Bez rodziny/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Hector Malot
Tytuł Bez rodziny
Rozdział VI. Moje występy
Wydawca Spółka Wydawnicza Karola Miarki
Data wyd. po 1902
Druk Spółka Wydawnicza Karola Miarki
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz Stefania Tuchołkowa
Tytuł orygin. Sans Famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI.
Moje występy.

Nazajutrz wcześnie wyruszyliśmy w drogę. Deszcz już nie padał. Niebo się wypogodziło, a błoto osuszył wiatr, który wiał w nocy. Ptaszęta nuciły radośnie w krzewach, a psy biegły, poszczekując.
Dotychczas nigdy jeszcze nie opuszczałem naszej wioski, więc byłem ciekaw, jak wygląda miasto. Muszę przyznać, że nie olśniło mnie zbytnio.
Jedno tylko myśli me zajmowało i oczy moje jednego tylko upatrywały: — składu obuwia.
Buciki, moje buciki, obiecane mi przez Witalisa.
Nadeszła godzina, w której je miałem otrzymać.
Gdzież był ten upragniony skład, który miał mi takowych dostarczyć?
Tego składu wszędzie upatrywałem. — Wzrok mój nie spoczął nawet na wieżach, gotyckich budowlach i kolumnach miasta.
W pamięci mojej pozostało tylko wspomnienie ciemnego i zadymionego składu, położonego przy halach targowych. W oknie wystawnem tego składu znajdowały się stare fuzje, ubrania z galonami i srebrnemi epoletami, stare żelazo, zwłaszcza kłódki i zardzewiałe gwoździe.
— Jakto, — pomyślałem, — czyżby w tem strasznem miejscu miały się znajdować przyobiecane mi przez Witalisa buciki?
Ale Witalis wiedział, co czyni i wkrótce spełniły się moje marzenia. Obułem buciki, podkute gwoździami, które dziesięć razy cięższe były od moich drewniaków.
Ale wspaniałomyślność mego mistrza była niewyczerpaną.
Prócz bucików kupił mi niebieską kamizelkę i kaftan aksamitny, wełniane spodzienki i kapelusz pilśniowy.
Miałem więc nosić rzeczy aksamitne, ja, który dotąd tylko zgrzebne płótno nosiłem! Prócz tego miałem buciki, oraz kapelusz, ja, który dotąd w drewniakach chodziłem, a na głowie tylko własną czuprynę posiadałem! Stanowczo mistrz mój był najlepszym, najwspaniałomyślniejszym i najbogatszym człowiekiem na świecie.
Spieszno mi było z przywdzianiem tych rzeczy na siebie, lecz Witalis zmienił je do niepoznania ku memu wielkiemu, a przykremu zdziwieniu.
Wchodząc do oberży, wyjął nożyce ze swego worka i uciął po kolana obie nogawki u moich spodzienek.
Patrzałem na niego wytrzeszczonemi ze zdziwienia oczyma.
— Czynię to w tym celu, abyś wyglądał inaczej jak inni. Jesteśmy we Francji, ubieram cię po włosku. Jeżeli udamy się do Włoch, co jest możliwem, to ubiorę cię po francusku.
Mówiąc to, przewiązał Witalis na krzyż czerwone sznurowadła na pończochach wzdłuż moich nóg aż do kolan. Mój kapelusz przybrał też innemi wstążkami i przypiął do niego bukiet sztucznych kwiatów.
Nie wiem, o ile podobałbym się innym w tem ubraniu. Co do mnie, to wyznam szczerze, że uważałem, iż wyglądam wspaniale. To samo musiał myśleć mój przyjaciel Kapi, bo długo mi się bacznie przyglądał, a potem podał mi swą łapkę z miną zadowoloną.
— Teraz, kiedy twoja tualeta skończona, — rzekł Witalis, — trzeba się nam zabrać do roboty. Jutro w dniu targowym musimy dać wielkie przedstawienie, w którem ty będziesz debiutował.
Zapytałem, co to znaczy debiutować. — Witalis objaśnił mnie, że to znaczy wystąpić po raz pierwszy przed publicznością, odgrywając jaką rolę w sztuce.
— Jutro dajemy tu nasze pierwsze przedstawienie — mówił Witalis — i ty w niem będziesz brał udział. Musisz zatem odegrać na próbę rolę, jaką ci wyznaczam.
Patrzałem na niego ze zdziwieniem, nie rozumiejąc, o co chodzi.
— Nie wziąłem cię na to ze sobą, — mówił Witalis, — abyś miał przyjemność spacerowania ze mną, lecz na to, abyś pracował, a praca twoja polegać będzie na odgrywaniu komedyjki wraz z memi psami i z Żolisiem.
— Ale ja nie umiem grać komedyjki, — zawołałem z przestrachem.
— Dlatego właśnie musisz się tego nauczyć. — Nie myśl, że Kapi chodził odrazu tak zgrabnie na dwóch tylnych łapkach, a Psinka, nie dla swej przyjemności tańczy na linie. — Sztuka, którą będziemy przedstawiali, nosi tytuł: „Służący pana Żolisia“; a treść jej następująca: Pan Żoliś miał do tego czasu służącego, z którego był bardzo kontent, to jest pieska Kapi. Ale Kapi już się zestarzał i pan Żoliś chce innego służącego. Kapi obiecuje przyprowadzić mu innego na swoje miejsce, ale już nie psa, tylko chłopca imieniem Remi.
— Jakto mnie?
— Tak, ty masz przybyć ze wsi, by wstąpić w służbę do Żolisia.
— Małpki nie mają służących.
— W komedyjkach mają. — Ty przybywasz i pan Żoliś uważa, że wyglądasz na bardzo głupiego.
— To nie jest w cale zabawne.
— A jednak to pobudzi widzów do śmiechu. Wyobraź sobie zresztą, że rzeczywiście przybywasz na służbę do pana, który każe ci nakryć do stołu. Otóż właśnie stoi tu stolik, którego użyjemy do naszego przedstawienia. Wysuń go i nakryj.
Na stole stały talerze, szklanka, nóż, widelce i bielizna stołowa.
Co miałem z tem uczynić?
Zadając sobie to pytanie, stałem z wyciągniętemi ramionami, pochylony naprzód, z ustami otwartemi, nie wiedząc, jak się wziąć do tego.
— Brawo, — zawołał Witalis, śmiejąc się do rozpuku i klaszcząc w ręce. Doskonale! Chłopiec, którego przed tobą miałem, robił minę sprytną, jakby chciał powiedzieć: Zobaczycie, jak dobrze wszystko zrobię. Twa naiwność jest właśnie podziwienia godną.
— Kiedy ja nie wiem, co mam robić.
— Właśnie dlatego grasz doskonale. Jutro, lub za dni kilka będziesz dokładnie wiedział, co masz czynić i wtedy, gdy się już dobrze wćwiczysz, trzeba ci będzie może nieraz przypominać, byś udawał to zmieszanie i ambaras, jakiego teraz doświadczasz. Jeżeli zawsze twoje miny i twoja postawa będą tak świetne, to przepowiadam ci największe powodzenie.
Komedyjka nie była długą. Przedstawienie trwało tylko dwadzieścia minut; lecz ćwiczyliśmy tę komedyjkę przez trzy godziny. Witalis kazał nam — to jest pieskom i mnie jedno i to samo powtarzać po dwa i po cztery razy. — Pieski zapominały niejedno ze swoich ról i trzeba je było uczyć nanowo, przyczem podziwiałem cierpliwość i łagodność naszego mistrza. Inaczej obchodzono się u nas na wsi z psami, wyzwiska i uderzenia były jedynemi sposobami, jakich wobec nich używano.
— A więc, — zapytał mnie mistrz po zakończeniu próby, — czyż sądzisz, że przyzwyczaisz się do odgrywania komedji?
— Nie wiem.
— Czyż cię to nudzi?
— Nie, to mnie bawi.
— W takim razie wszystko pójdzie dobrze; pojmujesz łatwo, a przytem jesteś uważny, a uwagą i wytrwałością wszystko osięgnąć można.
Moi towarzysze, pieski i małpka przyzwyczajeni już byli do występowania przed publicznością, ale ja byłem pełen niepokoju, co powie Witalis, jeżeli źle moją rolę odegram? I co powiedzą widzowie?
Bardzo byłem wzruszony gdy nazajutrz opuściliśmy oberżę i udaliśmy się na plac, na którym miało się odbyć nasze przedstawienie.
Witalis szedł naprzód, wygrywając walca na piszczałce metalowej.
Za nim kroczył Kapi, a na jego grzbiecie rozpierał się pan Żoliś w czerwonym mundurze generała angielskiego ze złotemi galonami, z kapeluszem podwiniętym, zdobnym w wielki pióropusz.
Dalej w pewnem oddaleniu szedł Zerbino i Psinka, a na końcu ja sam kroczyłem.
Nietylko nasz pochód, ale przedewszystkiem donośne tony piszczałki, które przenikały do wnętrza domów, budziły ciekawość mieszkańców miasta. — Wybiegano przed drzwi, aby się nam przyjrzeć, i uchylano spiesznie firanki we wszystkich oknach.
Gromadka dzieci poczęła biec za nami, potem kilku wieśniaków, a gdy przybyliśmy na plac, byliśmy naokół otoczeni tłumem.
Nasza scena została prędko urządzoną; przywiązaliśmy sznur do czterech drzew, tworząc w ten sposób długi czworobok, pośrodku którego zajęliśmy miejsce.
Pierwsza część przedstawienia składała się z różnych sztuczek, wykonywanych przez pieski; lecz na czem te sztuczki polegały, tego nie wiem, bo zajęty byłem powtarzaniem mej roli i pełen niepokoju.
Przypominam tylko sobie, że Witalis zastąpił piszczałkę skrzypcami, na których przygrywał pieskom do tańca, to znów dobywał z nich tony dźwięczne, a tkliwe.
Po ukończeniu pierwszej sztuki, Kapi wziął w pyszczek skarbonkę i obchodził z nią na dwóch łapkach szanowną publiczność.
W tym czasie Witalis nie mówiąc słowa, ale nie spuszczając z oczu skarbonki, wygrywał wesołe melodje na swych skrzypcach, to wznosząc, to spuszczając je podług taktu.
Wkrótce Kapi powrócił do swego metra, przynosząc mu z dumą pełną skarbonkę.
Teraz przyszła kolej na mnie i na Żolisia.
— Panowie i panie, — rzekł Witalis, gestykulując jedną ręką smyczkiem, a drugą skrzypcami, — teraz idzie dalszy ciąg naszego przedstawienia, odegramy zachwycającą komedyjkę pod tytułem: „Służący pana Żolisia“.
Ta komedyjka była pantominą, czyli sztuką nie słowami, lecz gestami i minami wyrażoną. Lecz Witalis objaśniał słowami pojedyńcze sceny.
Grając zcicha melodję wojenną, zapowiedział najpierw wejście pana Żolisia, generała angielskiego, który swój wysoki stopień wojskowy i swój majątek zdobył w walkach z Indjanami. Do tego czasu pan Żoliś miał za służącego pieska Kapi, ale chce teraz wziąć sobie człowieka do posługi, gdyż środki jego pozwalają mu na ten zbytek. Dość już długo służyły zwierzęta niewolniczo ludziom, teraz się miało to zmienić na odwrót.
Czekając na przybycie tego służącego, generał Żoliś przechadzał się wzdłuż i wszerz placu, paląc cygaro. — Było na co patrzeć, jak dym ze swego cygara puszczał pod sam nos publiczności. Generał poczynał się niecierpliwić, przewracał gniewnie oczyma, przygryzał wargi i tupał nogą o ziemię.
Przy trzeciem tupnięciu miałem wejść na scenę, wprowadzony przez pieska Kapi. — Choćbym sam o tem był zapomniał, piesek przywiódłby mi to na pamięć. W danej chwili podał mi swą łapkę i zawiódł mnie przed generała, który spostrzegłszy mnie, wzdrygnął rozpaczliwie ramionami. Ech, to więc miał być ów służący? Potem podszedł mi prosto pod nos, oglądając mnie na wszystkie strony — i wzdrygając ramionami.
Mina jego przy tem była tak zabawną, że wszystko śmiało się naokół. — Dorozumiano się, że generał uważa mnie za skończonego głupca i to zdanie podzielali widzowie.
Długo i bacznie przyglądał mi się generał, poczem zdjęty litością, kazał mi podać śniadanie.
— Generał myśli, że ten chłopiec po najedzeniu się będzie mniej głupim, — objaśnił Witalis, — zaraz przekonamy się o tem.
Zasiadłem przed małym stolikiem, na którym stał talerz, a na nim leżała serweta.
Cóż zrobić z tą serwetą?
Kapi pokazywał mi, jak mam ją sobie założyć.
Po namyśle wytarłem nią sobie nos.
Generał kulał się od śmiechu, a Kapi aż się przewrócił na grzbiet z wzniesionemi w górę łapkami ze zdumienia nad mą głupotą.
Widząc z tego, że się omyliłem, począłem znów przyglądać się serwecie, namyślając się, co mam właściwie z nią zrobić. Wreszcie zwinąłem ją i zawiązałem ją sobie pod szyją jako krawatkę.
Generał śmiał się jeszcze bardziej, a Kapi znowu aż przewrócił się ze zdumienia.
I tak szło dalej aż do chwili, w której zniecierpliwiony generał zrzucił mnie z krzesła, sam na niem zasiadł i zjadł śniadanie, które było dla mnie przeznaczone.
Ach, on wiedział, w jaki sposób używać serwety. Z gracją przeciągnął ją przez dziurkę od guzika przy swoim mundurze i potem rozłożył ją na swoich kolanach. Z elegancją łamał chleb i wypróżniał swą szklankę! Ale największe wrażenie wywołało to, gdy po śniadaniu zażądał generał wykłuwacza do zębów i z szykiem takowym się posługiwał. Ze wszech stron rozległy się oklaski. Tryumf nasz był zupełny.
Podziwiano, jak małpka była inteligentna, jak głupim był służący.
Wracając do oberży, Witalis wyraził mi swe uznanie i byłem już na tyle komediantem, że czułem się dumnym z jego pochwały.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hector Malot i tłumacza: Stefania Tuchołkowa.