Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   30   —

Jak tylko pierwsze krople deszczu spadły, Żoliś schował się do torby. Witalis miał na sobie płaszcz skórzany, który go przed przemoczeniem chronił, ale ja i psy byliśmy całkiem zmoczeni.
— Czy łatwo dostajesz kataru? — zapytał mnie Witalis.
— Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek miał katar.
— To dobrze, — odparł, — lecz nie chcę narażać cię niepotrzebnie na zaziębienie. Nie pójdziemy już dziś dalej. Otóż wioska przed nami, wstąpimy do niej.
Ale w wiosce nie było oberży, a nikt nie chciał przyjąć do domu jakiegoś nieznanego wędrowca, podróżującego z dzieckiem i z trzema psami.
— Ten dom to nie żaden zajazd, — odpowiadano nam, zamykając drzwi przed nosem. — Tak chodziliśmy od domu do domu, odprawiani z niczem.
Wreszcie jakiś wieśniak, litościwszy od innych, otworzył nam drzwi swej stodółki, lecz pod warunkiem, że nie zapalimy światła.
— Oddajcie mi wpierw wasze zapałki, — rzekł do Witalisa; — jutro rano wam je oddam.
Mieliśmy przynajmniej dach nad głową i deszcz nas już nie moczył.
Witalis, jako człowiek przezorny, nie udawał się w drogę bez zapasów żywności. W żołnierskim worku, jaki nosił na plecach, miał z sobą wielki bochen chleba, który podzielił na sześć części, — dla mnie, dla siebie, dla Żolisia i dla każdego z piesków.
W czasie ostatnich miesięcy, jakie przeżyłem u matki Barberin, doprawdy nie opływałem we wszystko, a jednak zmiana losu wydała mi się okrutną.
Upadający ze znużenia, z nogami poobcieranemi przez drewniaki aż do krwi, drżałem z zimna w mych przemoczonych rzeczach.
Noc ciemna nagle zapadła, lecz nie mogłem usnąć.