Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A nie, pułkowniku, nie odchodź! Przerwałem wam, lecz krótko tu popasać będę...
— Nie, generale, załatwiłem moją sprawę z panem adjutantem, a że czas na mnie...
— Zostań, mości dobrodzieju, podwiozę cię, dokąd zechcesz...
— Pan generał bardzo łaskaw... zaczekam więc w przedsionku, gdyż nie chciałbym...
— Cóż znowu, mości dobrodzieju! Przeciwnie, jako oficer artylerji winieneś być przytomnym, bo to akurat coś dla pułkownika! Kalkulujże sobie, że jesteś generał gubernatorem Warszawy, że masz wyłącznie sobie powierzone bezpieczeństwo i obronę stolicy i że ci imć pan generał i wódz prześle taką konotatkę!
Tu Krukowiecki podał Bemowi rozkaz wodza naczelnego. Bem nie wiedział, co odrzec. Działyński stał wyprostowany, zimny z pozoru.
— I cóż pułkownik? Hę? — nalegał Krukowiecki. — Piękny koncept! — Dwie baterje pozycyjne zdjąć z szańców, oddać miasto na łaskę i niełaskę lada ataku i dlaczego... Ano, bo, mości dobrodzieju, wódz naczelny chce je zabrać sobie na odprawienie nowego spaceru! Ale ja na to armat nie mam! Z tem właśnie do kapitana adjutanta przybywam. Powiesz, z łaski swojej, wodzowi naczelnemu — że Warszawa nie jest Częstochową, ani ja Kordeckim, abym cudami lunety ostrzeliwał. — Armat nie dostanie, mości dobrodzieju, bo i tak zadość ich zmarnował! To zechcesz, panie adjutancie, powtórzyć odemnie panu Skrzyneckiemu!
Działyński wyprężył się tak, że mu akselbanty zachrzęściały.
— Mam honor oświadczyć panu generałowi, że misji tej się nie podejmę, jako uchybiającej godności i władzy generała i wodza naczelnego wojsk polskich...
Krukowiecki postawił groźnie swe wielkie, płowe oczy na Działyńskiego.
— Jakto, mości dobrodzieju, jakto, kapitan ośmielasz się mnie, najstarszemu niemal z generałów!?
— Czynię to z winnego zachowania dla wysokiej rangi.