Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I ja się rodziłem na tej ziemi — szepnął smętnie wątły, chudy żydek.
Generał porwał go za rękę.
— Sercem witam cię! Wszystkie stany! Jedność! Społem, ramię w ramię!...
Wśród gwardzistów wszczął się cichy poszmer rozradowania, wzruszenia. Szeregi łamały się, mięszały, lecz serca jednem biły tętnem, oczy jednym gorzały ogniem.
Wzrok generała padł tymczasem ku drobnej twarzyczce maleńkiego dobosza, wystającej ledwie z pod wielkiej czapy.
Krukowiecki podszedł do dobosza.
— A ty, mój Herkulesie, jak się nazywasz?
Dobosz zaczerwienił się i oczy spuścił.
— Powiadaj mi, tarabanie kochany?... Hę!
— Michalik! — bąknął cichutko dobosz, przebierając trzymanemi w ręku pałeczkami.
— Masz ze dwanaście lat?
— Całe dwanaście!
— A tatulo twój co robi?
— Tatulo je „grenadjer!“ — odrzekł dumnie chłopak.
Krukowiecki chwycił Michalika, podniósł i do piersi przycisnął.
Wielka łza stoczyła się z pod powieki generała na rumiane jagody dobosza.
— Dobre, szczere pokolenie!
Bem równocześnie przez wszystkie ognie uczuć przechodził. Oto z wątpliwości, z niechęci mimowolnej, która kołatała w nim wspomnieniem nieprzystojnej sceny tam, w pałacu pod Blachą, z podejrzeń, mianych dla słusznych, lecz jednostronnych, wywodów Krukowieckiego, wywodów, brzmiących aż nadto wyraźnie złością do Skrzyneckiego — słaniał się ku uwielbieniu, ku czci dla rzetelnych porywów starego żołnierza.
Aż dobre, pogodne sentymenty wzięły górę w pułkowniku. Zapał gwardzistów i jemu się udzielił i jemu rzewną zagrał nutą. I jemu znikły z przed oczu znamiona bezładu, którym raziły go szeregi gwardji narodowej i jemu zszczezły usterki, świadczące o niedość karnem, niedość