Strona:Gabriela Zapolska - Biały Jan.djvu/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nazywano go w Saint-Herbette — Białym Janem.
Gdy schodził bowiem z góry pośród wielkiej łąki, całej liliowej od wrzosów, ogrodzonych płotami paproci, bielił się jasnością swego ubrania i srebrnowłosą, śnieżną koroną włosów.
Szedł pośpiesznie, boso, bez sabotów, a drobne jego i suche stopy tonęły w delikatnej masie wrzosów, które całą kaskadą od szczytu góry aż ku dołowi, prawie nad sam brzeg strumienia się waliły. Strumień rwał po olbrzymich głazach z szumem i łoskotem — opodal klekotał maluchny młyn, wyglądający zdaleka, jak zabawka dziecinna. Obok młyna kilkoro dzieci, w haftowanych złotem aksamitnych czepkach, bawiło się, gmerząc patykami w błocie. Troje ich było — drobnych i zamorusanych, spowitych w długie czarne suknie i błękitne fartuchy. Na widok schodzącego z góry waryata porwały się z krzykiem:
— Jean bian!... Jean bian!... — zaćwierkotały.
Waryat skinął ręką, jakby na powitanie, i szedł skradając się, jak wielki kot, trochę dziki. Lecz już na progu kamiennej chaty, przylegającej potulnie do ściany młyna, zjawiła się kobieta, ubrana czarno, z czepkiem bretońskim na gładko przyczesanych włosach. Gorąco jej było — zrzuciła czepek i odsłoniła dokoła pożółkłej szyi szeroki kołnierz. Spojrzała ku górze i, dostrzegłszy waryata, wzruszyła ramionami. On stał już teraz po drugiej stronie strumienia, pokorny i cichy. Wstąpił na odłam granitu, porosły mchem, i depcząc gałęzie wierzby, patrzał wprost na twarz kobiety.
Wreszcie Bretonka weszła do chaty, zamykając drzwi za sobą. Jan Biały, jak cień, skacząc z kamienia na kamień, przebył strumień i zbliżył się aż ku ścianie młyna, który wciąż poswojemu klekotał.
Dzieci podbiegły ku niemu, zawsze ciekawe ujrzenia go zblizka, i przypatrywały mu się, zbite w gromadkę czarną, rozjaśnioną złotym szychem haftów, którymi czepki ich były przyozdobione. Waryat patrzał na dzieci i uśmiechał się. Czarną, opaloną ręką długą białą brodę gładził, — błękitne, krwią nabiegłe oczy patrzały spokojnie, jakby mgłą pociągnięte. Jedno dziecko śmielsze, dziewczynka sześcioletnia, podeszła ku niemu, stukając sabotami o kamienie, którymi podwórko było wybrukowane.
— Biały Janie!... — zapytała cieniuchnym głosikiem: — Biały Janie, dlaczego porwałeś swoją brodę?
Jan spojrzał na swą długą, srebrną brodę, nierówną falą na piersi mu spływającą.
— Brodę? — powtórzył, — a... tak... poszarpałem trochę włosów na wiosnę... w maju... w kwietniu...
— Dlaczego? — nalegało dziecko.
— Dla ptaszków!... — odparł waryat, — dla ma-