Bez przesady

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Bez przesady
Pochodzenie Monologi
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1894
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


BEZ PRZESADY.




Wierzajcie mi państwo, bez przesady, nie masz jak polowanie. Dobra strzelba aż mi pachnie — proch mógłbym łyżkami jeść — a pięknego wyżła jestem gotów pocałować w oko. Nie rozumiem innego życia, jak na błocie, albo w kniei. Nie chcę znać żadnych Paryżów, żadnych Włoch, żadnych Warszaw — wszystkie miasta kazałbym sadłem wysmarować, żeby je psy zjadły! Bo czegóż człowiekowi potrzeba? Strzelba na ramię — w torbie flaszeczka starki, kawałek suchej kiełbasy — piesek do nogi i do roboty. Żadne frykasy tak nie smakują! bo proszę państwa... Za pozwoleniem, jeszcze się nie znamy... Jestem Pistoński Jan; z tych, co to państwo zapewne znacie... jedna była za Stasiem z Czarnobłocia, a druga, Panie odpuść, za aptekarza poszła. Niech ją tam... Trzymam dzierżawą majątek... Piach, panie dobrodzieju, bo piach; łąki takie, żeby jedną trawką wołu można zarżnąć jak nożem; ale las, ale bagna, bajory, błota, trzęsawiska — moje uszanowanie! Nie wiele się z tego płaci, nie wiele ma się dochodu, ale polowania człowiek używa, jak kot w studni, słowo honoru daję!... Ekonom pilnuje gospodarstwa... a ja, panie dobrodzieju, chodzę, strzelam, pieski chowam, panie dobrodzieju. A! pieski, bez przesady... za jednego parę wołów mi dawali... anim chciał słuchać. Wół kaczki z wody nie przyniesie, kuropatwy nie wystawi; co mi tam dyabli po wole!... ale pies... co pies, to pies! z jakim wiatrem, z jakiem ułożeniem!... cudo nie pies... Wabi się Cerber, panie dobrodzieju... Jak tylko się wiosna zaczyna, to mnie aż coś podnosi. Pytam gajowego:
— Ciągną?
— Ciągną, wielmożny panie...
— A no, to ślicznie...
Przed wieczorkiem już jestem w lesie. Są tam błotka wązkie a długie... samym środkiem woda płynie... drzewa rzadkie... krzakami podszyte... miejsce stworzone do ciągu...
Człowiek sobie, panie dzieju, stoi i czeka. W tem słyszysz... „chrap, chrap... psik, psik...“ Jedzie słonka. Składam się: pęc! — chlap; ma się rozumieć jest... Ledwiem nabił — znów: „chrap, chrap, psik, psik;“ lecą dwie... Pęc! pęc! chlap, chlap! obie moje. I znów nabijam i znów strzelam... a, bez przesady, co łup, to trup. Oko bo człowiek ma, nie chybia... Po trzydzieści słonek przynoszę co wieczór; rozdaję na prezenta... dla parobków każę w barszczu gotować! Rano znów na cietrzewie. Człowiek sobie w budzie zasiada przed świtem i, jak się tylko tokowisko zacznie, to, panie dzieju, nastrzela takich kałakutów jak indyki... dziesięć, piętnaście sztuk. Sąsiedzi nie chcą wierzyć... Phi! ja sambym może nie wierzył, ale co oko widzi, to święta prawda... Potem, bez przesady, nudy święte... polowania niema, ale ja próżnować nie lubię... to sobie, panie dzieju, jastrzębie strzelam, to szelmę lisa tropię, to pojadę na błoto kaczorka upatrzę... i tak przejdzie... przejdzie jakoś do upałów. Wtedy na bagna, na bajory, na łąki... Cerber chodzi jak... ach! jak on chodzi: bekasy nie bekasy, dubelty nie dubelty, chróściele nie chróściele... Człowiek pali jak do jasnej świecy — co łup, to trup! dopóki prochu nie zbraknie... Bez przesady, panie dzieju, furami tego się tłucze! A różne bąki, kulony, bataliony, rzadkie wogóle — ale na naszych kochanych błotach to tego jak kur na podwórzu. Czaple, panie dzieju, żórawie, panie dzieju — a kaczki!... U mnie służba przez dwa miesiące samemi kaczkami się żywi... panie dzieju, cyraneczki... podgorzałki, krzyżówki takie bestye jak gęsi... ciężkie, tłuste, oblane... Człowiek włazi w bagno od rana, sans façon, panie dzieju, w negliżu... i wyłazi wieczorem... Ramię puchnie od dźwigania torby ze zdobyczą, bo to już nie żarty... to już nie na funciki, ale na pudy idzie... Lecz to nic... Puchnie, panie dzieju, jak poducha... smaruję na noc spirytusem mrówczanym, lub takim, co na pączki brzozowe nalany — i na drugi dzień jak ręką odjął... Kuropatw, panie dzieju, nie liczę, strzelam do nich jak do wróbli, jesienią, albo zimową porą z saneczek... Znajdę stadko, pęc! naprzód starkę, a potem już resztę co do jednej... Jeżeli posyłam komu zwierzynę na prezent, a zdarza się, że posyłam, to juścić nie parę kuropatw, albo dwie pary... ale pół kopy, kopę, czasem więcej... bez przesady! Zając też u mnie nie zwierzyna... bo tyle tego tałałajstwa tłukę, że nawet moje psy jeść nie chcą; wyjątkowo chyba, jeżeli dobrze naszpikować słoniną i śmietaną podlać... Chodzić na zające, chodzę; w podorywkę na upatrzonego, albo z gończemi... a gończe mam, proszę siadać! W magnackich psiarniach nic podobnego nie znajdzie. Skąd?! Szczerze mówiąc, każdy mój pies sam wygląda jak magnat... albo mu to źle na świecie?... Okropnie nie lubię samotności; żeby mi przyszło jednemu w stancyi siedzieć, choćby tylko przez godzinę, tobym się chyba wściekł... to też u mnie zawsze na łóżku psy, na kanapie psy, na sofie psy, na fotelach po jednym psie, pod stołem na dywanie pies... w sieni psy, w kuchni psy, na podwórzu — psy... Jak człowiek w gorącej potrzebie pożyczy sobie od Rotszylda w miasteczku ze sto rubli, to może spać spokojnie. Rotszyld nie przyjedzie się upomnieć — będzie czekał, aż ja się sam pokażę w miasteczku. Oni mnie znają, wiedzą, że oddam, że oddałbym i w domu, ale nie przyjeżdżają mnie odwiedzać... Naturalnie, pies to rzecz gustu; można psy lubić, albo nie lubić. Ja bardzo lubię. Zimową porą zaczyna się życie naprawdę... Knieja, knieja, panie dzieju, to mi dopiero raj! Łosie, panie dzieju, niedźwiedzie... Pytacie państwo, gdzie polowałem na niedźwiedzie? Właściwie... sam nie tyle polowałem, ilem się nasłuchał o niedźwiedziach od nieboszczyka dziadka, który (świeć Panie nad jego duszą) był u Radziwiłłów nadleśnym i niejednego Misia uśmiercił. On mi też o łosiach i żubrach opowiadał... U nas tu takiej zwierzyny niema, ale proszę mi wpuścić niedźwiedzia do kniei, to już ja się z nim rozmówię!... Moje pieski, słowo honoru, nie tylko głupiego niedźwiedzia, ale krokodyla nawet wezmą za uszy...
Knieja, to raj... Sarny, dziki, wilki... Już to ja zwykle na jesień kniejówkę swoją szykuję — a strzelba to, proszę siadać! Cztery konie za nią dałem... za nią, temu pięć lat — i jakie konie! Ale też bije... na trzysta kroków strzał pewny. Prawda, że trzeba w nią wsypać garść prochu, z pół funta siekańców, albo loftek, ale jak wygarnie... to piorun niech się schowa! Kula do niej idzie jak dobry kartofel; nic a nic nie przesadzam... jak kartofel, ale też jak grzmotnie dzika w komorę, to takie w nim okno wyrąbie, że widać przez nie na wylot... Jeden amator dawał mi za tę strzelbę folwarczek... bez przesady powiadam, folwarczek; dziesięć włók, jak obszył, z budynkami, inwentarzem, — alem nie chciał... Drugiej takiej broni w Europie niema... to fakt... Co ja z niej dzików natłukłem!... Pamiętam, temu lat... a no... będzie ze czterdzieści — małym chłopaczkiem byłem, miałem może siódmy, może ósmy rok... ojciec mój polował na dziki... Wziąłem ogromny nóż z kuchni, wyostrzyłem go na kamieniu i, panie dzieju, na kucu, pojechałem do lasu inną drogą, bo ojciec nie chciał mnie z sobą zabrać. Wpadam do lasu, psy dzika stanowią... Nie wiele myśląc, ja — panie tego: hyc! panie dzieju, z kuca na dzika; jedną ręką, panie dzieju, za szczecinę, a drugą pcham mu nóż z wierzchu, panie dzieju, aż do dna. Dzik mało się nie wścieknie z bólu, rwie galopem — ja siedzę, wpada na myśliwych — ja siedzę. Ojciec woła: „wszelki duch Pana Boga chwali!“ ja siedzę, bez przesady, jak mur, i pcham nóż coraz głębiej. Pędzi bestya, a kwiczy, aż się po lesie rozlega. Półtorej mili tak przejechałem, alem go zadźgał... Ojciec płakał z radości i ciągle mówił: „to krew!“ No jużcić, bez przesady — co krew, to krew... Na swoje poszedłem, dzierżawcą zostałem... dzików natłukłem tyle, że mógłbym z nich taką stertę jak stodołę ułożyć, a jeszcze tego pierwszego pamiętam... Był taki duży jak krowa, tylko tyle, że niższy...
A i jeszcze jednego też pamiętam, choć będzie temu lat ośmnaście może. Ciotki, panie dzieju, namówiły mnie, żebym się żenił... Ha! żenić się, to żenić; tak mi z tem, jak i bez tego, ale jak ciotki mnie obsiadły, jak zaczęły trajkotać — powiadam, panie dzieju: dobrze. Panna ładna, ród dobry, dziesięć tysięcy jak lodu, wyprawka niczego, fortepian jeden, fanaberyi sporo. Powozu jej się chciało swoją drogą, ale swoją drogą partya dobra... Tedy mam się żenić, pierwszego lutego ślub... A no, panie dzieju, ślub, to ślub, zaraz po południu. Od rana ubieram się we frak. Żeby z piekła nie wyjrzał, kto takie odzienie wymyślił! Kładę rękawiczki — ma się rozumieć białe, no i mam jechać do rodziców panny... wtem wchodzi gajowy i powiada:
— Szkoda, panie; obszedłem dzika, siedzi jak mur.
— Nie łżyj! — zawołałem.
— Jak Boga kocham! — powiada — taki jak wół; nic, jeno iść i zabić...
Coś we mnie piknęło...
— Możebyśmy przed weselem zdążyli? — zapytałem.
— Ha, może.
Krótko mówiąc, nie upłynęło pół godziny, byłem w lesie. Myślę sobie: przywiozę pannie prezent piękny... Gajowy psy puścił; dzik wali na mnie na sztych. Ja do niego: łomot! — szarpnął się, ja z drugiej lufy... — przyklęknął... ja z trzeciej... to jest, tak, nie z trzeciej, trzeciej nie miałem, tylko patrzę... ten się zrywa i zmyka w las; psy za nim... Farba bucha, panie dzieju, jak z fontanny... śnieg czerwony, panie dzieju — my z gajowym za dzikiem. Kołujem, kołujem po tropach, po farbie, poszła bestya daleko... — my za nim. Południe, jeszcześmy nie doszli; wieczór, jeszcześmy nie doszli; dopiero już w nocy, przy księżycu, dochodzimy — jest! Jak góra taki dziczysko, bez przesady... Pokrzepiliśmy się starką, zagryźli suchą kiełbasą, dzika, panie dzieju, na sanki i do domu. Dopiero w drodze gajowy powiada:
— Pewnie tam panna młoda czeka...
— Do dyabła! — pomyślałem.
Ale po chwili myślę sobie: niechże kto chce sądzi, co pilniejsze? Dzik mógł z legowiska ruszyć, pójść w książęce lasy i po dziku... panna zaś siedzi w domu i nie ucieknie, a czy weźmie ślub dziś, czy jutro — mała różnica, wszystko jedno. Myślę sobie: jutro raniuteczko pojadę, przeproszę i niech raz będzie kozie śmierć — niech się ciotki cieszą... Właśnie rano ubieram się we frak, wtem ktoś zajeżdża... Wychodzę, żeby psy rozpędzić, patrzę, a to szanowny papa mojej panny... Ja do niego:
— Panie dobrodzieju! co za honor! Witam z otwartemi rękami.
A ten jak słup... Zjeżył się jak wilk i do mnie z zębami...
— Co pan chcesz?
— Tak się nie robi...
— Przecież jadę, widzisz pan, żem we fraku...
A on wprost:
— Możesz się pan nie fatygować; zrobiłeś naszemu domowi afront...
— Panie, to nie afront — powiadam, — tylko dzik. Patrzaj pan, wisi... o, tu, na dziedzińcu; zabiłem go na prezent dla pańskiej córki...
Myślałem, że się stary pozna na grzeczności, tymczasem on powiada, że ja sam jestem dzik, bez okrzesania, bez wychowania niegrzeczny. Od słowa do słowa, poszło nawet de grubis... Zapowiedział, żeby moja noga w jego domu nie postała.
— Nie, to nie, nie napraszam się — mówię, — tak mi z żoną, jak i bez żony. Nie powieszę się ze zmartwienia...
No, słowo honoru, bez przesady powiadam, że nie powiesiłem się ani razu... Panna Julia w pół roku później wyszła za mąż, za sąsiada, i ten podobno już się dwa razy chciał wieszać... Żydzi mi to mówili w miasteczku... Właśnie pisałem do niego, żeby do mnie przyjechał na polowanie; nie przyjechał — widać magnifika trzyma go dobrze na smyczy... Polowałem sam; bez przesady — jednym strzałem położyłem kozła i lisa z tej mojej kniejówki, za którą mi dziesięciowłókowy folwark dawano...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.