatującą wizyę szczęścia.
— W życiu są tylko złudzenia, a na to, by nie cierpieć, trzeba chyba nie myśleć.
— Więc, według pani, ludzie prości, którzy mniej myślą...
— Cierpią tylko fizycznie, nie mniej jednak cierpią. Zmienia się tylko rodzaj cierpienia, ale nie stosunek jego do człowieka.
— Więc, według pani...
— Więc, według mnie, odpowiedziała szybko, autor «Niewinnych» dotknął tylko jednej z całego szeregu prawd, dających się streścić w słowach, że wszystko jest jak najgorzej...
— A czy pani ośmieli się pójść o jeden wniosek wyżej?
— O! gdybym miała choć cząstkę wszechmocy, — zawołała głosem, w którym drgały łzy — rozkazałabym natychmiast całemu światu, żeby był szczęśliwym!
Tak rozmawiając, doszliśmy do bramy, przy której trzeba było nam się rozstać. Pociągnąłem za dzwonek, ale zamiast ociężałego chodu stróża, inne jakieś odgłosy doszły nas z ulicy. Mimowoli dreszcz jakiś przeszedł nas oboje. W odgłosach tych było coś przerażającego, coś, od czego włosy powstawały na głowie. Było to jakby echo odległych miarowych kroków, w połączeniu z głuchym i zimnym szczękiem żelaza. Wkrótce, w pomroku ulicy poczęły błyskać mdłe światła dwu latarek i rysować się czarne sylwetki postaci ludzkich. Złowróżbny ten korowód zbliżał się coraz bardziej i wreszcie sunął niby wąż obok nas. Był to konwój więźniów zbrodniarzy, prowadzony przez kilkunastu żołnierzy, a dźwięki, które słyszeliśmy zdaleka, pochodziły z uderzeń o siebie łańcuchów. Wśród ciszy nocnej, te ponure światła latarni, odgłos kroków, brzęczenie łańcuchów — ów półmrok, półświatło, w którem z dantejską posępność zarysowały się postaci ludzkie, podobne do czarnych mar piekielnych, wszystko to ściskało serce lodem i przejmowało drżeniem; jakiś dziwny niepokój zdawał się panować w całej naturze. Powietrze było ciężkie i przesycone wilgocią; po niebie przelatywały z niepojętą szybkością drobne białawe chmurki, które, to przysłaniając, to odsłaniając tarczę księżyca, rzucały co chwila posępne cienie. Zdala dochodziło bicie wieżowego zegaru.
Gdy ostatni szereg przesunął się już koło nas, spojrzałem na moją towarzyszkę. Księżyc oświecał jasnem światłem grecki jej profil, a oczy były zalane łzami.
— Oto ilustracya do słów moich — wyszeptała z cicha, a po chwili rzuciła jeszcze jeden wyraz: — Niewinni!
Pożegnałem ją i oddaliłem się zwolna, ale w duszy pozostało mi na długo niezatarte niczem wrażenie. Zaiste, kto byli ci ludzie, których prowadzono wśród nocy? z jakich przyszły na świat rodziców te dzieci błędu, łez i nędzy, ci straceńcy życia? Czy składał kto za dziecinnych dni maleńkie ich dłonie do wieczornego «Ojcze nasz»? czy choć jedna łza miłości stoczyła się z macierzyńskich powiek na ich czoła? czy mieli choć jedną chwilę jasną w życiu?
Stracone pytanie bez odpowiedzi.
A teraz spytasz mnie, czytelniku: dlaczego rzuciłem ci przed oczy ten obraz? Uczyniłem to z wielu powodów. Miłosierdzie publiczne troszczy się o małoletnich przestępców, o kaleków, paralityków, wreszcie o biedaków, nie mających kawałka chleba dla obrony od głodu, ani szmaty, zabezpieczającej od chłodu. Niechże więc to miłosierdzie pamięta, że obok kalek fizycznych są i kalecy moralni, tem trudniejsi do uleczenia, że z kalectwem już zrośli, ale tem nie mniej potrzebujący ratunku. Dostarczcie im to czasem książki poczciwej, wlewającej pociechę w duszę, to czasem ciepłego słowa, to wreszcie materyalnej pomocy. W krajach zachodnich opinia publiczna żywo zajmuje się więźniami — my mamy wprawdzie osady rolne dla małoletnich, ale o pełnoletnich, prócz właściwych władz, nikt się nie troszczy. Na to właśnie chciałem zwrócić uwagę. Wszystko zrozumieć jest to wszystko przebaczyć.
Oto już jeden powód, dla którego podzieliłem się z wami wrażeniem, ale jest i inny. Towarzyszkę, o której wam pisałem, spotkałem potem raz jeszcze. Mówiliśmy o wrażliwości artystycznej. — Wrażliwe dusze a artystyczne, mówiła do mnie, są jakby konchy perłowe: gdy wpadnie w nie ziarnko piasku, oddają je w postaci perły światu.
Otóż w czasie tej nocy i na widok tych nieszczęśliwych, na duszę upadło mi ziarnko piasku — więc je oddaję wam jak umiem, czytelnicy.
Trzecim, nakoniec, powodem jest kilka słów dobrej rady, jakich zamierzam wam udzielić. Że w życiu ludzkiem często pod uśmiechem łza bolu się kryje, jak wąż pod kwieciem, że więcej jest dni posępnych niż wesołych, że wiele jest nędzy i ciernistej niedoli, że wreszcie lata, w których wierzy się w możność zdobycia osobistego szczęścia szybko przechodzą — są to prawdy, z któremi walczyć nie myślę. Ale jest sposób, by życie mimo wszystkiego znośnem, a nawet powabnem się stało. Sposób to bardzo prosty: kochać ogół, pracować dla niego, kochać wielkie ideje, literaturę, sztukę... i ani się człek opatrzy, jak nadejdą wieczorne dni żywota, i spracowana głowa sama do snu i wypoczynku się skłoni.
Co widzę?... skończyłem coś jakby kazaniem, a wyście może śmiechu chcieli? Wybaczcie!

Litwos.
Gazeta Polska, 1875, Nr 251.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.