Bem (Gąsiorowski, 1927)/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Bem
Podtytuł Powieść historyczna z XIX w.
Wydawca Dom Książki Polskiej
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Dorożka wioząca pułkownika, zaturkotała hałaśliwie po zalanem słońcem podwórcu i zatrzymała się.
Bem, nie zważając na pustkę i ciszę, którą wiała siedziba naczelnego wodza, ruszył do głównego wejścia.
Jakiś famulus w jaskrawej czamarze zbył go od proga zapowiedzią, że generał wyjechał z Warszawy i że, jeżeli pułkownik ma co pilnego, to niech się uda albo do adjutanta w oficynie na lewo, albo do naczelnego sztabu głównego niech się melduje, albo do pałacu Tarnowskich do pani generałowej.
Bem zafrasował się, lecz, po namyśle, do adjutanta się opowiedział. Ale i, tu nie łatwo mu poszło. Adjutant, kapitan Działyński, kończył był właśnie zbieranie się do drogi i, ledwie po ostrem starciu pułkownika z ordynansem, wyszedł do Bema i tylko dla dania mu wyraźniejszej odprawy.
— Pan pułkownik raczy uwzględnić, konie na mnie czekają. Rozkaz! Żadnych raportów nie mam prawa...
— Zechciej, kapitanie, rzucić tylko okiem na te oto papiery!...
— Wodza zastępuje naczelnik sztabu głównego.
— Ale nie w tym wypadku.
— W każdym. Wódz generał jest w Modlinie...
— Idzie więc o to, abyś kapitan te oto dokumenty mu zawiózł.
Działyński sponsowiał.
— Daruje pan pułkownik, lecz nie do niego należy wydawanie mi ordynansów!...
— Najpierw zobacz pan z czem przybywam!
Działyński, miarkując rozdrażnienie, podniósł do oczu papiery, aby tem rychlej zbyć natręta, gdy raptem zmieszał się.
— Przepraszam, za pozwoleniem, ależ...
— Czytaj pan do końca i obejrz te oto depesze...
Kapitan jednym tchem przebiegł treść listu.
— Istotnie, panie pułkowniku... Jadę natychmiast do Modlina! Niech mi pułkownik wybaczy! Przypuścić nie mogłem! To haniebne, straszne! Wódz naczelny musi wiedzieć o tem dziś jeszcze, chwili niema do stracenia.
Bem w kilku słowach objaśnił Działyńskiego o tem jak doszły go papiery.
Kapitan zapisał sobie skrupulatnie nazwisko profosa baterji i z całą prostotą jął przepraszać Bema za niefortunny swój upór. Pułkownik znów, mile tknięty szczerością wytwornego adjutanta-magnata, starał mu się odwzajemnić. I stąd potoczyła się tak zgiełkliwa rozmowa, że ani Działyński ani Bem nie zauważyli dudnienia przed pałacem wielkiego kocza, oprzęgniętego, znaną całej Warszawie, czwórką koni, nie słyszeli ani hałasu, który się wszczął z tego powodu u głównego zajazdu, ani mocnych kroków, nadchodzącym ku nim wraz z energicznym stukotem laski.
Dopiero, kiedy od proga komnaty zabrzmiał ku nim donośny, tubalny głos:
— Gdzież więc nareszcie podziewa się ów pan adjutant?! — postrzegli majestatyczną, tęgą postać generał-gubernatora Warszawy, generała Krukowieckiego.
Działyński wysforował się posuwiście ku dygnitarzowi.
— Hrabio-generale!
— A jesteś pan! Przynajmniej ktoś! Dobre i to, mości dobrodzieju! Kogo widzę! Pułkownik Bem. Witam, witam serdecznie i winszuję pułkownikowi...
— Generale...
— Wiem, wiem, pułkowniku, i nie z rozkazu dziennego, mości dobrodzieju, nie z rozkazu, bo nasze dzienne rozkazy po nocy się piszą! — Uf! Niechże sobie usiędę!
Bem ku wyjściu się cofnął. Krukowiecki ściągnął furażerkę, otarł spocone czoło kraciastą chustką i zagadnął:
— Gdzież tedy, mości dobrodzieju, podziewa się pan Skrzynecki?
Działyński wyprostował się.
— Generał-wódz naczelny wyjechał, jest w drodze...
— Do Ostrołęki! Co?
— Generał-wódz naczelny sam tylko może hrabiemu-generałowi udzielić w tym razie odpowiedzi...
— Cha-cha! Sądzisz, kapitan! Niech tak będzie! Ja tu właśnie przybywam w sprawie ostatniego pisania pana generała i wodza...
Bem stanął na progu, lecz Krukowiecki ozwał się doń przyjaźnie.
— A nie, pułkowniku, nie odchodź! Przerwałem wam, lecz krótko tu popasać będę...
— Nie, generale, załatwiłem moją sprawę z panem adjutantem, a że czas na mnie...
— Zostań, mości dobrodzieju, podwiozę cię, dokąd zechcesz...
— Pan generał bardzo łaskaw... zaczekam więc w przedsionku, gdyż nie chciałbym...
— Cóż znowu, mości dobrodzieju! Przeciwnie, jako oficer artylerji winieneś być przytomnym, bo to akurat coś dla pułkownika! Kalkulujże sobie, że jesteś generał gubernatorem Warszawy, że masz wyłącznie sobie powierzone bezpieczeństwo i obronę stolicy i że ci imć pan generał i wódz prześle taką konotatkę!
Tu Krukowiecki podał Bemowi rozkaz wodza naczelnego. Bem nie wiedział, co odrzec. Działyński stał wyprostowany, zimny z pozoru.
— I cóż pułkownik? Hę? — nalegał Krukowiecki. — Piękny koncept! — Dwie baterje pozycyjne zdjąć z szańców, oddać miasto na łaskę i niełaskę lada ataku i dlaczego... Ano, bo, mości dobrodzieju, wódz naczelny chce je zabrać sobie na odprawienie nowego spaceru! Ale ja na to armat nie mam! Z tem właśnie do kapitana adjutanta przybywam. Powiesz, z łaski swojej, wodzowi naczelnemu — że Warszawa nie jest Częstochową, ani ja Kordeckim, abym cudami lunety ostrzeliwał. — Armat nie dostanie, mości dobrodzieju, bo i tak zadość ich zmarnował! To zechcesz, panie adjutancie, powtórzyć odemnie panu Skrzyneckiemu!
Działyński wyprężył się tak, że mu akselbanty zachrzęściały.
— Mam honor oświadczyć panu generałowi, że misji tej się nie podejmę, jako uchybiającej godności i władzy generała i wodza naczelnego wojsk polskich...
Krukowiecki postawił groźnie swe wielkie, płowe oczy na Działyńskiego.
— Jakto, mości dobrodzieju, jakto, kapitan ośmielasz się mnie, najstarszemu niemal z generałów!?
— Czynię to z winnego zachowania dla wysokiej rangi. Nie moje prawo mieszać się do tego, co między generalicją jest przedmiotem sporów. Jeżeli hrabia-generał masz za słuszne w podobny sposób traktować rozkaz wodza, racz na pismo pismem odpowiedzieć.
Krukowiecki żachnął się.
— Pismem, mości dobrodzieju! Hm! Tak, to wasze ulubione bakałarstwo, gryzmoły, pisanina, kauzyperdstwo! Inkaustem wojny nie wygracie! Ale cóż — chwalę kapitanowi respons! Masz słuszność. Adjutancka służba — stać, pełnić ślepo, co każą, a nie w rozprawy się wdawać! Przyznaję ci. Setnie rzekłeś! Uniosłem się, mości dobrodzieju. Lecz Krukowiecki, jak bąka strzeli, to ma zawsze odwagę w piersi się brzdęknąć! Wyśmienicie! Daj mi pióra i papieru! Na pismo musi być odpis! Nie przyszło mi, bo myślałem, że pan Skrzynecki w pudermantlu wczasy odbywa po trudach ostatniej kampanji! Jest w drodze, dzięki Bogu, dzięki Bogu...
Generał gubernator Warszawy przy tych słowach zasiadł za stołem.
Pióro zaskrzypiało przeraźliwie po papierze.
Bem tymczasem stał pod ścianą, zapatrzony bezwładnie we wzorzyste tafle podłogi. Wstyd, wstyd go jakiś ogarnął, że nie śmiał oczu podnieść, że nie śmiał wyznać przed własną świadomością tych myśli, które mu się pod czaszką kłębiły.
Krukowiecki szarpnął zamaszyście piórem, bryzgnął atramentem przy zakrętasie i stuknął laską.
— Na — jest i odpis! Zechciej go doręczyć, kapitanie!...
— Nie omieszkam!
— Wielcem obowiązany i kłaniam! A daruj, pułkowniku, żem cię zatrzymał. Lecz cóż artyleryjska sprawa, więc prawie twoja! Pozwól, pozwól, a nie, przodem, bo do mojej idziemy landary!
Bem rozumiał, że teraz za wszelką cenę wypada mu wymówić się od uprzejmości Krukowieckiego, ileże uprzejmość ta nabierze dlań pozoru jakowegoś akcesu do chryi o armaty, ale generał-gubernator tak obcesowo do pułkownika się zabrał, z taką dlań estymą wystąpił, że znów, bez narażenia na zatarg nie miły, niepodobieństwem było uchylić się.
I Bem, rad nie rad, zasiadł w koczu, obok generała.
— Więc dokąd każesz, mój pułkowniku!?
— Właściwie zgoła nadużywam...
— Cóż znowu, cóż znowu!
— Bo tylko na Plac Zamkowy!
— O co to, to ani! Przejedziemy się do Ujazdowa. Pokażę ci naszych zuchów warszawskich, jak się musztrują!
— Ależ doprawdy...
— Nic — szkapy zawieruchy piorunem pójdą! Grześ, wypuszczaj na Ujazdów.
Stangret, po krakowsku wystrojony, pęknął chwacko z biczyska. Siwosze poszły z kopyta.
Krukowiecki zagadał raźno do Bema o przyjemności wielkiej spotkania tak zacnego oficera o tem, że przecież obaj z jednej ziemi galicyjskiej się wywodzą, wypomniał mu i wieczerzę wspólną przed bitwą raszyńską i powrót z Saint-Denis, z rewji cesarskiej, kiedy to Bem spragnionego Krukowieckiego jabłecznikiem uraczył i dla czynów pułkownika pod Iganiami i Ostrołęką miał mnóstwo gorącego zapału — a przecież Bem, choć silił się, choć się zmagał, ledwie zbywał generał-gubernatora.
Aż Krukowiecki umilkł nagle i, gdy pułkownikowi zdawało się, że generał całą uwagę skupia, aby na witające go co kroku ukłony odpowiadać, uciął rubasznie:
— Rozumiem cię, pułkowniku, jesteś mi krzyw za Skrzyneckiego!
— Ależ, nie do mnie...
— Nie powiadaj, mości dobrodzieju! W jednym ogniu bywaliśmy, pod jednemi kulami! Możemy ze sobą otwarcie, mości dobrodzieju, poczciwie! Myślisz, że mnie, mnie taka, jak dzisiejsza, rozprawa nie doskwiera, nie boli? Myślisz, myślisz, że i ja nie znam się na tem, czem powinna być osoba wodza naczelnego? Żeć w nim niby pragnienie całego narodu niby przedstawicielstwo walki całej się „personuje“! Pułkowniku, owóż ci powiem — że dziś, że przed chwilą, dałem folgę niewczesną żałości, co mnie trawi, rozpiera, co mnie dręczy! że do końca życia bodaj tej folgi płakać będę. Nie w takim obyczaju wyrosłem!... Ale gdybyś, mości dobrodzieju, miał moje siwe włosy, moje generalstwo tylu latami służby wypracowane i gdybyś widział zbliska, jako ja codzień patrzę na niedołęstwo, lekkomyślność zarozumialca — inaczej, inaczej byś sądził. Zawistnym, mości dobrodzieju, nie jestem! Napoljon, jako podrzędny oficer, w pięć czy sześć lat, przerósł wszystkich swoich generałów i naczelników. A przecież żadnemu z tych ani widziało się czynić mu wstręty. Lecz Napoljon „jenjuszem“ się wypromował, a nie wielką sztuką odważnego dowodzenia pułkiem! Myślisz, że Skrzyneckiemu odmawiam tego, co mu się należy!? że pragnąłbym pierwszy przyznać mu i to, czego mu niedostaje? Najuczciwszy człek może być, przy całej swej uczciwości, zbrodniarzem i łotrem, jako naczelny wódz! No powiedz, powiedz sam, pułkowniku, czyli, z ręką na sercu, zdolen jesteś przyznać słuszność rządom Skrzyneckiego?
— Prawda, generale, ale Bóg raczy wiedzieć, co lepsze, czy iść społem za jednym, choć nie tęgim przewodem, czy w pojedynkę, w rozsypkę.
— Dzielnie wyprowadziłeś. Owóż, póki niepewność jest, póty twoja racja ma walor i miała walor, mości dobrodzieju! Czekaliśmy długo, i cierpliwie. Kiedy mi mój własny pułkownik na wodza, nad moje siedmnastoletnie generalstwo, przed Lipskiem je miałem, się wysworował — ha — rzekłem sobie: spiritus, fiat, ubi vult. Pan Skrzynecki bałamucił, mitrężył, stroił mataczyny, invidiami gnębił co zdolniejszych, co starszych oficerów, pochlebcami, młokosami się otoczył — i to jeszcze przetrwaliśmy, znieśli. Przecież licho go odejdzie, zbudzi się, zaweźmie, bierz djabli Prądzyńskiego czyli Chrzanowskiego prawdę, gdy ta najmiłowańsza ciałem się stanie!... Aż pan Skrzynecki zabawił się w wyprawę na gwardje...
— Przedtem jednakże pod Dębem i Iganiami!...
— Pod Dębem! Przez litość, pułkowniku, wspomnij, że Chrzanowski ledwie wyżebrać zdołał od pana Skrzyneckiego zezwolenie na atak kawalerją. Chrzanowski wygrał bitwę, wbrew intencji naczelnego wodza! A pod Iganiami, pamiętasz? Prądzyński trzymał pół dnia cały korpus Gejsmara i wyglądał Skrzyneckiego. A pan wódz spał sobie w Latowiczu do dziesiątej rano, a kiedy nareszcie z całą paradą wybrał się do czekającego nań korpusu Łubieńskiego, a no wypadła godzina śniadania, a po śniadaniu, pora drzemki... Gdy zaś huk armat ośmielił się ocknąć znakomitego wodza, niechybna wygrana nasza skórczyła się na niby zwycięską bitewkę!
Krukowiecki stęknął z alteracji. Bem milczał, nie znajdując odpowiedzi na te prawdziwe zgoła argumenty.
— Mężny, mężny oficer! — warknął po chwili generał-gubernator — takiego męstwa całą dywizję znajdziesz! Co innego pułkiem rządzić, a co innego armją! Jeszcze u was, w artylerji, nie mówię. Kapitan musi mieć już pułkownicką sprawność. Tak, mości dobrodzieju, sam z piechoty wyszedłem, wiem, ile umiałem, jako pułkownik, a ile siedmnaście lat generalstwa mnie nauczyło. A przecież, za Księstwa Warszawskiego, buljony brał jeno taki, który w potrzebie i brygadą mógł dowodzić! — Źle jest, źle, mój pułkowniku. Do zguby idziemy, do klęski! — Żałość i ból człowieka dojmuje i tu... tu dławi...
Krukowiecki szarpnął kołnierzem. Płowe oczy generała zaszły łzami...
Kocz tymczasem przytłumił swój turkot. Od lewej strony ciepły wietrzyk tchnął ku pojazdowi generała, z ponad ścielącego się kobierca zielonej murawy, i, wraz z aromatami polnych ziółek, przyniósł mu zgiełkliwe, pomieszane echa trąbek i tarabanów.
Krukowiecki odchrząknął i z ukontentowaniem w stronę pola się zwrócił.
Na zielonej równi Ujazdowa, niby kwietne kwatery, widniały zdala niebiesko-amarantowe wstęgi musztrujących się oddziałów gwardji narodowej.
— Grześ — zakrzyknął raźno generał — skręcaj do najbliższych!
Bat pęknął z fantazją. Siwosze parsknęły na przywitanie murawie. Kocz zatrzeszczał na bruździe i pomknął na przełaj. Ale nim dosięgnął pierwszej wstęgi musztrujących się, już w oddali zabrzmiała komenda „baczność! tój!“ A po niej, chrapliwe „w ramię broń, tujbroń!“
Twarz Krukowieckiego rozpromieniała.
— Patrz, patrz, pułkowniku, na tych zuchów! Mlekołyktusy z dziadami w szeregu! i jaka postawa, jaka sprawność!
Generał dźwignął się i zagrzmiał swym tubalnym głosem.
— Bywajcie dzieci!
— Wiwat pan generał! Niech żyje Krukowiecki! — huknęli gwardziści.
— Trzymać się, obywatele! W ordynku się zaprawiać! Mocą odbierzemy!
— Z tobą, generale! — Krukowiecki! — Krukowiecki! — Wiwat!
Pojazd utknął między oddziałami. Generał-gubernatorowi Warszawy sił i jędrności przybyło. Wyskoczył niby młodzieniaszek z kocza, na Bema skinął i w łamiące się teraz nieco szeregi wpadł.
— Jak się macie!? Jak się macie!? — zagadnął generał na prawo i lewo. — Kto prowadzi! Zacny pan Gabrjel! Niestrudzony, niezmordowany!
— Czyni się wedle ładu! — odrzekł żwawo kusy, pękaty staruszek w pułkownickim mundurze.
— Dziwów, dziwów dokazujecie! Poznajesz-że, panie Gabrjelu, kogo wam przywiozłem! Pułkownik Bem! On pod Ostrołęką sprawę uratował. Słyszycie dzieci!
— Bem — Bem! Niech żyje generał Bem! — zawtórzyści gwardziści.
Krukowiecki rozochocił się.
— Dobrze powiadacie! Generał! Dawno nim być powinien! A z talentów, z zasług dla ojczyzny jest nim! Jest, mości dobrodzieju! No, panie Lemański, jakże obywatelowi z tym nowym pędzlikiem?
Podoficerowi Lemańskiemu, na to przymówienie malarskiemu jego stanowi, aż karabin zachrzęściał.
— Wymaluje się, panie generale, co należy!
— Doskonale! Co widzę, imć pan Glücksberg!
— I ja się rodziłem na tej ziemi — szepnął smętnie wątły, chudy żydek.
Generał porwał go za rękę.
— Sercem witam cię! Wszystkie stany! Jedność! Społem, ramię w ramię!...
Wśród gwardzistów wszczął się cichy poszmer rozradowania, wzruszenia. Szeregi łamały się, mięszały, lecz serca jednem biły tętnem, oczy jednym gorzały ogniem.
Wzrok generała padł tymczasem ku drobnej twarzyczce maleńkiego dobosza, wystającej ledwie z pod wielkiej czapy.
Krukowiecki podszedł do dobosza.
— A ty, mój Herkulesie, jak się nazywasz?
Dobosz zaczerwienił się i oczy spuścił.
— Powiadaj mi, tarabanie kochany?... Hę!
— Michalik! — bąknął cichutko dobosz, przebierając trzymanemi w ręku pałeczkami.
— Masz ze dwanaście lat?
— Całe dwanaście!
— A tatulo twój co robi?
— Tatulo je „grenadjer!“ — odrzekł dumnie chłopak.
Krukowiecki chwycił Michalika, podniósł i do piersi przycisnął.
Wielka łza stoczyła się z pod powieki generała na rumiane jagody dobosza.
— Dobre, szczere pokolenie!
Bem równocześnie przez wszystkie ognie uczuć przechodził. Oto z wątpliwości, z niechęci mimowolnej, która kołatała w nim wspomnieniem nieprzystojnej sceny tam, w pałacu pod Blachą, z podejrzeń, mianych dla słusznych, lecz jednostronnych, wywodów Krukowieckiego, wywodów, brzmiących aż nadto wyraźnie złością do Skrzyneckiego — skłaniał się ku uwielbieniu, ku czci dla rzetelnych porywów starego żołnierza.
Aż dobre, pogodne sentymenty wzięły górę w pułkowniku. Zapał gwardzistów i jemu się udzielił i jemu rzewną zagrał nutą. I jemu znikły z przed oczu znamiona bezładu, którym raziły go szeregi gwardji narodowej i jemu zszczezły usterki, świadczące o niedość karnem, niedość swornem zachowaniu się żołnierzów. I Bem widział przed sobą niby jedną rodzinę, niby lud cały, pokłosie wszystkich stanów, zbratane, skute jednem hasłem.
I Bem czuł, jak mu pierś wzbiera, jak każdy wyraz generała wlecze go ku niemu, przekonywuje doń, jedna.
Krukowiecki tymczasem jeszcze znalazł serdeczne oderwanie się i dla Filisa, aktora Francuza, i dla Bieleckiego, czeladnika blacharskiego kunsztu, rozmówił się i z Dietrichem, drukarzem, i szewcem Kwiatkowskim; aż kiedy gwardziści, z tylej dobroci generał-gubernatora, już niemal do rąk mu się rwać zaczęli, Krukowiecki zakonkludował z ferworem.
— A teraz do szeregu, bałamuty! Z Bogiem zostawajcie!
— Wiwat Krukowiecki! — zahuczała gwardja narodowa — Niech żyje! — On nasz dyktator! — On wódz! — Wiwat — wiwat!!
Kocz generała, żegnany okrzykami, pełnymi zapału, ruszył ku Warszawie.
Krukowiecki jeszcze chwiał ręką ku wiwatującym, jeszcze salutował, wreszcie, gdy siwosze dosięgnęły traktu, przetarł oczy chustką, nos wytarł hałaśliwie i ozwał się do pogrążonego w myślach Bema.
— Oto moje najlepsze zmocnienie. Gdy mnie zgryzota, mości dobrodzieju, porze, gdy mi dokuczy do żywego, — tu pędzę i stąd wracam odmłodzony, tęższy na duchu!
— I nietylko sobie, generale, świadczysz, bo krzepisz i tych, których za krzepicieli masz!...
— Uu! Aby mnie, pułkownik, nie wstydź! Jakże na serce, na poczciwość, nie odpowiedzieć sercem. Imć pan Władysław Ostrowski będzie znów fochy stroił, bo imaginuje sobie, że aby jemu, jako naczelnikowi gwardji narodowej, wolno się do musztrowania mieszać! Pal go kat! Wytrzymać z nim nie podobna! Gdyby nie on, byłoby trzy razy tyle woluntarzów! Paniczyk z morskiej piany. Już rodzic jego, senator, za skórę mi zalazł. Ale na tego migdałka, mości dobrodzieju, sposób mam. Bo... widzisz pułkownik, co innego wojsko a co innego gwardja! Wojsko musi karnością, sztuką, a gwardja gromadą, kupą! Nie wiele poradzi z regularną armją, ale wszystko może z narodem! Tu sedno!
— Niechybnie — przyznał Bem, któremu znów uwagi o Ostrowskim czegoś nie przypadły — bo przez nią droga do uciszenia krzykaczów, do stłumienia krnąbrności ulicznej.
— Hę — sądzisz pułkownik?...
— Że stąd największe grozi nam niebezpieczeństwo. Kluby, towarzystwa uzurpują władzę, judzą, burzą, wywołują rankor do wojskowych, grożą sejmowi, generałom, stanom obradującym, Rządowi narodowemu, szerzą paszkwile, oszczerstwa...
— A nie, nie pułkowniku! Jest warcholstwo, zgoda, — lecz grunt w niem uczciwy. Jaki pan, mości dobrodzieju, taki kram! Nie bez kozery pomstują, nie bez powodu wydziwiają. Nie każdy właden dusić w sobie.
— Ramienia silnego brak!
— Ramienia i głowy! — podchwycił gorąco Krukowiecki. — Nie masz jej ani sławetny rząd, ani wojsko! Kto chce, słucha a kto chce, samopas wędruje. Czartoryszczyzna, Skrzynecczyzna, Łubieńszczyzna, Ostrowszczyzna marnują wszystko! Burzą, judzą! Święta prawda! Ale cóż, cóż mają czynić!? Mają, niby owce błędne, pędzić do zguby?
Krukowiecki odsapnął i zaczął spokojniej:
— Mnie, pułkowniku, do silnej dłoni namawiać nie trzeba! Lecz takie naszły czasy, że w tych zawieruchach-burzycielach jedyna ucieczka. Ich jeszcze boi się rząd. Gdyby nie oni, to pan Chłopicki z fanfaronady i brawury przegrał by nas do Dybicza przy partji ćwika, — albo by nas Weyssenhoff rozpił na śmierć! Rozpędź taką „Honoratkę“ a zgasisz ostatni płomyczek! I zacznie się Targowica a może już się zaczęła, mości dobrodzieju!...
— Generale, gdyby te straszne słuchy miały się sprawdzić!
— Więc i ciebie, pułkowniku?
— Tak — słuchy.
— A mnie nie tylko słuchy!...
Kocz wpadł na Krakowskie Przedmieście. Generał ujął Bema pod ramię.
— Rad bym częściej widywać pułkownika! Bądź łaskaw, mości dobrodzieju. Pamiętaj na mój dom!
Bem odpowiedział uprzejmym komplementem — lecz Krukowiecki zaprotestował rubasznie:
— No tam, zaraz, mości dobrodzieju. Czekam jutro pułkownika z wieczerzą! Nie ma wymawiań! Trzeba, abyśmy ze sobą o niejednem. Z dwóch dobrych jedna rzetelna racja się poczyna. Tak, tak, służba, pułkownickie obowiązki, lecz i obywatelskie. Niech każdy umyje ręce po piłacku a ojczyznę nam ukrzyżują! Społem musimy! Żegnaj mi pułkowniku! Do jutra, mości dobrodzieju. A pamiętaj, że w Krukowieckim masz dawnego towarzysza broni i przyjaciela!...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.