Strona:Klemens Junosza - Monologi.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

za aptekarza poszła. Niech ją tam... Trzymam dzierżawą majątek... Piach, panie dobrodzieju, bo piach; łąki takie, żeby jedną trawką wołu można zarżnąć jak nożem; ale las, ale bagna, bajory, błota, trzęsawiska — moje uszanowanie! Nie wiele się z tego płaci, nie wiele ma się dochodu, ale polowania człowiek używa, jak kot w studni, słowo honoru daję!... Ekonom pilnuje gospodarstwa... a ja, panie dobrodzieju, chodzę, strzelam, pieski chowam, panie dobrodzieju. A! pieski, bez przesady... za jednego parę wołów mi dawali... anim chciał słuchać. Wół kaczki z wody nie przyniesie, kuropatwy nie wystawi; co mi tam dyabli po wole!... ale pies... co pies, to pies! z jakim wiatrem, z jakiem ułożeniem!... cudo nie pies... Wabi się Cerber, panie dobrodzieju... Jak tylko się wiosna zaczyna, to mnie aż coś podnosi. Pytam gajowego:
— Ciągną?
— Ciągną, wielmożny panie...
— A no, to ślicznie...
Przed wieczorkiem już jestem w lesie. Są tam błotka wązkie a długie... samym środkiem woda płynie... drzewa rzadkie... krzakami podszyte... miejsce stworzone do ciągu...
Człowiek sobie, panie dzieju, stoi i czeka. W tem słyszysz... „chrap, chrap... psik, psik...“ Jedzie słonka. Składam się: pęc! — chlap; ma