Biały Jan

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Biały Jan
Podtytuł Na Dzień Zaduszny
Pochodzenie Tygodnik Illustrowany, 1893, nr 201
Redaktor Józef Wolff
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia i litografja S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BIAŁY JAN.
NA DZIEŃ ZADUSZNY.



Nazywano go w Saint-Herbette — Białym Janem.
Gdy schodził bowiem z góry pośród wielkiej łąki, całej liliowej od wrzosów, ogrodzonych płotami paproci, bielił się jasnością swego ubrania i srebrnowłosą, śnieżną koroną włosów.
Szedł pośpiesznie, boso, bez sabotów, a drobne jego i suche stopy tonęły w delikatnej masie wrzosów, które całą kaskadą od szczytu góry aż ku dołowi, prawie nad sam brzeg strumienia się waliły. Strumień rwał po olbrzymich głazach z szumem i łoskotem — opodal klekotał maluchny młyn, wyglądający zdaleka, jak zabawka dziecinna. Obok młyna kilkoro dzieci, w haftowanych złotem aksamitnych czepkach, bawiło się, gmerząc patykami w błocie. Troje ich było — drobnych i zamorusanych, spowitych w długie czarne suknie i błękitne fartuchy. Na widok schodzącego z góry waryata porwały się z krzykiem:
— Jean bian!... Jean bian!... — zaćwierkotały.
Waryat skinął ręką, jakby na powitanie, i szedł skradając się, jak wielki kot, trochę dziki. Lecz już na progu kamiennej chaty, przylegającej potulnie do ściany młyna, zjawiła się kobieta, ubrana czarno, z czepkiem bretońskim na gładko przyczesanych włosach. Gorąco jej było — zrzuciła czepek i odsłoniła dokoła pożółkłej szyi szeroki kołnierz. Spojrzała ku górze i, dostrzegłszy waryata, wzruszyła ramionami. On stał już teraz po drugiej stronie strumienia, pokorny i cichy. Wstąpił na odłam granitu, porosły mchem, i depcząc gałęzie wierzby, patrzał wprost na twarz kobiety.
Wreszcie Bretonka weszła do chaty, zamykając drzwi za sobą. Jan Biały, jak cień, skacząc z kamienia na kamień, przebył strumień i zbliżył się aż ku ścianie młyna, który wciąż poswojemu klekotał.
Dzieci podbiegły ku niemu, zawsze ciekawe ujrzenia go zblizka, i przypatrywały mu się, zbite w gromadkę czarną, rozjaśnioną złotym szychem haftów, którymi czepki ich były przyozdobione. Waryat patrzał na dzieci i uśmiechał się. Czarną, opaloną ręką długą białą brodę gładził, — błękitne, krwią nabiegłe oczy patrzały spokojnie, jakby mgłą pociągnięte. Jedno dziecko śmielsze, dziewczynka sześcioletnia, podeszła ku niemu, stukając sabotami o kamienie, którymi podwórko było wybrukowane.
— Biały Janie!... — zapytała cieniuchnym głosikiem: — Biały Janie, dlaczego porwałeś swoją brodę?
Jan spojrzał na swą długą, srebrną brodę, nierówną falą na piersi mu spływającą.
— Brodę? — powtórzył, — a... tak... poszarpałem trochę włosów na wiosnę... w maju... w kwietniu...
— Dlaczego? — nalegało dziecko.
— Dla ptaszków!... — odparł waryat, — dla małych ptaszków, Bożych ptaszków. One potrzebują miękkich włosów dla usłania sobie gniazdka, — a więc ja z wiosną rwę sobie brodę, i włosy po lesie rozrzucam... Później... w gniazdkach ptasich znajduję całe pasma... O!...
Dziewczynka otwarła buzię bezzębną, bo lat sześć skończyła na wiosnę, i patrzała na waryata wielkiemi, ciemnemi oczyma. Tamtych dwoje — młodszych, przysiadło znów na ziemi, i teraz na szumiące fale strumyka rzucało drzazgi, które płynęły, skacząc po kamieniach i żółcąc się wśród stalowo-srebrnej wody.
Nagle — otwarło się okno chaty, i Bretonka postawiła na niem duży dzban pełen mleka i pół bochenka czarnego chleba. Na dzbanie żółtym, w rude lśniące plamy, położyła drewnianą rzeźbioną łyżkę. Nie wymówiła ani słowa, ciągle chmurna i zamyślona. Zamknęła okienko, i tylko dzban teraz żółcił się na ciemnem tle, nabierając w jaskrawo świecącem słońcu złotawych blasków.
Jan Biały obejrzał się dokoła i cicho, milczkiem ku oknu podszedł. Wyciągnął rękę i dzban uchwycił. Drugą ręką porwał chleb — łyżkę włożył w zęby, i tak obciążony, jak koza, lekko po kamieniach strumyk przeskoczył. Wydostawszy się na łąkę, skierował się na lewo, gdzie cały szmat ziemi pokryty był jasną zielenią wysoko rosnących dzikich szpalerów. Waryat w zieleń tę wsunął się i w niej skrył się, jak w lesie delikatnym i świeżo zasadzonym. Tam na ziemi przysiadł, chleb na kolanach położył, dzban w obie ręce ujął i jeść począł.

..........

Zjadłszy, znów ku młynowi zaszedł, pusty dzban w strumieniu wypłukał, napełnił wodą i we framudze okna postawił. Łyżkę na brzegu położył i cicho, jak cień po promieniu słońca, do lasu przemykać się zaczął.
Na dole, koło młyna, dzieci zbite w gromadkę czarną, rozjaśnioną haftem czepków, stały patrząc z otwartemi ustami na białą postać waryata, która lśniła się wśród różowej powodzi wrzosów, słaniała się na żywopłotach, oplatających czarną ramą porosłe tatarką pole — bielała już u szczytu na tle bluszczem spiętych złomów granitu, aż wreszcie znikł, jak mara niepochwytna, pod czarnym baldachimem świerków, wieńczących dumną koroną szczyty gór w złocie słońca skąpanej Bretanii.


∗                    ∗

Biały Jan miał swoją legendę, jak każdy waryat wioskowy. Waryactwo było w rodzinie Białego Jana — i jego brat sławny Richon tułał się także w okolicach Huelgoat, odarty i wiecznie pijany. — Tylko że Jan był pięknem zjawiskiem — czerpał wśród natury subtelne odcienie wytwornego prawdę artyzmu — Richon zaś żebrał, pił absynt i służył za pożywienie miliardom robactwa. Ponad temi dwoma ciałami, żyjącemi w rozterce z duchem, tułało się wspomnienie rodziców, matki epileptyczki i ojca pijaka. Jan Biały pamiętał rodziców, znał nawet kąt na cmentarzu, gdzie leżały ich prochy nędzne i smutne — kąt prawie zrównany z ziemią, tuż pod murem, w otoczeniu mogił najuboższych z całego okręgu. Jan Biały często, wyszedłszy z lasu, chyłkiem na cmentarz się przekradał. Szedł nad mogiłę rodziców, klękał i zostawał tak nieporuszony, jak statua na osamotnionym i opuszczonym grobie. Dokoła niego gdakały kury, kogut piał, wskoczywszy na kamienny nagrobek. Przez płot zaglądała ruda krowa i ryczała żałośnie. Na środku cmentarza, królując nad armią płaskich, zczerniałych nagrobków, wznosił się granitowy krzyż, na którym rozpięty kamienny Chrystus konał od wieków, wyciągając niezgrabnie a z gorącą wiarą wyciosane ramiona, ponad świerki cmentarne, nad dach małego kościołka o gotyckiej strukturze, ponad góry harmonijnemi liniami zlewające się w całość zieleni, zmieniającej się w oddali w niepewne smugi błękitu. U podstawy krzyża Magdalena, jak blok niekształtny a tragiczny grozą, stała, trzymając w obu dłoniach trupie głowy, szczerzące zęby w bolesnem, zastygłem skrzywieniu. Na ramię Świętej wyskoczył duży biały kogut i na jedną z kamiennych czaszek się osunął, trzepocząc skrzydłami. Kury otoczyły podstawę Kalwaryi i gdakały teraz niespokojne, dziobiąc zimny granit.
A Biały Jan wciąż patrzał na grób swoich rodziców i teraz powoli, systematycznie zaczął układać rodzaj ogrodzenia dokoła zapadłej mogiły. Zbierał kawałki patyków, liście zżółkłe, które październik na ziemię otrząsał, i tworzył z tego mozolnie maluchny płotek, który mu wiatr z pod rąk rozrzucał. Robił to bardzo często, co dni kilka, i zawsze ile razy przyszedł, znajdował swoje ogrodzenie rozrzucone i zniszczone. Kury rozgrzebywały je, czasem dzieci, bawiące się na grobach, zabierały patyki, którymi kopały mogiłki dla zdechłych ptasząt lub żabek. Biały Jan klękał i znów rozpoczynał pracę swoją mozolną. Ten szmatek ziemi na cmentarzu był jedyną własnością, jaką posiadał. Wiedział o tem dokładnie. W duszy swej — w tej duszy prawdziwego Bretona, poczucia własności nawet zmrok obłędu zaćmić nie zdołał.
Te pola blado-zielone, lub od tatarki białe, odgrodzone ciemnemi liniami żywopłotów, bezustannie nasuwały się przed oczy Jana. Z mogiłki cmentarnej, wyschłej i leniwą trawą porosłej, chciał sobie zrobić takie pole własne i zagospodarowane. Jeżeli już nie dla siebie pragnął tego ograniczenia przestrzeni, to dla tych szkieletów, które w ziemi próchniały. Jan — chwilami przypuszczał, że ojciec i matka żyją tam pod ziemią i gospodarują na tym szmaciku ziemi, tuż pod murem cmentarza. Zwłaszcza matka! Ta wryła mu się dobrze w pamięć swoją zżółkłą, smutną twarzą zmęczonej życiem kobiety, która w konwulsyach epilepsyi wydała na świat dwie istoty, za życia umarłe, dwa cienie, od których duch odbiegł i błąkał się niezwiązany silnie z powłoką cielesną. Matka ta, jak każda matka, kochała ten swój płód smutny i nędzny, i póki ona żyła, Jan siedział dniem i nocą koło ogniska, płonącego pod okapem olbrzymiego komina, zajmującego połowę izby, stanowiącej całe wnętrze domku, przylepionego do ściany olbrzymiego, granitowego bloku. Gdy matka zastygła na swem śmiertelnem łożu, Jan poszedł do lasu, na łąki, pomiędzy drzewa, grzać się w ognisku słonecznych promieni, i tylko co dni kilka zjawiał się na progu jakiego domowstwa, i tam stojąc, oczyma, wyrazem ust dziecinnie skrzywionych prosił o trochę pożywienia. Dawano mu chętnie, często rzucono i odzież, koszulę białą i spodnie płócienne. Jan w strumieniach prał swe stroje o świcie, gdy las cały budził się ze snu, i małe zajączki, pod liśćmi paproci śpiące, przecierały senne oczka. I — nagi, cały lśniący od pereł wody, z koroną swych białych włosów, rozrzuconych na szerokich ramionach, Jan Biały drapał się na wierzchołki najwyższych drzew i tam rozwieszał swe płótnianki, które szybko wiatr i promień słońca bielił i suszył.
W zimie Biały Jan tułał się od domu do domu, i pozwalano mu siedzieć koło ogniska, grzać bose nogi i kołysać dzieci. Był cichy, łagodny i spokojny, tylko kiedy niekiedy wzdychał ciężko, przeciągle — i ręką po czole przesuwał. Dawano mu wtedy okruchy naleśników, które stosami walały się po kątach izby. Lecz Jan jadł mało — i zima sprawiała mu wiele cierpienia i tęsknoty. Pragnął zieleni, słońca, wrzosów, łąk i lasu. Tam żył, tam oddychał, tam mu szron osypał głowę siwizną przedwczesną, tam zdawał się myślą gonić jakieś ułudy, mary dla innych niepochwytne. Nie chodził w zimie nawet na cmentarz, jakby zapominając o istnieniu mogiły. Lecz z pierwszym promieniem wiosennego słońca, odżywała w nim myśl o zakopanych w ziemi rodzicach. I szedł znowu zbierać patyki, robić ogrodzenie, podczas gdy z pod ziemi wysuwały się jasno-zielone źdźbła trawy — nieśmiało do życia się skradając.


∗                    ∗

Pewnej jesieni, Genowefa Bidon, oczyszczająca szczotką grób swego męża, zagadnęła nagle Jana, klęczącego koło mogiły rodziców:
— Za dwa dni dzień umarłych — mógłbyś też zapalić chociaż lampkę na grobie rodziców. Wszystkie groby będą oświecone, tylko twój nie! To wstyd!...
Jan Biały patrzał na nią z wyrazem przestrachu.
Lampka? — a!... tak!.. dzień umarłych... pamięta, że w ten wieczór jesienny na każdym grobie tli się małe światełko. Czasem i dwa, i trzy, stosownie do ilości trupów, zapełniających mogiłę. W kamieniach grobowych są nawet wydrążenia, umyślnie na ten cel przez kamieniarzy robione...
Tymczasem Genowefa mówiła dalej, wciąż pochylona nad grobem, czyszcząc płytę granitu szczotką z grubej, ryżowej słomy.
— Że też to Janowi kiedy nie pokażą się rodzice i nie wyrzucają takiego zapomnienia! Bo że Jan Mszy Św. nie kupi, to nic dziwnego, ale w Święto Umarłych tak zaniedbać mogiłę, to już ciężki grzech i odpowiedzialność!
Wyprostowała się nagle, i ciemna jej twarz otoczona białemi fałdami długiej wdowiej zasłony, ukazała się nagle oczom Jana surowa i mistycyzmu pełna.
— To grzech!... — powtórzyła raz jeszcze, i machnąwszy w powietrzu szczotką, krokiem żandarma oddaliła się, trzymając w obu rękach fałdy swej czarnej, szerokiej spódnicy, aby przypadkiem nie dotknąć się niemi grobu i w ten sposób nie zakłócić spokoju rozsypującym się w proch szkieletom.

..........

Biały Jan zasmucił się bardzo.
Lampkę? — miał zapalić lampkę!... Skądże ją miał wziąć — kupić? za co i gdzie? wyprosić, wyżebrać? Jan nie prosił nigdy o nic. Nie umiał. Stawał tylko na progu chaty, a ludzie dawali mu, co było dla niego konieczne do życia. Zresztą był przekonany, że każdy ma swoją lampkę — i dla niego, takiej lampki nie starczy. W Saint-Herbette nie było sklepu, lampki przywożono z Morlaix. Jan wiedział, że każda rodzina przychodzi na cmentarz z lampką już przyrządzoną. Często przytulony do muru, śledził, jak z nastaniem nocy zapalały się powoli migoczące w ciemni. Tak, tak... jedna po drugiej — to tu, to tam, jak gwiazdy na niebie. I równocześnie z tem wspomnieniem splątała się w jego umyśle myśl druga — jakichś światełek maluchnych, błyszczących wśród krzaków. Światełka te zapalały się także kolejno, to tu, to tam — i Jan czając się wśród krzaków, zbliżał się powoli, aby pochwycić te błędne ogniki, które zdawały mu się gwiazdami, spadłemi z nieba i zabłąkanemi na bretońską ziemię. Lecz były to tylko świecące robaczki, szare i brzydkie. Jan przyglądał się im chwilę, potem znów ostrożnie umieszczał na krzaku. I znów zabłyskało błękitne światełko, robaczek migotał swą świetlaną sukienką wśród powichrzonych gałązek cierni, lub na rozłożystym liściu paproci. Waryat stał milczący i cichy, zapatrzony w ten słaby, a przecież promienny punkcik, który go ciągnął ku sobie, jak przepaść bezdenna.
O tych światełkach błądzących przypomniał sobie Jan teraz, w wigilię Święta umarłych, z nich postanowił stworzyć lampkę na grób rodziców. Jesień była wyjątkowo piękna tego roku, noce miały ciepło chwilami nocy letnich. Drzewa były zielone i paprocie zaledwie nabierały brunatnych cieni u brzegów liści. Trawa jaśniała czystą barwą, bluszcz połyskiwał atłasową kaskadą po ścianach granitu.
Świecące robaczki migotały wciąż jeszcze w bukietach przydrożnych.

..........

Przez dwie noce Biały Jan wlókł się po drogach St.-Herbette, wpatrzony w ciemnię, czekając rychło ukaże mu się błękitne światełko tajemnicze i jasności pełne. Wyciągał ręce i krwawił je o przydrożne ciernie, pozostawiając na bezlitosnych igłach szczątki swego ciała i krople krwi, które koralem purpurowym na ziemię, na mech spadały. Widziano go idącego wzdłuż gościńca, aż do świtu — skradającego się po ścieżkach, zanurzającego się w gęstwinę, czepiającego się płotów, skaczącego przez strumienie. Jak duch biały i cichy, tak suwał się teraz wszędzie, rozwiewając dokoła swej pomarszczonej twarzy płachtę srebrnych włosów. Gdy różowy świt wstawał, waryat zwracał ku niemu swe wielkie, smutne oczy, w których tkwiła niema prośba. Jeszcze trochę ciemności!... promienie słońca gasiły blask maluchnych, po liściach rozsianych światełek. Lecz słońce wstawało tryumfujące i nieubłagane. Rozsuwało szarą zasłonę nocy i w tym świcie jesiennym miało chwilami przebłyski krwawej purpury.
Na ziemi linie pól, tnących ciała gór na równe szare lub zielone kwadraty, zaczynały występować coraz silniej z cieni i wreszcie rysowały się brutalnie w ostrej światła powodzi.
Biały Jan wspinał się ku tym liniom — i trzymając w nerwowo zaciśniętej dłoni kilka świetlanych robaczków, znalezionych wśród nocy, nikł w gęstwinie lasu, aby tam w kryjówce skarb swój świecący przechować, aż do dnia, w którym dzwon żałobny przeciągłym jękiem oznajmi żyjącym Święto Umarłych.


∗                    ∗

Maluchny cmentarzyk zajaśniał powoli od światełek żółtych i chorobliwych, roznieconych na kamieniach mogilnych w lampkach glinianych, w których knoty pływały, sycząc, po odrobinie oleju zczerniałego i cuchnącego zdaleka. Ponad temi smutnemi światłami pochyleni mieszkańcy Saint-Herbette, milczący i zamyśleni, zdawali się być sami gromadą czarnych duchów, śledzących uważnie symboliczne płomienie swego istnienia. Kiedy niekiedy wiatr poruszał gałęziami drzew, strząsał trochę liści na kamienie mogilne, na białe czepki Bretonek, na granitową Magdalenę, wyciągającą w dal dwie trupie, śmiejące się głowy, i gasił jedną z lampek, rozwłócząc cuchnący swąd po sąsiednich grobach. Wówczas powstawała z klęczek postać kobieca, brała lampkę i szła zapalać ją u podnóża krzyża, przed którym paliła się oszklona latarka. Chwilę widać było surową twarz Bretonki, pochylonej nad światłem. Czerwonawe blaski uwydatniały jej zaostrzoną brodę i zacięte upartem milczeniem wargi. Wreszcie kobieta stawiała latarkę na podstawie krzyża i oddalała się w stronę mogił, ochraniając zczerniałą i pomarszczoną ręką żółty płomień lampki przed wiatrem, rozwiewającym wstęgi jej czepka dokoła pochylonej głowy.
Kiedy niekiedy z dzwonnicy kościołka rozlegało się uderzenie dzwonu przeciągłe i denerwujące.
Uderzenia te następowały po sobie powolne i jęczące. Zdawało się, że dzwon płacze w tę noc jesienną, ciemną i nierozjaśnioną tarczą księżyca. Pod mogiłami trupy rozpadały się w prochy. Pochyleni nad nimi żyjący, w nieruchomości swojej zagadkowej i smutnej, zdawali się być posągami, stojącymi na straży tej tajemnicy przedwiecznej.
A dzwon jęczał wciąż smutnym akordem, płosząc nietoperze, które zaczynały wirować teraz pomiędzy gałęziami drzew, tuż ponad krzyżem z granitu.

..........

Pod murem klęczał Jan Biały, tuż koło mogiły swych rodziców. Wysypał na zeschłą trawę kilkanaście robaczków, zebranych tak mozolnie z krzaków przydrożnych, i czekał.
Lecz robaczki szare były, i żaden z nich nie zaświecił iskierką swej szaty królewskiej. Obok paliły się sztuczne światełka lampek, i te żółte, cuchnące, sztuczne ogniki gasiły i tłumiły niebieski i przeczysty blask świetlanych owadów.
Na grobie, należącym do Genowefy Bidon, w trzech kagankach glinianych syczały czarne knoty, i wiatr ku mogile rodziców Jana przynosił kłęby cuchnącego dymu i smugi żółtego światła. Waryat zrozpaczony załamał ręce, pokrwawione i podarte o ciernie i głogi. Stanowczo robaczki nie chciały zabłysnąć w otoczeniu tych syczących i sztucznych płomieni...
A przecież tam, wśród liści paproci i spalonych już wrzosów, świeciły jasno, jak gwiazdy na niebie...

..........

Lecz powoli w lampkach brakło już oleju, i zaczynały gasnąć jedna po drugiej, ze swędem i trzaskiem. Nawet latarka u stóp krzyża dogorywała, szarpiąc się niekiedy, jak postrzelone ptaszę. Cmentarz zaczynał tonąć w cieniu, i gromadki ludzi milczące opuszczały mogiły, i przełażąc kamienne ogrodzenie, szły ku wsiom, otaczającym kościołek. Dzwon umilkł, i zbliżała się teraz północ ciemna i czarna, bez promienia światła, tajemnicza i ponura. Na grobie, należącym do Genowefy Bidon zgasły wszystkie kaganki, to samo i na grobach sąsiednich.
Powoli cmentarz opróżnił się zupełnie. Ciemnica zaległa dokoła, słychać tylko było szelest spadających liści. Na dole, u stóp góry, na której wznosił się kościołek, Saint-Herbette układało się do snu, i u okienkach domów światła kolejno gasły.
Ludzie żyjący, zasypiając, równali się trupom, śpiącym pod mogiłą.

..........

Na cmentarzu pozostał Jan sam jeden, wciąż klęcząc koło mogiły rodziców.
Oczy mu zaszły łzami. Tyle się napracował, aby uczcić to święto i grób uiluminować! Wszystko stracone... Robaczki świecić nie chciały! Lecz nagle — z początku blado i jakby nieśmiało zamigotało coś wśród zeschłej trawy. Jan przestał oddychać, ręce do ust przytulił i patrzał. Jedno po drugiem zapalało się światełko i z coraz większą siłą zaczynało migotać w ciemności. I powoli mogiła cała zajaśniała, jak moc dyamentów, rozsypanych ręką czarodzieja. Nie stłumione fatalną i brutalną potęgą sztucznych świateł, błękitne ogniki błyszczały teraz doskonale, czyste i nieskalane, w apoteozie piękności natury, nie znoszącej obok siebie fałszu i obłudy cuchnącego kłamstwa. Koroną światła błyszczała teraz mogiła rodziców waryata, koroną światła tak bogatą i wspaniałą, że nietoperze nie szeleściły skrzydłami, i wiatr przestał otrząsać liście martwe i zeschłe z koron drzew, w ciemni ginących.
Obok mogiły Biały Jan klęczał wciąż, i przytuliwszy ręce do uśmiechniętych ust, na błyszczącą mogiłę rodziców patrzał a patrzał...

Gabryela Zapolska.
Saint-Herbette. Październik, 1893.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.