Bratanki/Tom II/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bratanki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II. Na Saskim dworze.

Pogoń przez całą tę noc szła, można powiedziéć, szczęśliwie, gdyż wszędzie natrafiali na ślady niewątpliwe rotmistrza. Z kierunku drogi wnoszono, iż jechał do Warszawy, a choć znacznie ścigających wyprzedzał, nie szczędząc koni, nadrabiając nocami, coraz bliżéj się uchodzącego znajdowali. Wedle obrachunku Wojskiego, który w téj podróży okazał się na podziw przebiegłym i jakby do podobnych wypraw stworzonym, powinni byli przed stolicą jeszcze napędzić rotmistrza. Układano już zawczasu, jak postąpić należało, gdyby go mogli tu pochwycić tak, aby Maryi i dziecku przestrachu i niebezpieczeństwa oszczędzić. Stanęło na tém, by nie inaczéj jak na noclegu gospodę ostąpiwszy, wpaść do niéj i kobiety najprzód odbić, chociażby już Wit im umknął.
Nadzieja wszakże dogonienia zawiodła wkrótce, gdyż rotmistrz na swoje konie zmęczone się nie spuszczając, rzucił je po drodze, a pocztowe wziął i świeżemi pośpieszywszy, znacznie ich znowu wyprzedził. Spotkali cug, którému kazano nazad wracać do Bożéj Woli. Zastanawiano się nad tém, bo odesłanie koni zdawało się oznaczać, że chyba w Warszawie pozostać nie miał myśli, ani nawet czekać na nie, by je sprzedać. Inaczéj trudno było przypuścić, ażeby uchodzący, któremu każdy grosz był drogi, z pięknego cugu nie korzystał, oddając go choćby za pomierną cenę. Okoliczność ta pomieszała szyki Wojskiemu i Piotrowi. Musieli i oni pędzić też i zmniejszając liczbę ludzi, którym wolniéj jechać kazano pod dozorem Kulesza, świeżemi końmi gnać uciekającego.
Nie schwycili go jednak nigdzie przed stolicą i musieli smutni a znękani, zaledwie przybywszy tu, puścić się natychmiast na zwiady. Jakkolwiek miasto dosyć było obszerne, jeszcze naówczas znaczniejszemu człowiekowi, z rodziną i dworem skryć się tu na długo nie było podobna.
Nie wiele miejsc dla podróżnych przeznaczonych było, większa część obywateli ze wsi, miała tu swe domy, dwory i pałace, do których zajeżdżała, inni jeżeli się wybierali, wcześnie musieli starać się o pomieszczenie, a kto jak rotmistrz przybywał nagle, nie mając ani zamówionego domu, ani przyjacielskiego, do któregoby w gościnę zajechał, z trudnością mógł w dwóch czy trzech porządniejszych tylko gospodach znaleźć chwilowy przytułek. Wojski ledwie z mostu, popędził przodem, wiedział, gdzie szukać Wita, który tu dworu własnego nie miał. Na Tłómackiem trafił jak w dym na świeży ślad. Rotmistrz tu wczoraj przybył, do pałacu saskiego chodził, po konie pocztowe posłał i rano wyruszył w drogę. Czy ta podróż była istotną, czy zmyśloną, dosyć że ślad ginął.
Na poczcie Niemcy nie mieli zapisywanych podróżnych, tegoż dnia i niemal o téj saméj godzinie wyjechało kilka pańskich karet i dworów do Drezna. Króla bowiem podówczas w Warszawie nie było, miasto puste, a że się go nie spodziewano rychło, z pilniejszemi sprawy podążał, kto mógł, do Saksonii. Z rozmaitych poszlaków wnosić się dawało, że i rotmistrz z żoną i dzieckiem tam udać się musiał.
Jak skoro w kraju go pochwycić już mało było nadziei, a na obcéj ziemi szukać należało, sprawa znacznie się stawała trudniejszą, tam już ani go siłą myśléć było brać, ani otwarcie występować, musiano chytrością, przebiegłością, sztuką niemal przyjść najprzód do odzyskania Maryi, a potém do pochwycenia złoczyńcy.
Konie zmęczone, potrzeba obmyślenia środków, narady, zmusiły choć dzień jeden tu pozostać. Wojski nie wiele miał stosunków, rotmistrz żadnych, co było ludzi czynniejszych i wpływowych, siedzieli po wiejskich rezydencyach lub w Saksonii, w Warszawie stosunkowo było ich mało. Wereszczaka tylko niezmordowanie się krzątając i zużytkowując najmniejsze stosunki, o jakich mógł sobie przypomniéć, wydobył tę wiadomość o Wicie, iż w szczególniejszych był łaskach, zarówno u skromnie naówczas na drugim planie stojącego hrabiego Brühla, jak u Sułkowskiego. Pierwszy z nich, jak wiadomo, karyerę swą faworyta rozpoczął był jeszcze za Augusta Mocnego; drugi zdawał się zwiastować wschodzące słońce przy młodym saskiego tronu następcy, a prawdopodobnie i polskim nowym elekcie. W tym czasie August Mocny nie był tym sławionym ze wspaniałości, przepychu, miłostek, galanteryi i rycerskiego charakteru monarchą, w którym rywala Ludwika XIV czciły Niemcy; wiele klęsk doznanych, poniesionych strat, sam wiek wreszcie uśmierzył namiętności i poskromił bohatera. Zmiana ta wszakże widoczniejszą była dla otaczających króla zblizka, niż dla tych, co nań z pewnéj odległości patrzyli. Pozory życia zostały też same, potrzeba nienasycona zabaw, roztargnienia, intryg, awantur, trwała jeszcze, choć już stała się formą i nałogiem podsycanym przez tych, co z niego korzystali. Königsmarck i Cosel zastąpiła Orzelska, miłość rodzicielska, miłostki płoche zakulisowe, ale i to przywiązanie ojcowskie przybierało tak dziwne formy, iż dla oczu nieświadomych mogło jeszcze na intrygę nową wyglądać. Bale, maskarady, teatra, karuzele, koncerta, uczty wspaniałe, polowania kosztowne, następowały jedne po drugich, chłonęły summy niezmierne, ale już król się niemi nie bawił.
Znudzony, wysilony, skosztowawszy wszystkiego na świecie, ostatni może odbłysk wesela czerpał jeszcze w pełnym kielichu, ostatnie nasycenie w pochlebstwach bałwochwalców, padających na twarz przed Herkulesem północy.
Formy pańskiego życia nie zmieniały się, treści już w nich nie było. Wspaniała postać nie ugięła się jeszcze ani pod lat ciężarem, ani pod rozrzutnością sił i życia, lecz z twarzy jeszcze promiennéj, wiało już coś smutkiem trupim, pokrytym, tajonym a widocznym. Obok tego świetnego słońca zachodzącego z przepychem i wrzawą, zjawiła się postać następcy, na którym wielkie budowano nadzieje, przypisując mu wszystkie cnoty, przeciwne wadom ojcowskim. W istocie ani tam błyszczących grzechów rodzica, ani cnót skromnych nie było; sztywna nieudolność tajemniczą nicość pokrywała.
Około tych dwóch bohaterskich posągów w perukach wił się świat intrygantów i kuglarzy.
Żaden dwór może nie był tak zjedzonym pokątnemi brudnemi robotami, które okrywały pozory najwycywilizowańszéj, najwykwintniejszéj ludzkości i szlachetności, jak ówczesny saski. Patrząc na dworaków, można było ich wziąć za ideały cnoty i bezinteresowności, w prywatném życiu rządziło niecne kuglarstwo, zawiść i podstępne knowania. Szpiegowano się wzajem, uśmiechając i ściskając, usiłowano obalić całując, przyjaźniono i kochano, aby tém pewniéj wywrócić i zdeptać. Dla przypodobania się panu, nie było ofiary, któréjby nie przynoszono chętnie, moralność wszelka ustępowała adulacyi i względności dla ukochanego Herkulesa, ministrowie oddawali małżonki, panowie ofiarowali córki, dowódzcy armii przybierali obowiązki pośredników, poważne panie nosiły listy, gorszono się niezmiernie, gdy niewczesna cnota śmiała się odezwać z pedancką surowością.
A ponieważ trafiało się, że pastorowie z kazalnicy zbyt bezwzględnie karcili zepsucie, król sam wydał rozkaz, ażeby granicy przyzwoitości przekraczać nie śmieli.
Wszystko, co otaczało dwór, musiało się poddać jego obyczajowi i przyjętym formom, które z człowieka czyniły posłuszną zabawkę. Lecz dodać potrzeba, że tym, którzy się poświęcili na usługi pana, sowicie się one wypłacały. Cały kraj żył, pracował, cierpiał dlatego, aby rozrywkom dostarczyć grosza, marnotrawstwo dochodziło rozmiarów bajecznych, rozrzutność nie znała miary, fortuny ulubieńców wzrastały kolosalnie. Nigdzie i nigdy może nie przelało się tyle złota dla tak wietrznych i płochych celów, kosztem najuboższych klass ludności.
Ocalenia od łupieztwa i ssania trzeba było szukać na dworze tylko i przy tych rynnach, któremi płynęły miliony, wczoraj z trudem wydobyte, dziś po pijanemu rozsypane.
Ale żadna też ze stolic niemieckich w tym czasie tak błyszcząco, pięknie, wspaniale i pańsko nie wyglądała, jak Drezno; a pałace Flemingów, Hoymów, Vitztumów, rywalizowały z królewskiemi rezydencyami, nigdzie nie było tyle złota, a obok może takiéj nędzy. Wszystko aż do mieszczaństwa stolicy wyglądać musiało paradnie, a obyczaje sług naśladowały pańskie. Obok szlachty saskiéj, wielki natłok cudzoziemców, i znaczna liczba Polaków roiła się około dworu: Duńczyk Löwendahl, Meklemburczyk Wackerbart, Pomorzanin Manteufel, Piemontczyk Lagnasko, i Fleury, Lotaryńczyk Lutzelburg, zajmowali tu pierwsze naówczas najwyższe stanowiska, pani Denhoff i jéj rodzina, mimo wspomnienia panny Osterhausen, pozostała ostatnią króla miłością, uwolniwszy go od uprzykrzonéj tyranii pani Cosel.
Przez czas pobytu swojego w stolicy saskiéj, rotmistrz miał zręczność zawiązać tu mnogie stosunki; gotów na wszystko, odważny, nie rachujący się z sumieniem, miły towarzysz, spędził tu jakiś czas na zabawach z pierwszemi dygnitarzami stolicy saskiéj, znał wszystkich, a choć czasy się nieco zmieniły, pani Cosel nie było, Fleming zmarł, liczył na innych, do których się mógł udać po opiekę, a nawet na samego króla, jeśliby był zmuszony uciekać się aż do niego. Przy księciu następcy miał Sułkowskiego, przy panującym młodego Brühla, najgrzeczniejszego i najuczynniejszego a razem najzręczniejszego z dworaków. Planu postępowania nie osnuł jeszcze stałego, czuł, że go zastosować musi do okoliczności, wahał się, obmyślał, ale mu nie zbywało na najzuchwalszych. Roiło mu się, że przynajmniéj do czasu osłonić się potrafi, rozgłaszając zmartwychwstałego za samozwańca jakiegoś i awanturnika. Nie spodziewał się też nigdy, ażeby za nim aż do Saksonii goniono, chociaż i na ten wypadek chciał być przygotowanym.
W takich troskach wyruszył z Warszawy, uwożąc z sobą Maryę i Urszulkę, w których widział zakładników, zarazem i bezpieczeństwo to, iż żona przynajmniéj przeciwko niemu świadczyć nie mogła.
Wereszczaka i Piotr przez jeden dzień odpocząwszy w Warszawie, puścili się w ślad, jeśli nie z zupełną pewnością iż znajdą w Dreznie zbiega, to z największém prawdopodobieństwem, że gdzieindziéj ujść nie mógł. Postanowili wszakże jak najciszéj i najmniéj widocznie, nie zdradzając się, jechać do stolicy Saskiéj, ażeby ptaka nie spłoszyć. Szczęściem po drodze chociaż spotykali nieustannie dygnitarzy i możniejszą szlachtę dążącą na dwór królewski, nie trafili na znajomych. Nie potrzebował też pan Piotr się wydawać z nazwiskiem swojém, a Wereszczaki imię nic nie mówiło. Mnóstwo naówczas konkurujących o urzędy, starostwa i inne łaski pańskie, musiało tę drogę przebywać.
Gospód w Dreznie było naówczas podostatkiem, a niektóre z nich przez Polaków i dla polskich obywateli utrzymywane, w pobliżu zamku i głównéj ulicy, wygodnie panów i dwory pomieścić mogły. Czas był letni, a świetne otoczenie królewskie, zbiegało z panem razem w lasy i zameczki wiejskie Drezno otaczające.
Miasto więc znaleźli dosyć pustém, co ułatwiło poszukiwanie, gdyż zaraz nazajutrz po zajęciu kwatery przy starym Rynku, trzeba się było puścić na zwiady. Piotr pozostał w domu, Wereszczaka wziął sobie pomocnika i ruszył na los szczęścia. Przygotowanym był na to, iż nie łatwo mu przyjdzie na ślad trafić, gdyż nie mógł nawet wyspowiadać się, kogo szuka, ażeby się nie zdradził. Chodził tylko po główniejszych zajazdach, dopytując rodzin polskich w ogóle.
Spotkania trafunkowego z Witem nie lękał się tak bardzo, nie spodziewając się, aby go posądził o stosunki z bratankiem. Na przypadek zaś zetknięcia z nim miał już osnutą bajkę jakąś i zabierał się odważnie z nim dawną odnowić znajomość. Cały dzień wszakże zszedł mu na próżnéj wędrówce po mieście i na zupełnie obojętnych spotkaniach z ludźmi, których wcale nie potrzebował. Wita, ani wieści o nim nie było nigdzie. Odprawił więc przewodnika Niemca i szedł już do domu, a zaczynało zmierzchać, gdy w zamkowéj ulicy mignęła mu się postać słusznego mężczyzny, przypominająca rotmistrza. Na wszelki wypadek pociągnął zdala za nią. Wkrótce mógł się przekonać, że go przeczucie nie omyliło, był to w istocie Wit, który się skierował ku stojącym w pobliżu zamku lektykom i jedną z nich nająwszy, nieść się kazał ku mostowi wiodącemu na Nowe Miasto. Zaledwie go do niéj zamknięto, Wereszczaka siadł do drugiéj i dawszy do zrozumienia, że dobrze zapłaci, kazał się nieść w pewném oddaleniu za tamtą, tak jednak, aby jéj nie dogonić i nie prześcignąć.
W owéj epoce intryg miłosnych, ci drążnicy, jak wszyscy około dworu żyjący ludzie, nawykli byli do podobnych wycieczek. Zrozumiawszy więc łatwo rozkaz, poszli wesoło za pierwszą lektyką. Widać ją było niesioną przez most na tak zwane Miasto Nowe, które się naówczas wspaniale zabudowywało, znać pragnąc stare zagasić. Życia tam wszakże było o wiele mniéj, a mieszkańcy w większéj części pracowici rzemieślnicy lub spokojni mieszczanie, szczęśliwi byli, gdy im się czasu wielkich zjazdów do miasta na pół puste kamienice wynająć udało. Przeszedłszy most lektykarze, zwrócili się na wielką Meissnerowską ulicę i do jednego z porządniejszych jéj domów się skryli. Dla niepoznaki kazał się, dobrze zanotowawszy sobie kamienicę, nieść daléj Wereszczaka i dopiero naprzeciw nowego pałacu, z placu pustego zawrócić kazał.
Jeden z niosących go ludzi, który w tym pochodzie przeczuwał jakąś bodaj awanturę miłosną, nastręczył się sam, iż dopytać może u współtowarzyszów, co tamtego pana nosili, czy go zostawili, wrócili z nim, lub czekać mieli nakazaném. Lecz że się to badanie natychmiast odbyć nie mogło, Wereszczaka nieść się kazał do domu nazad i tam sobie dać wiedziéć, przyrzekłszy dobrą zapłatę.
Pierwszy raz w życiu wieśniak używał tego rodzaju przejażdżki na ludzkich barkach i dosyć mu się ona śmieszną wydała. Rad był, że nie darmo cały Boży dzień przespacerował. Franz lektykarz uśmiechający się i nader nadskakujący człeczek, dał słowo Wereszczace, iż przyjdzie z raportem, a — jeśli potrzeba — owego pana krok w krok niepostrzeżony śledzić będzie, i nikomu słowa o tém nie powié.
Do domu powróciwszy pan Wojski, nie zastał towarzysza, gdyż Piotr też znudzony siedzeniem i czekaniem o mroku z domu wyszedł, aby powietrzem odetchnąć i niepokój swój gwałtowniejszym ruchem uśmierzyć. Człowiek znękany, niecierpliwy czuje pewną ulgę, gdy może się poruszać, gdy się łudzi, że jest czynnym. Niepodobało się to Wereszczace, lękał się bowiem, aby Wit gdzie Piotra nie spostrzegł i nie poznał, ale ścierpiał to, czekając powrotu. Od drążnika wieści nie można się było prędzéj spodziewać jak nazajutrz.
Około godziny dziesiątéj wieczorem powrócił Piotr zmęczony, chory, smutny, lecz z przekonaniem, iż doszedł mieszkania Wita, którego widział zdala na ulicy Wilsdrufer, wchodzącego do zajezdnego domu. Śledzić go tam jednak sam nie śmiał.
Nazajutrz wcześnie zapukano do drzwi, Wereszczaka je otworzył i Franz wszedł z dosyć rozpromienioną twarzą. Nie stracił on czasu i dośledził, że ów Polak mieszkał w istocie w gospodzie, do któréj wchodzącym widział go Piotr, ale po kilka razy na dzień udawał się na Nowe-Miasto na Meissnerowską ulicę, gdzie mieszkała jakaś pani z małą córeczką. Franz dowiedziawszy się o tém i przypuszczając, że owa pani była węzłem intrygi, udał się do kamienicy i starał wypytać o nią. Tu, nie bez trudu, jak powiadał, wydobył ze sług, iż ów pan sam ją umieścił u znanéj sobie rodziny niemieckiéj, pod najściślejszym dozorem, z powodu, iż kobieta miała zmysły pomieszane. Nie pozwalano więc jéj wychodzić nigdzie, ani komukolwiek obcemu do niéj dostępować tak, że tam oprócz tego pana, nikt progu nie przestąpił.
Wynagrodziwszy dobrze Franza, Wereszczaka, odprawił go z poleceniem nowém, ażeby z wielką oględnością dowiadywał się jeszcze, co to była za rodzina, pod któréj dozorem pani ta umieszczoną była; a zaleciwszy Piotrowi cierpliwość i wyściskawszy go serdecznie, sam puścił się na miasto, polując znowu na jakieś niespodziane szczęście. Wczorajsze wieczorne dobrą go karmiło nadzieją.
I ta nie omyliła, ledwie bowiem wszedł w ulicę zamkową, gdy za sobą posłyszał wołanie.
— Jezu najsłodszy! czy mnie oczy nie mylą! Wojski Wereszczaka! a tyż tu co robisz?
Odwrócił się żywo i w lektyce ujrzał, otyłą, rumianą, wesołą fizyognomię pana kasztelana Niemiry, który przez okno ręce obie dobywszy, drążników swych wstrzymać usiłował. Nim lektyka stanęła, wieko podjęto, drzwiczki otworzono, i dobyto z niéj zapakowanego niecierpliwego kasztelana, o mało pudełka tego nie zburzył.
Wyskoczył z lektyki, pot z czoła otarł, odsapnął i obie ręce wyciągając ku Wereszczace, począł nie od powitania ale od narzekania.
— Powiedz-że ty mnie! powiedz, czego ci Niemcy nie wymyślą? żeby zdrowego człeka sadzić w takie oto pudło, skrzynię, klatkę i nosić się z nim jak z nieżywym. Ale tu ani konia, ani powozu nie dostać, wszyscy się nosić każą. Jak że ty mi się masz, co ty tu robisz? jak żyjesz — bo ja to na uczciwość umieram! Kazała mi tu żona jechać i przez księżnę Cieszyńską starać się o krzesełko, musiałem baby usłuchać, ale drugi raz mnie na Sasów nie odprawi! Co ja tu cierpię, kochanku! co ja tu cierpię!
I znowu spytał kasztelan:
— Cóż ty tu robisz? — a nie czekając odpowiedzi, narzekał daléj:
— Wystaw-że sobie, że ci ludzie bez pieprzu i soli żyją; wino powiadam ci lura, wszyscy po niemiecku szwargoczą, z ogonami przy głowie chodzą, a niech ich tam!
Machnął ręką i po raz trzeci zapytał:
— Cóż ty tu robisz?
Pytanie to trzykroć powtarzane, dało szczęściem Wereszczace czas namysłu do odpowiedzi.
— Przybyłem także starać się o starostwo?
— Masz kogo znajomego?
— Tak dobrze jak nikogo.
— A! to ci nie winszuję! rzekł kasztelan, cóż poczniesz? którędy myślisz się wcisnąć. Dawniéj było łatwiéj, przez Fleminga, przez Cosel, przez Bielińskich, przez Lubomirskich, ale teraz... Gdyby Orzelska pamięć miała, ale to teraz strasznie w dumę urosło.
Machnął znowu ręką.
— Cóż ty myślisz?
— Ja jeszcze dopiero wącham, odparł Wereszczaka, ani wiem, jak się dostanę do dworu, ale audyencyę sobie u króla wyrobić muszę, a potém będę sobie rady dawał, jak umiem.
— A znasz że ty choć młodego Brühla? spytał kasztelan.
— Nie znam.
— To źle! to źle! — ale dobrze żeśmy się z sobą spotkali, przecież to my starzy przyjaciele i nieraześmy polowywali. Pamiętasz ty tego wilka! ha! ha! Tu oni jeszcze jelenie mają!
Westchnął Niemira.
— Ale niech ich tam z ich jeleniami, dużo téż rogów u nich i nie jelenich, jabym rad ztąd co najprędzéj do mojéj baby powrócić, czy wyrobię sobie wyższe krzesło czy nie, już mi to wszystko jedno, bylebym do barszczu powrócił. Strasznie mi ciężko, ale, słuchaj Wojski, ja ci może pomogę, zapoznam z Brühlem, wyrobię posłuchanie. Używaj mnie, jako chcesz.
Wojski uścisnął poczciwego kasztelana, przyszła mu myśl śmiała, gdyby uzyskał posłuchanie, wprost sprawę całą poufnie wytoczyć przed króla. Zwierzać się z nią jednak kasztelanowi nie śmiał, bo Niemira żadnéj w świecie tajemnicy dwóch by był godzin nie utrzymał.
— Puszczaj że mnie teraz, pojadę daléj w tém pudle swoje i waszecine sprawy popierać, a jutro summo mane, zdam sprawę, przyjdź do mnie na saską kawkę, stoję przy zamku pod orłem, zdam sprawę, co zrobię. Pocałował go w czoło, a siadając do lektyki, dodał:
— Wojski kochany, co najrychléj zbędziemy się tego kołtuna i do domu, a! na barszczyk!
Drążnicy go unieśli, a Wojski poszedł daléj.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.