Bez rodziny/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Hector Malot
Tytuł Bez rodziny
Rozdział V. W drodze
Wydawca Spółka Wydawnicza Karola Miarki
Data wyd. po 1902
Druk Spółka Wydawnicza Karola Miarki
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz Stefania Tuchołkowa
Tytuł orygin. Sans Famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V.
W drodze.

Witalis, chociaż kupił mnie za czterdzieści franków, nie był żadnym ludożercą, ani też złym człowiekiem. Niebawem przekonałem się o tem. Szliśmy mniej więcej kwadrans, gdy naraz puścił me ramię. Zstępowaliśmy właśnie z góry.
— Teraz, — rzekł, — idź powoli obok mnie; lecz nie zapominaj o tem, że gdybyś próbował uciekać, to Kapi i Zerbino zaraz by cię dogoniły, a te pieski mają zęby bardzo ostre.
Uciekać! — Czułem, że było to niemożliwem.
Westchnąłem.
— Pojmuję twój żal, — mówił dalej Witalis, — jeśli chcesz, to możesz płakać tyle, ile ci się podoba. Nie będę się o to gniewał na ciebie, tylko wiedz, że nie chcę twej krzywdy. Cóżby się bowiem z tobą stało, gdybym cię nie wziął ze sobą? Oddanoby cię prawdopodobnie do domu podrzutków. Ludzie, którzy cię wychowywali, nie są twymi rodzicami. Matka twoja przybrana, jak powiadasz, była dobrą dla ciebie; kochasz ją i rozpaczasz, że ją musisz opuścić. To prawda, lecz zastanów się, że przeciw woli swego męża nie byłaby ona mogła zatrzymać cię w domu.
Bezwarunkowo były to słowa rozumne, ale krzyk serca, ból rozłąki zagłuszał te słowa.
Nie ujrzę już nigdy tej, która mnie wychowała, która mnie pieściła i którą kochałem, — mojej matki.
Na tę myśl tchu mi zabrakło w piersiach.
Szedłem jednak obok Witalisa, powtarzając sobie w myślach to, co on mi powiedział.
Ten wysoki starzec o siwej brodzie nie był tak srogim, jakim mi się z początku wydawał i nie będzie dla mnie bez miłosierdzia.
Długo szliśmy w bezbrzeżnej pustce. — Po raz pierwszy w życiu odbyłem bez przerwy tak daleką drogę.
Mistrz mój szedł spiesznie, krokiem równym, miarowym, niosąc Żolisia to na ramieniu, to w torbie, a psy biegły naokół niego. Od czasu do czasu Witalis rzucił im jakie przyjazne słowo po francusku, lub też w jakimś innym, nieznanym mi języku.
Ani Witalis, ani psy nie okazywały żadnego znużenia. Ale ja ledwie już powłóczyłem nogami. Znużenie fizyczne połączone z moralnem przygnębieniem, wyczerpało zupełnie me siły. Nie śmiałem jednak prosić mistrza, aby się zatrzymał.
— To twoje drewniaki tak ci chodzenie utrudniają, — rzekł Witalis do mnie, — w mieście kupię ci buciki.
Te słowa dodały mi odwagi.
Oddawna najgorętszem mojem życzeniem było posiadać buciki. Syn burmistrza i syn oberżysty mieli buciki, w których stąpali lekko po flisach, gdy w niedzielę do kościoła na mszę przyszli, podczas gdy chłopi w swoich drewniakach kroczyli ciężko i hałaśliwie.
— Czy daleko jeszcze do miasta? — zapytałem.
— To pytanie płynie ci z głębi serca, — rzekł Witalis, śmiejąc się. Więc tak chętnie chciałbyś mieć buciki, chłopcze? Obiecuję ci, że dostaniesz takowe i to podbijane gwoździami. Prócz tego kupię ci jeszcze ubranko aksamitne i kapelusz. To chyba osuszy twoje łzy i doda ci sił do odbycia dalszej drogi.
Buciki podbijane gwoździami! Byłem olśniony i zapomniałem o mojem zmartwieniu.
Buciki, ubranko aksamitne, kapelusz!
O gdyby mnie tak ubranego matka Barberin widziała, jakżeż by się ucieszyła, jak dumną byłaby ze mnie!
Tymczasem na pogodne dotychczas niebo poczęły z wolna wypływać ciemne chmury. Wkrótce zaczął padać deszcz drobny, ale nieustanny.
Jak tylko pierwsze krople deszczu spadły, Żoliś schował się do torby. Witalis miał na sobie płaszcz skórzany, który go przed przemoczeniem chronił, ale ja i psy byliśmy całkiem zmoczeni.
— Czy łatwo dostajesz kataru? — zapytał mnie Witalis.
— Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek miał katar.
— To dobrze, — odparł, — lecz nie chcę narażać cię niepotrzebnie na zaziębienie. Nie pójdziemy już dziś dalej. Otóż wioska przed nami, wstąpimy do niej.
Ale w wiosce nie było oberży, a nikt nie chciał przyjąć do domu jakiegoś nieznanego wędrowca, podróżującego z dzieckiem i z trzema psami.
— Ten dom to nie żaden zajazd, — odpowiadano nam, zamykając drzwi przed nosem. — Tak chodziliśmy od domu do domu, odprawiani z niczem.
Wreszcie jakiś wieśniak, litościwszy od innych, otworzył nam drzwi swej stodółki, lecz pod warunkiem, że nie zapalimy światła.
— Oddajcie mi wpierw wasze zapałki, — rzekł do Witalisa; — jutro rano wam je oddam.
Mieliśmy przynajmniej dach nad głową i deszcz nas już nie moczył.
Witalis, jako człowiek przezorny, nie udawał się w drogę bez zapasów żywności. W żołnierskim worku, jaki nosił na plecach, miał z sobą wielki bochen chleba, który podzielił na sześć części, — dla mnie, dla siebie, dla Żolisia i dla każdego z piesków.
W czasie ostatnich miesięcy, jakie przeżyłem u matki Barberin, doprawdy nie opływałem we wszystko, a jednak zmiana losu wydała mi się okrutną.
Upadający ze znużenia, z nogami poobcieranemi przez drewniaki aż do krwi, drżałem z zimna w mych przemoczonych rzeczach.
Noc ciemna nagle zapadła, lecz nie mogłem usnąć.
— Szczękasz zębami, — rzekł Witalis, — pewnie ci zimno.
— Cokolwiek, — odparłem.
Posłyszałem, że otwiera torbę.
— Zdejm przemoczone rzeczy, — rzekł, — tu masz suchą koszulę i kaftan. Przebierz się i zaszyj się w siano, a wnet rozgrzejesz się i uśniesz.
Uczyniłem, jak rozkazał, lecz nie rozgrzałem się zaraz i długo przewracałem się z boku na bok. Czułem się zbolałym i nieszczęśliwym.
— Czy to ze mną codzień tak będzie? — myślałem smutno, a łzy mi do ócz napływały. Wtem poczułem ciepły oddech na mej twarzy.
Wyciągnąłem rękę i namacałem włochatą szerść Kapiego.
Przyczołgał się do mnie i począł lizać me ręce.
Wzruszony tą pieszczotą, podniosłem się i pocałowałem go w pyszczek.
Zamruczał i wsunął swoją łapkę w mą dłoń i tak już pozostał.
Zapomniałem o zmęczeniu i smutku. Serce przestało mi się ściskać boleśnie. Odetchnąłem. Nie byłem już sam; miałem przyjaciela.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hector Malot i tłumacza: Stefania Tuchołkowa.