Strona:Gabriela Zapolska - Biały Jan.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

temi dwoma ciałami, żyjącemi w rozterce z duchem, tułało się wspomnienie rodziców, matki epileptyczki i ojca pijaka. Jan Biały pamiętał rodziców, znał nawet kąt na cmentarzu, gdzie leżały ich prochy nędzne i smutne — kąt prawie zrównany z ziemią, tuż pod murem, w otoczeniu mogił najuboższych z całego okręgu. Jan Biały często, wyszedłszy z lasu, chyłkiem na cmentarz się przekradał. Szedł nad mogiłę rodziców, klękał i zostawał tak nieporuszony, jak statua na osamotnionym i opuszczonym grobie. Dokoła niego gdakały kury, kogut piał, wskoczywszy na kamienny nagrobek. Przez płot zaglądała ruda krowa i ryczała żałośnie. Na środku cmentarza, królując nad armią płaskich, zczerniałych nagrobków, wznosił się granitowy krzyż, na którym rozpięty kamienny Chrystus konał od wieków, wyciągając niezgrabnie a z gorącą wiarą wyciosane ramiona, ponad świerki cmentarne, nad dach małego kościołka o gotyckiej strukturze, ponad góry harmonijnemi liniami zlewające się w całość zieleni, zmieniającej się w oddali w niepewne smugi błękitu. U podstawy krzyża Magdalena, jak blok niekształtny a tragiczny grozą, stała, trzymając w obu dłoniach trupie głowy, szczerzące zęby w bolesnem, zastygłem skrzywieniu. Na ramię Świętej wyskoczył duży biały kogut i na jedną z kamiennych czaszek się osunął, trzepocząc skrzydłami. Kury otoczyły podstawę Kalwaryi i gdakały teraz niespokojne, dziobiąc zimny granit.
A Biały Jan wciąż patrzał na grób swoich rodziców i teraz powoli, systematycznie zaczął układać rodzaj ogrodzenia dokoła zapadłej mogiły. Zbierał kawałki patyków, liście zżółkłe, które październik na ziemię otrząsał, i tworzył z tego mozolnie maluchny płotek, który mu wiatr z pod rąk rozrzucał. Robił to bardzo często, co dni kilka, i zawsze ile razy przyszedł, znajdował swoje ogrodzenie rozrzucone i zniszczone. Kury rozgrzebywały je, czasem dzieci, bawiące się na grobach, zabierały patyki, którymi kopały mogiłki dla zdechłych ptasząt lub żabek. Biały Jan klękał i znów rozpoczynał pracę swoją mozolną. Ten szmatek ziemi na cmentarzu był jedyną własnością, jaką posiadał. Wiedział o tem dokładnie. W duszy swej — w tej duszy prawdziwego Bretona, poczucia własności nawet zmrok obłędu zaćmić nie zdołał.
Te pola blado-zielone, lub od tatarki białe, odgrodzone ciemnemi liniami żywopłotów, bezustannie nasuwały się przed oczy Jana. Z mogiłki cmentarnej, wyschłej i leniwą trawą porosłej, chciał sobie zrobić takie pole własne i zagospodarowane. Jeżeli już nie dla siebie pragnął tego ograniczenia przestrzeni, to dla tych szkieletów, które w ziemi próchniały. Jan — chwilami przypuszczał, że ojciec i matka żyją tam pod ziemią i gospodarują na tym szmaciku ziemi, tuż pod mu-