Babunia (Němcová, 1905)/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Božena Němcová
Tytuł Babunia
Wydawca Wydawnictwo „Katolika“
Data wyd. 1905
Druk Wydawnictwo „Katolika“
Miejsce wyd. Bytom
Tłumacz Paweł Rybok
Tytuł orygin. Babička
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Na drugi dzień przed południem wybierała się babunia z dziećmi do zamku.
— A zachowajcie mi się dobrze! — przykazywała matka, wyprowadzając dzieci za próg, — w zamku niczego nie ruszajcie, a księżną panią w rękę pocałujcie!
— Już się tam jakoś sprawiemy! — sumitowała się Babunia.
Dzieci były wystrojone jak kwiaty, a i Babunia była w świątecznem ubraniu. Miała brunatną meluzankę, biały fartuch, adamaszkowy kabatek miebieskiego koloru, czepiec na głowie, na szyi granaty z talarem. Pod pachą trzymała chustkę.
— Dla czego zabieracie ze sobą chustkę? Wszak padać nie będzie; niebo jest pogodne! — zapytała pani Proszkowa.
— Człowiek jest jak bez rąk, gdy nic nie niesie; jest to moim zwyczajem, mieć coś w ręku! — odpowiedziała Babunia.
Skręcili koło ogrodu na wązką ścieżkę.
— Idźcie jedno za drugiem, abyście w rosie ubrań nie zmoczyli. Ty, Baśko, idź przodem, ja poprowadzę Adelkę, bo jest nieuważna, — rzekła Babunia, biorąc za rękę Adelkę, która z wielkiem upodobaniem po sobie spoglądała.
W ogrodzie grzebała „Czarna”, Adelcina kura, ostatnia z czterech, które Babunia dzieciom z górskiej wioski była przywiozła. Staruszka kurę tak oswoiła, że brała dzieciom z ręki ziarno, a za każdym razem, gdy zniosła jajo, przychodziła do Adelki po kawałek bułki, który dziewczynka od śniadania dla niej odkładała.
— Idź do mamusi, Czarna; zostawiłam ci kawałek bułki. Idę do księżnej pani! — wołała Adelka do kury, która, jakoby nic nie rozumiała, kłusem się do dziewczyny puściła, chcąc ją dziobać w sukienkę.
— Czy nie widzisz, głupia, że mam białą sukienkę? Śssia... śssia!... — odpędzało „Czarną“ dziewczę, lecz kura nie odeszła, póty jej Babunia chustką w skrzydło zlekka nie uderzyła.
Nie uszli jeszcze daleko, a tu — o biada! — zagrażało świątecznym ubraniom nowe niebezpieczeństwo. Z tamtej strony potoku biegły ku nim oba psy, a przepłynąwszy wodę, otrzęsły się trochę na brzegu i jednym susem znalazły się przy Babuni.
— A wy zatraceńcy! Kto po was posłał? Odchodzicie natychmiast! Precz, precz! — wołała rozgniewana Babunia.
Gniewny głos i podniesiona groźnie ręka wstrzymały psy, które z niemałem zdziwieniem spoglądały na Babunię, myśląc zapewne:
— Co to ma znaczyć?
Dzieci także na nie krzyczały a Janek rzucił nawet kamieniem, który atoli celu chybił i wpadł w wodę. Psy, nauczone i z wody aportować, zrozumiały, że dzieci chcą się z nimi bawić; skoczyły więc w okamgnieniu do wody i czemprędzej wracając, biegały wesoło wokoło dzieci, które wszczęły krzyk, ukrywając się przed natrętami za Babunię. Staruszka nie wiedziała, co zrobić.
— Pobiegnę do domu po Elżbietę, — zawołała Baśka.
— Nie! Nie wracaj! Bobyśmy miały nieszczęście w drodze — zawołała Babunia.
Wtem nadszedł szczęśliwie młynarz i psy odpędził.
— Dokąd się wybieracie, wszyscy tak świątecznie ubrani? Czy na wesele, na kiermasz? — zapytał pan ojciec, obracając tabakierkę w palcach.
— Ani tam, ani sam! panie ojcze; idziemy do zamku! — odpowiedziała Babunia.
— Ho, ho! do zamku, to nie byleco! A poco? — dziwował się pan ojciec.
— Księżna pani nas zaprosiła! — zawołały dzieci, poczem Babunia skwapliwie panu ojcu o spotkania się z księżną w altance opowiadała.
— Tak! trzeba się umieć wziąć! — rzekł pan ojciec, zażywając tabaki. — Idźcie z Bogiem!
— Adelko! opowiesz mi potem, coś tam widziała. A ty, Janku, co też odpowiesz, gdy cię Księżna zapyta, gdzie pinkawa nosem siada? Będziesz wiedział? Co?
— Wszak o to pytać nie będzie! — odpowiedział Janek i pobiegł naprzód; unikając tym sposobem dalszych zaczepek pana ojca.
Pan ojciec żegnając się, zmrużył oko, wykrzywił usta i poszedł ku tamie.
Koło karczmy bawiły się dzieci Kudrny, robiły młynki. Celinka piastowała najmłodsze dziecię.
— Co tu robicie? — zapytała Baśka.
— Nic! — odpowiedziały dzieci, spoglądając na wystrojonych rowienników.
— A, widzicie? My idziemy do zamku! — rozpoczął Janek.
— Hm! wielkie rzeczy! — odezwał się pogardliwie Wawrzynek.
— Zobaczymy tam papugę, — dodał Wilemek.
— Gdy dorosnę, także ją zobaczę! Ojciec powiedzieli, że pójdę w świat! — odpowiedział obojętnie Wawrzynek.
Lecz Wacław i Celinka rzekły:
— Gdybyśmy się też tam przypatrzeć mogli!
— Nie żałujcie! — pocieszał Janek. — Opowiem wam wszystko, jak tam było i jeszcze wam co przyniosę.
Nareszcie stanęła Babunia z dziećmi w parku, gdzie ją pan Proszek już oczekiwał.
Przystęp do parku był wprawdzie każdemu wolny, i nie był od „Starego Bielidła“ zbyt oddalony, ale Babunia rzadko kiedy z dziećmi do parku wchodziła, a już prawie nigdy podczas pobytu księżnej w zamku.
Podziwiała wyborny porządek, prześliczne kwiaty, rzadkie drzewa, wodotryski i złote rybki w sadzawkach, ale wołała pójść z dziećmi na łąkę lub do lasu. Bo tam się mogły śmiało przewracać po miękkim, zielonym kobiercu, mogły powoniać kwiaty, jakie im się tylko podobały i narwać ich poddostatek na różczki i wieńce. Wprawdzie nie rosły w polu pomarańcze ni cytryny, ale tu i owdzie stała szeroka ptasia tereśnia lub dzika grusza, na których owocu było, jakby nasypał, z których dzieci rwać mogły. Jagód, borówek i laskowych orzechów było w lesie poddostatek. Wodotrysków nie było, ale za to Babunia rada się z dziećmi przy tamie zatrzymywała. Patrzały, jak bałwany nagle z tamy na dół spadały, a potem podnosząc się miliony kropel się rozstrzeliwały, ażeby spadając w pieniącym się kotle spojone jeszcze raz w koło okrążyć i jeden już prąd tworząc, nareszcie spokojnie odpłynąć w dal.
Nie było nad tamą i rybek złotych, do okruch bułek przywykłych. Ale gdy Babunia z skórzanego woreczka Adelce do zapaski okruchy wysypała i dzieci je w wodę rzucały, wtedy wynurzała się z głębokości potoku niezliczona ilość ryb na powierzchnię. Najwyżej wypływały srebrnolśniące bielice, goniąc za odpływającemi okruchami; pomiędzy niemi przesuwały się z szybkością strzały okunie o podłużnych grzbietach, opodal pływały tu i tam barweny z długiemi wąsami u pyszczka, brzuchate karpie i płaskogłowe miętusy.
Na łące spotykała Babunia ludzi przy pracy, którzy ją pozdrowieniem:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — witali.
— Daj wam Boże dobry dzień! — odpowiadała staruszka.
Niektórzy przystanąwszy na chwilkę, pytali:
— Dokąd, Babuniu? Jak się macie? Cóż tam wasi porabiają?
A w zamku? Tam nie było żadnej zażyłości. Tu biegł wygalonowany służący, tam pokojówka w jedwabnej sukni, tu jakiś pan, tam znów jakiś pan, a każdy dźwigał głowę wyżej niż mu urosła, krocząc jak paw, który jedyne miał prawo chodzić po trawnikach. Pozdrowił-li który z nich Babunię to rzekł tylko tak z niechcąca:
— Guten Morgen! lub Bon jour!
Babunia się rumieniła, nie wiedząc, czy odpowiedzieć:
— Na wieki wieków — lub — Daj Panie Boże! — a w domu zawsze mawiała: — Tam w tym waszym zamku, to jak w Babilonie!
U wejścia do zamku siedzieli dwaj wygalonowani lokaje, po każdej stronie jeden.
Jeden miał złożone ręce na brzuchu i gapił się na przechodniów, drugi zaś złożył ręce na piersiach i zaglądał Panu Bogu w niebo. Zbliżającego się pana Proszka pozdrowili po niemiecku, każdy innem narzeczem się odzywając.
Przedsionek był wykładany białemi, marmurowemi płytami; w pośrodku tegoż był ustawiony bilard. Pod ścianami umieszczone były na podstawkach ze zielonego marmuru białe, gipsowe figury, przedstawiające mytologiczne postacie, Czworo drzwi prowadziło do pańskich pokoi. U jednych siedział lokaj w czarnym fraku i spał na dobre. Gdy pan Proszek i Babunia z dziećmi w przedsionku stanęli, drzemiący lokaj, usłyszawszy szmer, zerwał się z krzesła i spostrzegłszy pana Proszka nisko się ukłonił, pytając zarazem, czem służyć może.
— Na życzenie księżnej pani przyszła moja teściowa z wnukami z wizytą. Proszę więc zameldować, panie Leopoldzie, — rzekł pan Proszek.
Lokaj ściągnął brwi, ruszył ramionami i rzekł:
— Nie wiem, czy księżna pani zechce teraz gości przyjąć; jest bowiem w gabiniecie i pracuje; lecz mogę zameldować.
Potem wstał i odszedł wolnym krokiem przez drzwi, obok których poprzednio spał.
Za chwilę wrócił, a gdy tylko drzwi uchylił, kłaniał się nisko i z miluchnym uśmiechem na ustach, gości do pokoju zapraszał.
Pan Proszek wrócił.
Babunia znalazła się z dziećmi w salonie, pysznie urządzonym. Dzieci ze zdziwienia zatrzymały oddech. Nogi im się ślizgały po podłodze, która była gładka jak lód.
Staruszce zdawało się, że śni; namyślała się, ma-li nastąpić na przepyszne kobierce.
— Szkoda tego wieczna — pomyślała w duchu, lecz cóż miała robić, gdy dywany wszędzie porozkładane były, a i pan lokaj po nich stąpał.
Lokaj prowadził gości przez koncertowy salon, bibliotekę do pokoju księżnej. Wracając potem na swoje miejsce, mruczał pod nosem:
— Ci wielcy państwo miewają narowy, a człowiek musi stać do usług starej babie z kupą dzieci!
Gabinet księżny był wyłożony tapetami zielonemi, przeplatanemi złotemi pasmami. Takie same portyery były u drzwi i u jednego okna olbrzymich rozmiarów. Na ścianach wisiały liczne obrazy, przedstawiające panów i panie. Naprzeciwko okna stał kominek ze szarego marmuru, na nim umieszczone dwa wazoniki z japońskiej porcelany z prześlicznemi kwiatami, które zapachem cały pokój napełniały. Dwie komody z drogiego drzewa przedstawiały wielką wartość, bo były wykładane drogocennemi metalami, kamieniami i koralami. Były tam także liczne pamiątki z odbytych podróży i upominki od drogich osób.
Po jednej stronie okna stała figura Apollina z kararyjskiego marmuru, po drugiej umieszczone było biurko, skromne wprawdzie, lecz bardzo gustownie zrobione.
Przy biurku siedziała księżna na krześle, ciemno-zielonym aksamitem wybijanem; była jeszcze w rannem ubraniu białem. Właśnie odkładała pióro, gdy Babunia pokazała się z wnukami w drzwiach gabinetu.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — pozdrowiła Babunia, uprzejmie się kłaniając.
— Na wieki, wieków, amen! Witam cię staruszko i twoje wnuki! — odpowiedziała księżna.
Dzieci były olśnione, lecz gdy Babunia energicznie na malców mrugnęła, przypomniały sobie, że mają pocałować księżnę w rękę, co też uczyniły. Pani zamku całując dzieci w czoło, usiadła na pięknem krześle ze złotemi galonami i poprosiła Babunię, aby także zajęła miejsce.
— Dziękuję! miłościwa pani, nie jestem zmęczona, — wymawiała się zawstydzona Babunia, czyniąc to z tego powodu, że się obawiała usiąść na krześle, myślała bowiem, że ujedzie z krzesłem lub go nawet złamie.
Lecz gdy księżna stanowczo zawołała:
— Siadaj, Babuniu, siadaj! — staruszka nareszcie ostrożnie usiadła, nakrywszy poprzednio siedzenie białą chustką. Przy tem rzekła:
— Muszę już usiąść, abym miłościwej pani nie odebrała snu!
Dzieci stały jak pnie, ale oczami rzucały z przedmiotu na przedmiot.
Spostrzegłszy to księżna z uśmiechem zapytała:
— Podoba wam się tu! co?
— Tak! — kiwnęły dzieci głową wszystkie razem.
— Wierzę! — odezwała się Babunia, zostałyby tu chętnie i na zawsze.
— A tobie, Babuniu, nie podobałoby się u mnie? — zapytała księżna staruszkę.
— Jest tu jak w niebie, ale mieszkać bym tu i tak nie chciała, — odpowiedziała Babunia.
— A dla czego nie? — zapytała księżna zdziwiona.
— A co bym tu robiła, miłościwa pani? Gospodarstwa nie macie, z pierzem i kołowrotkiem także bym się tu nie mogła rozłożyć, więc cobym ja tu miała począć?
— A nie chcielibyście żyć bez kłopotu i odpocząć na stare lata? — pytała księżniczka dalej.
— Prędzej czy później przyjdzie dzień, w którym słońce nademną zejdzie i zajdzie, a wtedy odpocznę na zawsze. Ale póki żyję i Pan Bóg mi daje zdrowie, należy się, abym pracowała. Żaden zaś człowiek nie jest zupełnie wolny od kłopotu i starości, jednego tłoczy to, drugiego owo, każdy nosi swój krzyż, tylko że nie każdy się pod nim ugina, — rzekła Babunia.
Wtem rozdzieliła biała rączka ciężką zasłonę i prześliczna dziewczyna stanęła w drzwiach. Włosy miała kasztanowego koloru i splecione w piękne warkocze. Ubrana w białą suknię trzymała w jednej ręce biały, okrągły kapelusz, w drugiej bukiet róż.
— Ach! jakie to miłe dzieci! — zawołała, i zwracając się do księżnej, zapytała:
— Zapewnie Proszkowe, które mi tak dobre poziomki przysłały?
Księżna skinęła głową.
Dziewczynka postąpiła kilka kroków naprzód, dała dzieciom po róży, a i Babunię i księżnę obdarowała kwiatami; ostatnią różę zatknęła sobie za pas.
— To taki świeży pączek jak panienka, — rzekła Babunia, przytykając kwiat do nosa, a zwracając się do księżnej dodała:
— Niech wam Pan Bóg to dziewczę przy zdrowiu utrzyma! miłościwa pani!
— I ja o to Boga szczerze proszę, — rzekła księżna, całując piękną wychowanicę w białe jak śnieg czoło.
— Czy wolno dzieci na chwilę do siebie zaprosić? — zapytała księżniczka księżnę i Babunię.
Księżna odrazu zezwoliła, ale Babunia się wymawiała, że malcy się sprzykrzą miłoścince, szczególnie chłopcy, bo to czyste ogary, a w dodatku Janek, to dopiero „ten prawy“.
Lecz księżniczka z miłym uśmiechem podając obie ręce dzieciom, zapytała:
— Chcecie ze mną pójść?
— Chcemy! chcemy! — zawołały dzieci, czepiąc się radośnie jej rąk.
Pokłoniwszy się księżnej i Babuni, znikła księżniczka z malcami we drzwiach.
Księżna wzięła ze stołu srebrny dzwonek i zadzwoniła. W okamgnieniu stanął w drzwiach lokaj Leopold. Księżna rozkazała zastawić śniadanie w salonie, oddając zarazem służącemu paczkę listów do dalszego załatwienia. Leopold, kłaniając się nisko, odszedł.
Podczas gdy księżna rozmawiała z lokajem, Babunia spoglądała na portrety, zawieszone na ścianach.
— Panie Boże! co też tu człowiek za przedziwne stroje i twarze widzi! — pomyślała staruszka w duchu. — Ta tu pani ma strój jak nieboszczka Hałaszkowa; wieczny odpoczynek racz jej dać Panie! W takich samych chodziła trzewikach o wysokich napiętkach, w szatach wydętych, w poły jak biczem przeciętych, na głowie nosiła taki sam czubiasty czepiec. Mąż jej był radzcą w Dobruszce. Chodziłam tamdotąd na odpust i widywałam ją w kościele. Chłopi ją nazywali „makową panienką”, bo w tych wydętych sukniach wyglądała z wypudrowaną głową jak makowy kwiat. Ludzie mówili, że to francuski zwyczaj.
— Ta pani tam, to moja babunia! — rzekła księżna.
— A czemużby nie? wszak to piękna pani, — odpowiedziała babunia.
— Tu na prawo jest mój dziad, na lewo zaś mój ojciec, — dalej wskazywała księżna.
— Piękni ludzie! — rzekła Babunia, — Miłościwa pani bardzo ojca przypomina; a gdzie jest matka miłościwej pani?
— Tam oto jest matka i siostra moja, — odpowiedziała księżna, pokazując na dwie podobizny nad biurkiem.
— Piękne panie! aż radość na nie patrzeć, — odezwała się Babunia, — ale siostrzyczka niepodobna ani do ojca ani do matki! To się tak niekiedy zdarza, — ciągnęła Babunia dalej, — że się dzieci do kogoś Bóg wie z którego pokolenia urodzą. Ale ten młody pan tu jest mi znajomy, nie mogę sobie jednak przypomnieć zkąd.
— To jest rosyjski cesarz Aleksander, — szybko odpowiedziała księżna, — tegoś ty nie znała, staruszko!
— Jakbym go to nie znała; wszak stałam od niego niedalej jak dwadzieścia kroków. Był to piękny człowiek; tu na obrazie jest nieco młodszy, alem go pomimo to poznała. On i cesarz Józef, to była para nader pięknych ludzi!
Tu księżna wskazała na przeciwną ścianę, gdzie wisiał obraz prawie naturalnej wielkości.
— Cesarz Józef! — zawołała radośnie Babunia, z zdziwienia ręce załamując, — jakby go z oka wydłubał! Patrzcie! jak się też tu wszyscy obok siebie zgromadzili! Tegom sobie nie myślała, że zobaczę dziś cesarza Józefa. Niech mu Pan Bóg da wieczny odpoczynek! Był to dobry pan, zwłaszcza na ubogi lud. Ten oto talar dał mi własną ręką, — rzekła Babunia, pokazując na talar przy granatach.
Księżnej spodobała się babusina otwartość, jej prosta serdeczność i trafne uwagi; prosiła więc staruszkę, aby opowiedziała, kiedy i przy jakiej sposobności cesarz ją talarem obdarował.
Babunia nie dała się dwa razy prosić i opowiedziała księżnej historyę, którąśmy już w młynie słyszeli.
Księżna uśmiała się z tego serdecznie. Gdy się potem Babunia dalej po pokoju oglądała, zauważyła podobiznę króla Fryderyka.
— A to pruski król! — zawołała, — tego potentata dobrze znałam. Mój nieboszczyk Jerzy służył w pruskiem wojsku, a ja spędziłam na Ślązku piętnaście lat. Często król mego męża z szeregu wywołał i obdarował, bo mój Jerzy był najwyższym chłopem w całym pułku i prosty jak świerk. Jak żywam, nie myślałam, że będę na jego grób patrzeć! Człowiek jak krzemień, a już dawno w wieczności, a ja jeszcze żyję! — wzdychała staruszka i łzy jej spadały jak groch wielkie po zmarszczonej twarzy.
— Czy twój mąż padł w bitwie? — zapytała księżna.
— W bitwie samej nie! Ale postrzelony w potyczce, zmarł od rany. Gdy wybuchło powstanie w Polsce, a pruski król tam z Moskalem wtargnął, był i nasz pułk przytem.
Ja się wybrałam z dziećmi za nim! Miałam ich dwoje, a trzecie urodziło się na wojnie. Jestto Joanna, która żyje we Wiedniu, a zdaje się, dla tego jest taka odważna, że od urodzenia musiała się do wszystkiego przyzwyczaić jak żołnierz.
Była to nieszczęsna wojna. Z pierwszej bitwy przynieśli mi Jerzego do namiotu na noszach. Kula armatnia urwała mu nogę! Odjęli mu ją!
Jam go pielęgnowała, ile mi sił starczyło. Gdy się trochę wylizał, posłali go z powrotem do Nysy. Wielce się z tego uradowałam, bom miała nadzieję, że wyzdrowieje zupełnie i że go jako kalekę z wojska uwolnią, i że będziemy mogli wrócić do Czech. Ale nadzieja mnie zawiodła. Jerzy zaczął od razu kaszleć, i już nie było rady ani pomocy: musiał umrzeć.
Gdzie jaki grosz był, wydałam go na lekarstwa, a i tak nic nie pomogło. Myślałam wtedy, że rozum stracę, że mi serce z żałości pęknie. Ale człowiek dużo wytrzyma, miłościwa Pani!
Zostaliśmy trzy sieroty. Pieniędzy ani szeląga, tylko trochę szmat na ciele.
W tym samym pułku, w którym Jerzy służył, był kapralem pewien Lechocki, najlepszy przyjaciel męża. Ten się nademną zlitował, zaopatrzył mnie w krosna, gdym oświadczyła, że chcę koce wyrabiać i dostarczył mi wszystkiego, czegom do tego potrzebowała. Niech mu Pan Bóg za to zapłaci!
Przydało mi się teraz, czegom się za młodu od nieboszczki teściowej nauczyła. Rzemiosło miało dobry odbyt i wkrótce spłaciłam Lechockiemu dług i z dziećmi się porządnie wyżywiałam. Muszę przyznać, że tam byli dobrzy ludzie w tem mieście, a jednak mi bardzo tęskno było. Od chwili, gdy Jerzego zabrakło, czułam się tak opuszczoną i samotną jak grusza w polu. Zdawało mi się, żeby mi lepiej było u swoich jak na obczyźnie.
Zapytałam się Lechockiego o radę; lecz on mi powracać do kraju nie radził, zapewniając, że dostanę z pewnością jaką taką pensyę i mówił, że król się będzie o moje dzieci starał. Byłam mu za to wdzięczna, ale postanowiłam wrócić do ojczyzny. Spowodowało mnie do tego kroku i to, że nie umiałam po niemiecku.
Dopókiśmy mieszkali w Kłodzku, to jeszcze uszło; tam byłam jak w domu; bo tam się mówiło więcej po czesku niż po niemiecku, ale w Nysie przeważała już niemczyzna, a ja się w żaden sposób niemieckiego języka nie mogłam nauczyć. Zaledwie się trochę zagospodarowałam, przyszła na nas powódź. Woda, to zły żywiół; gdy się rozpędzi, człowiek przed nią ani na koniu nie ucieknie! Powódź nastąpiła tak prędko, że ludzie zaledwie z życiem uszli. Zabrałam naprędce, co miałam najlepszego, zarzuciłam węzeł na barki, najmłodsze dziecię wzięłam na rękę, a starszych dwoje przy sobie prowadząc, uciekałam, brodząc po kostki we wodzie. Lechocki nam przybiegł na pomoc i wyprowadził nas do górnego miasta, gdzie nas dobrzy ludzie przyjęli pod strzechę.
Rozniosło się prędko po mieście, żem nieomal wszystko straciła i miłosierni ludzie wnet mi przyszli z pomocą.
Także pan jenerał kazał mnie zawołać i oświadczył mi, że będę pobierać z królewskiej łaski rocznie kilka talarów i stałą pracę; zapewniał dalej, że chłopca odda do królewskiego zakładu a i dziewczyny mogę umieścić w królewskim zakładzie żeńskim. To mnie wcale nie ucieszyło, więc prosiłam, aby mi raczej zaraz parę złotych dali, jeżeliby chcieli mi jakąś łaskę wyświadczyć, bo chcę wrócić do domu, do Czech, dzieci zaś nie dam pod żadnym warunkiem. Oświadczyłam, że je wychowam podług mojej wiary i w moim języku.
Na to jednak nie chcieli zezwolić i powiedzieli mi, jeżeli tam na miejscu nie zostanę, to mi nic nie dadzą.
— Kiedy nie, to nie! Przecież mi Pan Bóg nie pozwoli z głodu umrzeć! — pomyślałam sobie i podziękowałam im za królewską łaskę.
— Sądzę, że dzieci twoje tam dobrze byłyby zabezpieczone, — rzekła księżna.
— Być może; miłościwa Pani! ale byłyby się wynarodowiły! Ktoby je tam był uczył kochać ojczyznę i swój język ojczysty? Nikt! Byłyby się tam nauczyły obcej mowy, cudzych obyczajów a na końcu wcale zapomniały o swem pochodzeniu. Jakbym za to mogła przed Panem Bogiem odpowiedzieć? Nie! nigdy, przenigdy! Kto z czeskiej krwi pochodzi, niech zostanie przy czeskim języku!
Zażądałam przepustki, zabrałam tych parę nędznych szmat, które mi zostały, zabrałam dzieci i rozłączyłam się z miastem, w którem przeżyłam tyle dni szczęśliwych i ciężkich. Znajomki dały dzieciom kołaczków i jadła, ile unieść mogły, a mnie kilka talarów na drogę. Niech Pan Bóg tym ludziom na dzieciach wynagrodzi, co mi dobrego uczynili! Lechocki odprowadził nas dobrą milę za miasto, i pomógł mi nieść Joankę. Był nierad, żem odchodziła. Bo u nas był jak w domu. Żegnając się, rozpłakaliśmy się! Póki był w Nysie, chodził na grób Jerzego odmawiać: „Ojcze nasz!“ bo kochał nieboszczyka jak rodzonego brata. We wojnie z Francuzami znalazł śmierć. „Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie!“
— A jak się do Czech z dziećmi dostałaś? — pytała się księżna dalej.
— Przeżyłam dużo, miłościwa pani, bardzo dużo! Nie znając drogi, często zbłądziłam i marnowałam przez to wiele czasu. Nogi mieliśmy pełne krwawych odcisków. Dzieci często płakały z głodu, zmęczenia i boleści, bo zdarzało się, że długo nie mogliśmy dostać się pod strzechę. Gdym nareszcie szczęśliwie do kłodzkich gór dobiła, byłam już jak w domu; pochodzę bowiem z Oleśnicy nad śląską granicą. A miłościwa pani może nie wie, gdzie jest Oleśnica?
Gdym się zbliżała do rodzinnej wioski, padł mi drugi kamień na serce. Pomyślałam: zastanę-li jeszcze rodziców, przy życiu, a jeżeli — jak mnie oni przyjmą?
Dali mi piękną wyprawę, a teraz wracałam prawie z gołemi rękami, przyprowadzając ze sobą troje sierót! Co na to powiedzą? brzmiało mi w uszach przez całą drogę.
Obawiałam się także, czy nie zaszła jaka smutna zmiana przez ostatnie trzy lata, podczas których nie miałam o nich żadnej wiadomości.
— A czemużeście nigdy do nich nie pisali? Przynajmniej mąż twój, jeżeli już nie ty sama? — dziwiła się księżna.
— U nas nie ma zwyczaju, abyśmy do siebie pisywali listy. Nie zapominamy o sobie, modlimy się jedno za drugie, a nadarzy się sposobność, dobrze znajomy człowiek czasem, wtedy przysyłamy sobie wiadomości i dajemy znać, jak się komu powodzi. Człowiek nigdy nie wie, dokąd taki list zabłądzi i w czyje ręce się dostanie. Mój ojciec niekiedy pisywał listy do żołnierzy z naszej wsi, którzy odbywali służbę gdzieś tam daleko nad granicami, i to wtedy, gdy się rodzice ich chcieli dowiedzieć, czy jeszcze żyją, czy też pomarli, lub gdy im chcieli kilka groszy posłać. Lecz gdy żołnierze do domu wrócili, opowiadali, że nigdy nie nie odebrali. Tak to bywa, miłościwa pani! Pismo takiego prostego człowieka, to lada gdzie ugrzęźnie.
— Mylisz się, staruszko! — zaprzeczyła żywo księżna. — Każdy list, niech pochodzi od kogo chce, musi dojść do rąk tego, do którego jest zaadresowany. Nikomu nie wolno go zatrzymać, ani otworzyć, za to jest wielka kara.
— Dobra to rzecz, jeżeli tak jest, i wierzę miłościwej pani, ale my się jednak wolimy dobremu człowiekowi zwierzyć. Nie można również na taki kawałek papieru wszystkiego dokładnie napisać. Człowiekby się jeszcze chętnie o to i owo zapytał, a tu nie ma nikogo. Nadejdzie za to taki handlarz domokrężny lub pątnik pobożny, to już opowiadają wszystko dokładnie, słowo w słowo!
Byłabym się i o naszych więcej dowiedziała, ale czas był niespokojny, więc rzadko kto ztamtych stron przyszedł.
Gdym dochodziła z dziećmi do wsi, już wieczór zapadał. Było to letnią porą, wiedziałam, że o tym czasie nasi wieczerzali. Szłam opłotkami, nie chcąc się spotkać z nikim. Z gospodarstwa rodziców wybiegły dwa psy, szczekając zajadle na nas. Zawołałam na nie, ale szczekały tem więcej.
Rozpłakałam się, tak mi się smutno zrobiło.
Ja głupia! Nie przyszło mi na myśl, że przed piętnastu laty opuściłam dom rodzinny, więc to nie te same psy były, któremi się kiedyś opiekowałam.
W sadzie rosło dużo młodych drzew, płot był naprawiony, stodoła nowo pokryta, a grusza, pod którąśmy z Jerzym nie raz siedzieli, miała wierzchołek złamany, piorun w nią uderzył. Sąsiednia chałupa była jeszcze ta sama, w niczem niezmieniona. Domostwo to ojciec mój od nieboszczki Nowotny przejął „na wymowę”. Nowotna to ta sama, która wyrabiała koce, a mój nieboszczyk Jerzy był jej syn. Przy chałupce była mała zagródka. Nowotna bowiem miała zawsze grzędę pietruszki, cebuli, kilka krzaczków „bożego drzewka”, szałwii i innych zioł na domowe potrzeby; kochała się w ziołach jak ja. Jerzy uplotł jej z wierzbowych prętów płot około jej zagródki. Płot był jeszcze ten sam, ale zagródka była trawą porośnięta, tu i owdzie jeszcze cebula rosła.
Z budy wylazł stary pies, na pół ślepy.
— Aminku! znasz mię? — zawołałam, a on się zaczął łasić około moich nóg! Zdawało mi się, że mi serce pęknie z litości, widząc, że mnie to nieme stworzenie poznało i witało na swój sposób. Dzieci nieboraki spoglądały na mnie, dziwiąc się nie mało, czemu płaczę. Nie powiedziałam im bowiem, że idziemy do Babuni, myśląc w duchu: gdy się na ciebie gniewać będą, to się choć dzieci o tem nie dowiedzą. Kasper, najstarszy chłopak, zapytał:
— Czemu płaczesz, mamuniu? Czy nie dostaniemy nigdzie noclegu? Usiądź na chwilę, mamuniu i odpocznij, my poczekamy, a potem poniosę tłomoczek, nie jesteśmy głodni.
Joanna i Tereska twierdziły także, że nie mają głodu, chociaż im się jeść chciało. Szliśmy bowiem kilka godzin lasem, nie natrafiwszy nigdzie na ludzką osadę.
— Mój Boże! — odezwałam się wtedy, — dzieci! oto w tej chałupie urodził się wasz ojciec, a tu obok urodziła się wasza matka, a tu mieszka wasza babunia i wasz dziadek. Pomódlmy się do Pana Boga i podziękujmy, że nas dotąd doprowadził i prośmy Go, aby nam dane było ojcowskie przyjęcie!
Zmówiliśmy „Ojcze nasz”, a potem zbliżyliśmy się do chałupy.
Ojciec i matka byli na „wymowie“, gospodarstwo miał brat, tyle wiedziałam.
Nad drzwiami domostwa był jeszcze przylepiony obrazek Matki Boskiej, który mi Jerzy był swego czasu z Wambierzyc przywiózł. Gdym go zobaczyła, zrobiło mi się lżej na sercu.
— Tyś mnie, Matko, — pomyślałam, — żegnała, gdym dom rodzinny opuszczała, Ty mnie witasz wracającą dzisiaj, — i pokrzepiona na duchu weszłam do izby.
Ojciec, matka i stara Elźbieta siedzieli przy stole i jedli z jednej misy polewkę, pamiętam jakby to dziś było.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — pozdrowiłam.
— Na wieki wieków! — odpowiedzieli wszyscy.
— Prosiłabym was, gospodarzu, o nocleg dla mnie i dla dzieci. Idziemy z daleka, jesteśmy głodni i zmęczeni, — mówiłam, a głos zamierał mi w gardle.
Nie poznali mnie, bo w izbie było już dość ciemno.
— Odłóżcie tłomoczek i usiądźcie, — odezwał się ojciec, odkładając łyżkę.
— Elźbieto! idź i ugotuj jeszcze trochę polewki! — rozkazała matka.
— Tymczasem usiądźcie, matko, — ciągnęła dalej, — ukrójcie chleba i dajcie dzieciom. Potem wam naścielimy na górze.
— A zkądże idziecie? — zapytała.
— Aż ze Ślązka; z Nysy! — odpowiedziałam.
— Tam jest nasza córka! Magdalena! — zawołał ojciec.
— Proszę was, nie słyszeliście o niej? — zapytała matka, przystępując bliżej do mnie. — Nazywa się Magdalena Nowotna, mąż jej służy w wojsku; jest to nasza córka, a już dwa lata temu, nie wiemy, co się z nią dzieje. Trapią mnie ciągle złe sny, onegdaj mi się śniło, że mi wypadł ząb, uczułam silny ból, nie schodzi mi więc dziewczyna z myśli i żyję w ciągłej obawie, czy się Jerzemu co złego nie przytrafiło, gdyż wciąż o bitwach słychać. Zrządzenie to Boskie, że narody nie żyją w spokoju.
Rozpłakałam się!
Dzieci słysząc słowa matki, pociągały mnie za suknię, przytem dość głośno pytając:
— Mamuniu! czy to nasza babunia i dziaduś?
Wtem mnie matka poznała; ojciec wziął dzieci ku sobie i dopiero się rodzice dowiedzieli, co się z Jerzym stało.
Elźbieta pobiegła po brata i siostrę, szwagra i szwagrową i nie trwało długo, była cała wieś zgromadzona, a nie tylko krewni i przyjaciele, ale każdy mnie witał jakobym była rodzoną siostrą.
— Dobrześ zrobiła, żeś przyszła z dziećmi do domu, — rzekł ojciec, — Prawda to, że wszędzie ziemia należy do Pana Boga, ale swój własny kraj, ojczyzna, jest każdemu najmilsza; tak i nam nasza ojczyzna, tak też być powinno. Póki nam Pan Bóg chleb daje, nie zaznasz biedy ani ty, ani twoje dzieci, chociażbyś i pracować nie mogła. To ostatnie zaś, co cię spotkało, zadało ci ciężką ranę, lecz pomnij na słowa: Kogo Pan Bóg kocha, tego krzyżem darzy!
Tak mnie przyjęli jak dziecko. Brat chciał mi odstąpić izdebkę, ale wolałam zostać u rodziców w chałupce, w której ongi Jerzy mieszkał.
Dzieci były jak w domu, a rodzice byli im radzi.
Za mojej młodości dziewczęta się na piśmie nie znały. Było już wiele, umiała-li która trochę czytać, ale i to się tylko zdarzało pomiędzy dziewczynami w mieście. A jest to wielka szkoda i grzech, gdy ma człowiek dar ducha świętego a zaniedbywa go i nie ciągnie z niego korzyści. Lecz gdy nie ma do tego sposobności, jak człowiek ma sobie pomódz? Mój nieboszczyk, to był człowiek obeznany w świecie, a znał się na piśmie jak rzadko kto; urodził się do wozu i do karocy. A tak jest dobrze; takim każdy być powinien.
Wyrabiałam derki jak dawniej i zarabiałam ładny grosz, Były wówczas ciężkie czasy, wojny, pomór, a następnie głód. Korzec żyta kosztował sto złotych reńskich w banknotach. Co tu dopiero mówić. Ale Pan Bóg nas nie opuścił i przetrwaliśmy za Jego pomocą wszystko. Były takie złe czasy, że ludzie chodzili z pieniędzmi w garści a nie mogli nic kupić.
Nasz ojciec był człowiekiem dzielnym, jak rzadko. Pomagał, dopóki żył, każdemu, gdzie i jak mógł. Do niego też każdy przychodził, gdy już nie wiedział, do kogo się udać. Gdy przychodzili biedniejsi sąsiedzi i prosili:
— Sprzedajcie nam korzec żyta, bo nie mamy ani ziarnka, — zwykle mawiał:
— Dopóki mam, dopóty dam; gdy nie będę miał, dadzą mi inni, — i matka musiała zaraz namierzyć obsypaną miarkę. Lecz pieniędzy nie brał nigdy!
— Wszak my sąsiedzi, — mawiał, — jeżeli my sobie nie pomożemy, to któż nam pomoże? Gdy wam Pan Bóg da urodzaje, spłacicie mi ziarnem i będzie „kwita”.
Zato ludzie ojcu tysiąckrotnie dziękowali:
— Niech wam Pan Bóg wynagrodzi!
Gdy nie przyszedł w dom żebrak, matka by go była poszła szukać na krzyżowe drogi, bo jałmużnę dawać lubiła nadewszystko.
Dlaczego nie mieli ludziom pomagać? Wszak najedliśmy się wszyscy, mieliśmy w czem chodzić, czemuż nie mieliśmy pomagać tem, co nam zostawało? To nie wielka zasługa, bo prosty obowiązek chrześciański. Ale gdy się od ust odejmie i da, to dopiero jest cnotą. Wszak przyszło i z nami tak daleko, żeśmy jadali raz na dzień, aby inni ludzie mieli co w usta włożyć. Itośmy przetrwali, a słońce znów zaświtało.
W kraju nastał pokój, a z nim dobre czasy coraz lepsze.
Gdy Kaspar ze szkoły wyszedł, chciał się uczyć tkactwa, czegom mu nie zabraniała, bo rzemiosło ma złoty byt. Po ukończonej nauce musiał pójść w świat; bo nieboszczyk Jerzy zawsze mawiał, że rzemieślnik za piecem wychowany za babę nie obstoi. Za kilka lat wrócił z obczyzny, osiadł w Dobruszce i dobrze mu się tam powodzi. Dziewczyny przyzwyczajałam do wszelkiej pracy w obejściu domowem, aby się wyrobiły na tęgie służące.
Wtem przyjechała do wsi moja siostrzenica z Wiednia. Tereska jej się spodobała i po niedługim czasie oświadczyła, że dziewczynę weźmie do siebie i będzie się starać o nią, Było mi ciężko dziecko oddać, alem pomyślała, żebym nie dobrze zrobiła, sprzeciwiając się jej szczęściu. Gdy ma iść w świat, niech idzie! Cóż w tem złego? — pomyślałam: — Dorota jest godną mężatką w Wiedniu, jest na dobrym chlebie i nie ma dzieci; Teresce więc krzywdy nie będzie. Nie omyliłam się. Starała się bowiem o dziewczynę jak matka i dała jej piękną wyprawę, gdy wychodziła za mąż.
Martwiło mnie coprawda, że dziewczyna wyszła za Niemca, ale teraz się już z tem pogodziłam, bo Jan jest dobry i rozsądny, a nauczył się tyle po czesku, że się dobrze rozumiemy. Zaś wnuki są zupełnie po mojej stronie!
W miejsce Tereski poszła Joanka do Wiednia, której się tam także podoba i dobrze powodzi.
Ten młody świat ma już inny rozum! Mnie się nigdy z domu wyruszyć nie chciało, zwłaszcza między obcy naród.
Po kilku latach zmarli rodzice, w sześciu tygodniach jedno po drugiem. Cicho zeszli ze świata, jakoby człowiek świece zagasił. Pan Bóg im dał lekki zgon. Żyli społem sześćdziesiąt lat. Miękko sobie nasłali, miękko będą spać. Niech im Pan Bóg da wieczny odpoczynek!
— A nie tęskniłaś za dziećmi, gdy cię wszystkie opuściły? — zapytała księżna.
— Krew, nie woda! miłościwa Pani, lecz trudno. Dość się napłakałam, ale nie zwierzyłam się dzieciom, aby im nie mącić szczęścia; a sama nigdy nie byłam. Bo dzieci się rodzić nie przestawają i tak się ma człowiek zawsze kim opiekować. Gdym widziała u sąsiadów dzieci w kołysce, jak potem rosły od kaszy i mleka, zdawało mi się, że to są moje własne. Musi mieć człowiek ku ludziom serce, to i ludzie go nawzajem pokochają.
Naprosili się mnie dość, abym przyjechała do Wiednia. Wiem dobrze, żebym tam była znalazła dobrych ludzi jak gdzie indziej, i żeby mi tam było dobrze; ale tamdotąd jest kawał drogi, a człowiek na stare lata już nie do podróży. Wszak go tyle na świecie, jak pary nad garnkiem! Mógłby mnie Pan Bóg odwołać, a jabym rada kości moje w ojczystej ziemi złożyła!
Ale miłościwa Pani! ja opowiadam, jakobym była u przędzy; wybaczcie mi moją prostotę, — dodała Babunia i kończąc podniosła się z krzesła.
— Twoje opowiadanie, staruszko, było mi bardzo miłe; nie wiesz nawet, jak jestem ci za nie wdzięczna, — rzekła księżna, kładąc rękę na babusine ramię. — A teraz chodź ze mną na śniadanie, sądzę, że i dzieci będą głodne.
To mówiąc, wyprowadziła Babunię z gabinetu do salonu, gdzie była zastawiona kawa, czokolada i różne łakotki.
Lokaj stał oczekując dalszych rozkazów. Na znak księżnej, pobiegł po księżniczkę i dzieci.
Za chwilkę stanęli wszyscy w salonie. Księżniczka dokazywała z malcami, jakby już od dawna do nich należała.
— Patrzcie, Babuniu! co nam piękna księżniczka podarowała! — zawołały dzieci, pokazując różne drogie upominki.
— Jak żyję, coś takiego nie widziałam; a podziękowałyście pięknie?
— Co też powie Andzia, jak to zobaczy! a Celinka i Wacław dopiero będą zdziwieni!
— Kto to jest Andzia, Celinka i Wacław? — zapytała księżna, która o wszystkiem chciała wiedzieć.
— To ja ci opowiem, kochana księżno; — odezwała się prędko księżniczka, — jestem przez dzieci dokładnie powiadomiona. Andzia jest córką młynarza, a Celinka i Wacław to dzieci pewnego kataryniarza, który oprócz nich ma jeszcze czworo malców do wyżywienia. Baśka mi powiedziała, że z biedy zjadają koty i wiewiorki i wrony, a ludzie ich unikają, tak, że są sami na siebie wskazani.
— Czy ich dla tego unikają, że są ubodzy? czy dla tego, że zjadają koty i wiewiorki? — zapytała księżna.
— Że zjadają koty i wiewiorki, — potwierdziła Babunia.
— Z wiewiórki niezła pieczeń; sama już takiej potrawy spróbowałam, — rzekła księżna.
— Miłościwa Pani! — odezwała się Babunia, — co innego zjeść dla ciekawości, a co innego z biedy i głodu. Kataryniarz jest obdarzony od Boga dobrym apetytem; dzieci, jak się samo przez się rozumie, mają zdrowe żołądki, a na to wszystko ma biedak muzyką zarobić. Zkąd się ma więc brać? I tak nie mają ani na sobie, ani w sobie, a w mieszkaniu ich goło jak na dłoni.
Podczas tej rozmowy zasiadła księżna do stołu; Hortenzya usadziła dzieci obok siebie. Babunia musiała także zająć miejsce.
Księżniczka chciała nalać staruszce kawy, potem czokolady, lecz Babunia dziękując oświadczyła, że nie pije kawy, ani „tego drugiego“.
— A co śniadasz? — zapytała księżna.
— Od małego dziecka jestem przyzwyczajona do kiszonego żuru; jest to codzienna potrawa wszystkich ludzi, zamieszkałych w górach. Na śniadanie kiszony żur z kartoflami, na obiad kartofle z kiszonym żurem, a na wieczerzę jakby zmiótł! W niedzielę żur i kawałek chleba.
W górach olbrzymich jest to jednostajnym pokarmem ubogiego ludu przez cały rok. Człowiek dziękuje Panu Bogu, że chociaż tyle zawsze ma; bo zdarza się często, że otręb zabraknie.
Niżej na równinach ma już każdy trochę grochu, zasób jaśniejszej mąki, jarzyny, a tedy owedy w roku znajdzie się i kawałek mięsa na stole; w tych okolicach już bieda ludziom nie tak dokuczy.
Człowiek prosty nie może nawykać do pańskiego jedzenia, bo by niedługo wyszedł na psy; a zresztą takie łakotki nie dają siły.
— Co do tego, to się grubo mylisz, Babuniu, takie potrawy są bardzo pożywne i gdyby ci górscy ludzie mogli mieć codzień kawał mięsa i zdrowy trunek, dodawałoby im to więcej sił, aniżeli wszelkie jadło, które przez dzień obficie spożywają, — odezwała się księżna.
— Oto masz! człowiek do końca życia musi się uczyć, — rzekła Babunia. — Myślałam bowiem zawsze, że wielcy panowie dla tego blado i chudo wyglądają, że spożywają takie łakotki, które im żadnych sił nie przysparzają.
Księżna się serdecznie rozśmiała, a nie chcąc się staruszce nadal sprzeciwiać, nalała kieliszek wina i rzekła:
— Wypij, Babuniu! rozgrzeje ci się żołądek.
Babunia podniosła kieliszek i trącając z księżną, rzekła:
— Zdrowie miłościwej pani! — i zmaczała wargi w trunku. Nareszcie przyjęła i ciasteczko, chociażby tylko dla tego, ażeby nie obrazić gościnności.
— Co jest w skorupkach, z których księżna pani je? — zapytał Janek po cichu.
— To są morskie zwierzątka i nazywają je ostrygami — odpowiedziała mała księżniczka.
— Tegoby Celinka nie jadła! — zauważył Janek.
— Na świecie są tysiączne smaki, — odpowiedziała mała.
Podczas rozmowy wetknęła Baśka, która obok Babuni siedziała, staruszce coś do kieszeni, szeptając jej w ucho:
— Schowajcie, Babuniu, to są pieniądze! Księżniczka mi je dała dla dzieci Kudrny, a jabym je mogła zgubić.
Księżna usłyszała słowa Baśki i oczy jej z niewysławioną radością spojrzały w śliczną twarz wychowanki.
Babunia nie mogła zataić swej radości i rzewnym głosem się odezwała:
— Pan Bóg to miłościńce zapłaci!
Księżniczka rumieniąc się pogroziła palcem Baśce, która wstydząc się swej gadatliwości oczy spuściła ku ziemi.
— Co to za radość u Kudrnów będzie! — rzekła Babunia, — będą się mogli przyodziać!
— Ja także nieco ofiaruję, — odezwała się księżna.
— Zrobiłaby księżna pani dobry uczynek, gdyby zechciała tym ludziom dopomódz, ale nie jałmużną — odpowiedziała Babunia.
— A więc jak? — zapytała księżna.
— Tak, aby miał Kudrna stałą pracę jak długo się dobrze prowadzić będzie, a myślę, żeby to było na stałe, bo to człowiek uczciwy i pilny. Pan Bóg wszystko wynadgrodzi, miłościwa pani, ale jałmużna takim ludziom pomoże tylko na pewien czas. Kupi się to i owo, niekiedy i rzeczy niepotrzebne, gdy się ma pieniądze w garści, a gdy je się wyda, siedzi się znów na piasku i nie ma śmiałości po raz drugi prosić o pomoc. Lecz gdy Kudrna będzie miał stałe zatrudnienie, to się najprędzej wspomoże, a miłościwej pani także to nie wyjdzie na złe, gdyż zyska pracowitego robotnika lub wiernego sługę, czyniąc w dodatku dobry uczynek.
— Masz słuszność Babuniu, ale jakąż służbę mam dać muzykantowi? — pytała dalej księżna.
— Miłościwa pani, to się znajdzie, — odparła Babunia, — wiem, żeby rad był karbowym lub polowym. Gdyby tak po polach chodził, mógłby z sobą katarynkę nosić, bo i po dziś dzień, idąc polem; przygrywa sobie często, aby się rozweselić. Jest to człowiek wesoły, — dodała Babunia.
— To się nim zajmiemy! — rzekła księżna.
— O moja droga, ukochana księżno! — zawołała księżniczka i wstała, aby pocałować księżnę w rękę.
— Tylko przy dobrych ludziach stoją aniołowie, — odezwała się Babunia, spoglądając z wzruszeniem na księżnę i jej wychowanicę.
Po krótkiem milczeniu księżna rzekła:
— Że mi cię Pan Bóg dał, za to Mu nie przestanę dziękować! — a głośniej zwracając się do Babuni, dodała:
— Takiego przyjaciela, któryby mi zawsze prawdę, czy to przyjemną czy to nieprzyjemną, otwarcie powiedział jak ty, staruszko, pragnęłabym mieć.
— Co tam o to! gdy miłościwa pani będzie chciała, znajdzie takiego.
— Czy może myślisz, żebym go nie umiała cenić? — wtrąciła księżna.
— Dla czegobym to o miłościwej pani miała myśleć? — rzekła Babunia, — ale to już tak bywa: niekiedy się szczerą prawdę mile przyjmie, ale niekiedy jest ona nie na rękę — i już po przyjaźni!
— Słusznie! Ale ty masz od dnia dzisiajszego prawo przychodzić do mnie, kiedykolwiek zechcesz i powiedzieć mi otwarcie, co myślisz; chętnie twojej rady posłucham, a przyjdziesz z prośbą, bądź pewna, że ją wypełnię, jeżeli będzie w mojej mocy, — to rzekłszy księżna, wstała od śniadania.
Babunia chciała księżnę pocałować w rękę, lecz miłościwa pani pochyliwszy się naprzód pocałowała staruszkę w oba lica i nie pozwoliła, aby jej Babunia rękę pocałowała.
Dzieci, zebrawszy piękne podarki, niechętnie odchodziły z miłej gościny.
— Przyjdźcie też kiedy do nas, miłościnko, — prosiła Babunia, biorąc księżniczce Adelkę z rąk.
— Przyjdź, przyjdź! — prosiły dzieci, — my ci zaś pięknych poziomek nazbieramy.
— Odwiedzę was napewno, — zapewniła z miłym uśmiechem księżniczka.
— Dziękujemy za wszystko, miłościwa pani, a zostańcie tu z Panem Bogiem! — żegnała się Babunia.
— Idźcie z Bogiem! — rzekła ucieszona księżna, a księżniczka odprowadziła gości za próg.
Lokaj, uprzątając ze stołu, pokręcał nosem i mruczał:
— Dziwny to narów księżny bawić się z prostą babą!
Księżna stojąc przy oknie spoglądała za odchodzącemi gośćmi, poki widać było białe szaty dziewcząt i biały czepiec Babuni pomiędzy zielonym lasem, a wracając nareszcie do swego gabinetu, szepnęła z cicha:
— Szczęśliwa kobieta!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Božena Němcová i tłumacza: Paweł Rybok.