Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bem, nie zważając na pustkę i ciszę, którą wiała siedziba naczelnego wodza, ruszył do głównego wejścia.
Jakiś famulus w jaskrawej czamarze zbył go od proga zapowiedzią, że generał wyjechał z Warszawy i że, jeżeli pułkownik ma co pilnego, to niech się uda albo do adjutanta w oficynie na lewo, albo do naczelnego sztabu głównego niech się melduje, albo do pałacu Tarnowskich do pani generałowej.
Bem zafrasował się, lecz, po namyśle, do adjutanta się opowiedział. Ale i, tu nie łatwo mu poszło. Adjutant, kapitan Działyński, kończył był właśnie zbieranie się do drogi i, ledwie po ostrem starciu pułkownika z ordynansem, wyszedł do Bema i tylko dla dania mu wyraźniejszej odprawy
— Pan pułkownik raczy uwzględnić, konie na mnie czekają. Rozkaz! Żadnych raportów nie mam prawa...
— Zechciej, kapitanie, rzucić tylko okiem na te oto papiery!...
— Wodza zastępuje naczelnik sztabu głównego.
— Ale nie w tym wypadku.
— W każdym. Wódz generał jest w Modlinie...
— Idzie więc o to, abyś kapitan te oto dokumenty mu zawiózł.
Działyński sponsowiał.
— Daruje pan pułkownik, lecz nie do niego należy wydawanie mi ordynansów!...
— Najpierw zobacz pan z czem przybywam!
Działyński, miarkując rozdrażnienie, podniósł do oczu papiery, aby tem rychlej zbyć natręta, gdy raptem zmieszał się.
— Przepraszam, za pozwoleniem, ależ...
— Czytaj pan do końca i obejrz te oto depesze...
Kapitan jednym tchem przebiegł treść listu.
— Istotnie, panie pułkowniku... Jadę natychmiast do Modlina! Niech mi pułkownik wybaczy! Przypuścić nie mogłem! To haniebne, straszne! Wódz naczelny musi wiedzieć o tem dziś jeszcze, chwili niema do stracenia.
Bem w kilku słowach objaśnił Działyńskiego o tem jak doszły go papiery.