Babunia (Němcová, 1927)/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Božena Němcová
Tytuł Babunia
Rozdział VIII
Wydawca Księgarnia Ludwika Fiszera
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia A. Dittmann
Miejsce wyd. Łódź, Katowice
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Babička
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Na dworskich łąkach od kwiecia aż się w oczach mieni; środkiem łąk prowadzi miedza, a na miedzy tyle macierzanki, jakby ją kto porozściełał. W macierzance, jak na poduszce siedzi Adelka; przygląda się małej biedronce, biegającej żwawo po jej sukience, z sukienki na nóżkę, z nóżki na zielony trzewiczek. — Nie uciekaj, malutka, zostań u mnie, nic ci złego nie zrobię — powiada dziewczynka, biorąc biedronkę w palce i sadzając ją znowu na sukience. Niedaleko od Adelki Janek i Wiluś przykucnęli koło mrowiska. Patrzą, jak się mrówki krzątają i roją. — Patrz, Wilusiu, jak to się wszystko mrowi; widzisz, ta mróweczka zgubiła jajeczko, a tamta je zaraz złapała i niesie do mrowiska.
— Czekaj, ja mam kawałek chleba w kieszeni; rzucę im okruszyny. Co też z niemi zrobią? — Wyjął z kieszeni okruszyny i położył je mrówkom na ścieżce, po której biegały. — Patrz, patrz, ile ich się odrazu nazbiegało! Dziwią się pewno, skąd im się to raptem wzięło. Widzisz, popychają okruszynę coraz dalej a dalej. Co ich się zbiega ze wszystkich stron! Ale skąd też tamte drugie wiedzą, że tu coś jest dla nich?
Nagle uwagę ich oderwał od mrówek czysty jasny głos, pytający: — Co wy tu robicie?
Była to hrabianka Hortensja, która na białym koniku podjechała niemal ku dzieciom, a nie została zauważona.
— Ja mam biedronkę! — rzekła Adelka, pokazując zamkniętą garść hrabiance, która zeskoczyła z konia i podeszła ku niej.
— Pokaż mi ją!
Adelka otworzyła rączkę, ale w niej nie było nic. — Aha, ona pewno uciekła! — domyśliła się Adelka.
— Poczekaj; jeszcze nie uciekła, ale ucieka — i delikatnie zdjęła biedronkę z nagiego ramionka Adelki. — A co z nią będziesz robiła?
— Każę jej lecieć. Poczekaj, zobaczysz, jak ona lata! — Adelka położyła biedronkę na dłoni, podniosła ją do góry i wołała: — Macierzanko, fruń do nieba, przynieś mi kawałek chleba!
— A miodu, ile potrzeba! — dodał Janek, trzepnąwszy Adelkę w rączkę.
Wtem rozwinęła biedronka czerwony płaszczyk czarno nakrapiany, rozprostowała schowane pod nim skrzydełka i uleciała w powietrze.
— Czekaj, ty niegrzeczny, czemuś ją tak popchnął! — gniewała się Adelka.
— Żeby prędzej poleciała — śmiał się chłopiec, a zwracając się do Hortensji, ujął ją za rękę i mówił: — Pójdź, panno Hortensjo, pójdź, to zobaczysz, co mrówki robią z kawałeczkiem chleba, który im dałem. Tyle ich tam jest! — wywodził, dodając do słów gesty wielkiego zdziwienia.
Hrabianka sięgnęła do kieszeni czarnego aksamitowego żakietu, wyjęła kawałek cukru i podała Wilusiowi, mówiąc: — Połóż ten kawałeczek cukru w trawie, a zobaczycie, ile mrówek zbiegnie się do niego za chwilę. Bo mrówki bardzo lubią słodycz.
Wiluś zrobił, co mu panienka kazała, a gdy za chwileczkę widział, że mrówki zbiegają się do cukru ze wszystkich stron, kruszą go i okruszyny odnoszą do mrowiska, wydało mu się to dziwnem, więc pytał hrabiankę: — Powiedz mi, hrabianko, skąd te mrówki wiedzą, że tu jest dla nich coś dobrego i co robią z temi jajeczkami, które ciągle wynoszą i znowu zanoszą?
— To są ich dzieci, a te mrówki, co je noszą, to są ich niańki i pielęgniarki. Gdy słońce świeci i jest gorąco, to wynoszą te jajeczka na dwór z ciemnych komórek, żeby się wygrzały na słoneczku i żeby lepiej rosły.
— A gdzie są ich mamusie? — pytała Adelka.
— Są w domu, siedzą tam i znoszą jajeczka, żeby mrówek było jak najwięcej. A tatusiowie znoszą im dobre rzeczy i opowiadają różne opowieści, żeby im się nie nudziło; wszystkie inne mrówki to robotnice.
— A nad czem one pracują? — pytał Janek.
— Znoszą ze wszystkich stron jedzenie, budują mieszkania i poprawiają w niem, co trzeba, pielęgnują jajeczka i młode mróweczki, sprzątają. Gdy umrze która z mrówek, to ją wyniosą, a przytem pilnują, żeby ich nieprzyjaciel nie zaskoczył, jeśli zaś się taka rzecz zdarzy, to bronią przed napastnikami swoje wspólne mieszkanie. To wszystko muszą czynić robotnice.
— A jak mogą z sobą rozmawiać, kiedy nie umieją mówić? — dziwiły się dzieci.
— Chociaż nie umieją mówić tak samo, jak my, ludzie, to jednak umieją porozumiewać się z sobą. Widzieliście, jak ta pierwsza, co znalazła cukier, zaraz pobiegła powiedzieć o tem innym mrówkom i jak wszystkie zbiegły się do cukru. Przyjrzyjcie się tylko, jak jedna z drugą przystają, mackami się dotykają, jakby sobie chciały pogawędzić przy spotkaniu. Tu i owdzie są nawet całe gromadki; kto wie, nad czem one radzą.
— A czy mrówki mają w tych mrowiskach także pokoje i kuchnie? — pytała Adelka.
— Kuchni nie potrzebują, bo nie gotują, ale mają w mrowiskach komórki dla dzieci i matek, izby dla robotnic, całe mrowisko jest podzielone na kilka pięter, a wszędzie są korytarze z jednego piętra na drugie.
— Jakże to mrówki tak zręcznie budują, że im się mrowisko nie zawali? — pytały dzieci.
— Bo mrówki budują bardzo mądrze i tak wszystko poukładają jedno na drugiem, że jeśli mrowiska nie zniszczy jakie silniejsze stworzenie, to samo nie zawali się ono tak łatwo. Umieją zbudować mury i strzechy, a wszystko z drobniutkich zdziebeł, igliwia, szczątków liści, trawy i ziemi, której kuleczki znoszą, gdzie potrzeba, a jeśli jest zbyt sucha, to ją ślinami zwilżają, ugniatają i używają jej tak, jak mularze używają cegieł. Najlepiej im się buduje, gdy mży drobny deszczyk i ziemia jest wilgotnawa.
— Ale kto mrówki nauczył tego wszystkiego? — nastawał Wiluś.
— Pan Bóg już je stworzył z takim popędem, że od maleńkości wiedzą, jak się żywić, wiedzą też, czego im potrzeba do ochrony i pracy. Jest dużo zwierzątek, które przy budowaniu gniazd i zdobywaniu pożywienia okazują tyle mądrości, że zdaje się, iż są takie mądre, jak ludzie. Jak będziecie chodziły do szkoły i będziecie umiały dobrze czytać, to się doczytacie o większych i mniejszych zwierzątkach tyle różnych rzeczy, jak ja się doczytałam — pouczała hrabianka dzieci.
Podczas tej rozmowy zbliżyła się babunia z Basią, niosąc pełne naręcze kwiatów i ziół nazbieranych na łące. Dzieci natychmiast zaczęły opowiadać jej, czego się od hrabianki dowiedziały o mrówkach, a hrabianka pytała babunię, na co niesie tyle różnych ziół.
— Proszę panienki to tylko kmin i trochę rzepiku. Kmin się suszy, a jego nasionka przydadzą się w gospodarstwie domowem do jedzenia jako przyprawa, a także do chleba, a łodygi kminu są dobre dla dzieci do kąpieli. Rzepik jest bardzo przydatny do płukania gardła, jak kogo boli. Tu w okolicy ludzie wiedzą, że ja zawsze mam trochę tych ziół i posyłają po nie, jak im są potrzebne. Dobrze jest, jak człowiek taki lek ma w domu, choćby go nawet nie potrzebował dla samego siebie; innemu może się przydać.
— A czy w miasteczku niema apteki? — pytała hrabianka.
— W miasteczku niema, ale o milę stąd jest. Na co wszakże zdałaby się apteka, choćby nawet była w miasteczku? Łacińska kuchnia, to droga kuchnia, a poco wydawać na nią pieniądze, gdy sami sobie możemy lek ugotować?
— Czy lekarz pisze wam receptę i powie, jak należy lek gotować?
— Gdzieżby znowu z receptami! — roześmiała się babunia. — Coby to było, żeby człowiek przy każdem niedomaganiu zaraz latał do doktora! Mieszka o milę od nas, pół dnia trzeba czekać, zanim przyjedzie, a tymczasem mógłby niejeden chory umrzeć, gdyby nie było pod ręką domowego lekarstwa. Od doktora to się człowiekowi aż w głowie miesza: zaraz zapisuje kilkoro lekarstw, a plastry, a pijawki, że aż nie wiadomo, czego się chwycić pierwej. A chory to się od tylu lekarstw dopiero porządnie rozchoruje. Ja, proszę panienki, nic a nic w doktora nie wierzę, a gdy niedomagam, albo te dzieci, to sobie radzimy mojemi ziołami, ale pomimo to, jak się kto rozchoruje, to zawsze mawiam: — Poślijcie sobie po doktora! — Lecz wiadomo, że jak Pan Bóg nawiedzi człowieka ciężką chorobą, to i doktorzy tracą głowę i całe kurowanie pozostawiają przyrodzie, żeby ona sobie radziła, jak tam umie. Pan Bóg będzie zawsze jednak najlepszym doktorem; jeśli człowiek ma żyć, to i bez doktora zdrowie odzyska, a jeśli ma umrzeć, to i cała apteka nic mu nie poradzi.
— A to wszystko, co macie, to same zioła, babuniu? — pytała hrabianka.
— E, nie, panno Hortensjo — szybko odpowiedziała Basia. — Niesiemy także kwiaty na wieńce. Jutro będzie Boże Ciało, a ja i Marynia będziemy rzucały kwiaty przy procesji.
— A ja pójdę także z Helenką — chwaliła się Adelka.
— A my będziemy z innymi chłopcami nieśli światło! — wołali chłopcy.
— A co to za Helenka? — pytała hrabianka.
— To córka pani kumy z miasta, z tego wielkiego domu, co na nim jest lew.
— Trzeba powiedzieć, że z gospody — pouczała babunia dziewczynkę.
— Pójdziesz, panienko, także na procesję? — pytała Basia.
— Naturalnie, że pójdę — odpowiedziała i siadłszy na trawie, pomagała babuni i Basi układać kwiaty.
— Ty, panienko, jeszcze nigdy nie sypałaś kwiatów przy procesji na Boże Ciało? — pytała Basia.
— Jeszcze nigdy, ale jak mieszkałam u swojej piastunki we Florencji, to raz podczas uroczystości Matki Boskiej niosłam wieniec z róż, przeznaczony dla Madonny.
— A kto to jest ta Madonna?
— We Włoszech nazywają Madonną Marję Pannę — odpowiedziała hrabianka.
— Czy panienka pochodzi z Włoch? — pytała babunia i dodała: — Czy to tam, gdzie nasi żołnierze pełnią służbę wojskową?
— Tak, pochodzę z Włoch, ale w tem mieście, z którego pochodzę, to jest we Florencji, tych żołnierzy niema. Stamtąd pochodzą te ładne kapelusze ze słomy ryżowej; tam rośnie na polach dużo ryżu i kukurydzy, a na pagórkach jest dużo słodkich kasztanów i oliwek, są tam gaje cyprysowe i laurowe, dużo pięknych kwiatów, a niebo jest niebieskie i bez chmurki.
— Ach, ja już wiem — przerwała jej Basia —, to pewno to miasto, co masz wymalowane w swoim pokoju, prawda? Na środku jest szeroka rzeka, a nad rzeką jest na górze wybudowane miasto. Ach, babuniu, jakie tam ładne domy i kościoły! Po drugiej stronie są same ogrody i domki, a przed jednym domkiem bawi się mała dziewczynka, a przy niej siedzi starsza pani; to panna Hortensja i jej piastunka. Prawda, panienko, żeś nam to mówiła, jak byliśmy na zamku?
Hrabianka nie odrazu odpowiedziała, bo była zamyślona. Jej ręce spoczywały bez ruchu na kolanach i dopiero po chwili westchnęła głęboko: — Oh bella patria! Oh cara mia! — I piękne jej oczy zwilgły.
— Coś ty powiedziała, panno Hortensjo? — pytała ciekawa Adelka, tuląc się do hrabianki.
Hortensja wsparła głowę na główce dziewczynki i nie broniła łzom, które po twarzy spływały na jej kolana.
— Panienka przypomniała sobie swoje miasto rodzinne i bliskich swoich — mówiła babunia. — Wy, dzieci, jeszcze nie wiecie, jak to jest, gdy człowiek musi opuścić miejsce, na którem się wychował. Nawet gdyby mu się potem jak najlepiej powodziło, nie może o niem zapomnieć. Może kiedyś same dowiecie się, jak to jest. Czy panienka ma tam swoich krewnych?
— Nie mam na świecie żadnych krewnych, których bym znała — odpowiedziała hrabianka ze smutkiem. — Moja zacna piastunka i miła przyjaciółka Giovanna, mieszka we Florencji i nieraz tęskno mi za nią i za miastem rodzinnem. Ale księżna, moja dobra matka, obiecała mi, że niedługo znowuż tam pojedziemy.
— A jak to się stało, że księżna znalazła panienkę tak daleko? — pytała babunia.
— Pani księżna znała dobrze moją matkę i przyjaźniła się z nią. Ojciec mój został ciężko ranny w bitwie pod Lipskiem i po powrocie do swej willi we Florencji parę lat chorował i umarł skutkiem tej rany. Giovanna nieraz mi o tem opowiadała. Matka zaczęła się martwić nad tem i też umarła. A ja sierota sama zostałam na świecie. Gdy pani księżna dowiedziała się o tem, przyjechała za mną i byłaby mnie zaraz zabrała z sobą, gdyby mnie Giovanna nie była kochała, jak rodzona matka. Zostawiła mnie więc u niej, zamek i wszystko, co w nim było, oddała w jej władzę, a Giovanna wychowała mnie i wszystkiego wyuczyła. Gdy urosłam, zabrała mnie pani księżna do siebie. O, ona jest bardzo dobra i tak ją kocham, jakbym kochała własną swoją matkę.
— Ale i księżna też kocha panienkę jak własną córkę — mówiła babunia. — Dobrze to widziałam, kiedy byłam na zamku. Bardzo mi się to podobało. Ale, ale żebym nie zapomniała powiedzieć panience o rodzinie tego kataryniarza! Gdy im Basia wręczyła pieniądze, ofiarowane przez panienkę, omal, że z uciechy nie skakali, ale gdy stary dostał miejsce dozorcy polowego i jeszcze do tego z podwójnemi poborami, to radość była taka, że tego nawet wypowiedzieć niepodobna. Do końca życia nie przestaną się za panią księżnę i panienkę modlić.
— Wszystko to zawdzięczają tylko tobie, babuniu, i twemu dobremu słowu — odpowiedziała hrabianka.
— Proszę panienki, na co zdałoby się dobre słowo, gdyby nie było dobrego serca, wrażliwego na niedolę bliźnich — zastrzegła się babunia.
Kwiaty były tymczasem poukładane i babunia wybrała się z dziećmi ku domowi.
— A ja pójdę z wami aż ku rozstajnym drogom — rzekła panienka, biorąc za uzdę konika, który stał w pobliżu. — Jeśli chcecie, chłopcy, to każdego z was kawałek na koniu przewiozę.
Chłopcy z uciechy aż podskoczyli, a Janek w jednej chwili znalazł się na koniu.
— Co to za łobuz! — mówiła babunia, widząc, jak śmiele Janek sobie poczyna. Wiluś udawał, że się konia wcale nie boi, ale zaczerwienił się aż po uszy, gdy hrabianka podniosła go na siodło, i dopiero, gdy Janek zaczął się z niego śmiać, wziął się w kupę. I małą Adelkę posadziła panienka na konika i trzymała ją. Dziewczynka cieszyła się z tego, ale chłopcy śmieli się z niej, że siedzi na koniu jak laleczka. Tak głośno pokrzykiwali na nią, aż ich babunia skarcić za to musiała.
Na rozdrożu hrabianka sama dosiadła swego konika, opuściła niebieską suknię na strzemiona, poprawiła na głowie czarny kapelusik, jeszcze raz skinęła dzieciom biczykiem i krzyknęła na konika: — Avanti! — Na to słowo, konik puścił się pod górę jak jaskółka, a babunia z wnuczkami poszła w stronę Starego Bielnika.
Nazajutrz dzień był cudowny, niebo było czyste bez jedynego obłoczka. Przed domem stał powóz, na nim Janek i Wiluś w białych spodenkach, w czerwonych kamizelach, z wiankami w rękach. Pan Proszek obchodzi dokoła swoje piękne konie, klepie je po lśniących zadach i okiem znawcy bada ich postawę i uprząż. Od czasu do czasu podchodzi ku oknu mieszkania i woła: — Jeszcze nie jesteście gotowe? Śpieszcie się trochę!
— Zaraz, tatusiu, zaraz! — odzywają się głosy z za okna.
Ale to zaraz trwa sporą chwilę. Wkońcu jednak wychodzą z domu dziewczęta z Marynią, a za niemi idzie pani Proszkowa, babunia, Bietka i Urszula.
— Uważajcie mi tu na wszystko i przypilnujcie drobiu! — napomina babunia.
Sułtan zaczyna się wdzięczyć do Adelki, obwąchuje wianki, które dziewczynka trzyma w ręku, ale ona podnosi obie ręce do góry, a babunia odpędza psa: — Czy nie widzisz, ty głupi, że Adelka jest druhną?
— Jak te aniołki! — powiada Bietka do Urszuli, gdy dziewczęta siadają do powozu.
Pan Proszek siada na koźle obok woźnicy Wacława, bierze lejce w ręce, mlaska językiem, konie podrzucają łby do góry i powóz pędzi ku młynowi, jakby go wicher unosił. Psy pobiegły za nim, ale gdy pan im pogroził, wróciły do domu, nadąsane pokładły się w słońcu na zaprożu i pozasypiały niebawem.
A w miasteczku było ogromnie ładnie! Na domkach były gałęzie, a we wszystkich podcieniach dokoła rynku było jak w gaju. Szosa i wszystkie drogi w miasteczku usypane były zielonym tatarakiem. Na czterech stronach rynku stały ołtarze, jeden piękniejszy od drugiego. Na środku, obok posągu św. Jana Nepomucena, pod zielonemi lipami przygotowany był moździerz, a przy nim stała gromadka wyrostków.
— Z tego moździerza będą strzelali — poucza pan Proszek dzieci, wskazując im moździerz.
— A ja się będę bała — kłopotała się Adelka.
— Poco miałabyś się bać? — mówiła Marynia. — To huknie tylko tak, jakby z półki garnek spadł.
Takie huknięcie słyszała Adelka w domu bardzo często i to ją uspokoiło.
Obok wielkiego domu, na którym widniała tarcza z białym lwem i wielkie winogrono, powóz się zatrzymał. Na progu ukazał się pan kum Stanicky i grzecznie się ukłonił, zdejmując z głowy aksamitną czapeczkę z długim chwościkiem. Pani kuma w srebrnotkanym czepcu i w krótkim jedwabnym kabaciku także bardzo uprzejmie uśmiechnęła się do gości, a gdy mała Helenka chowała się za jej suknię, ujęła ją za rękę, Adelkę tak samo, ustawiła je obok siebie i rzekła: — No, pokażcie się, jak wam do twarzy w waszych strojach.
— Jak bliźnięta — wyraziła się babunia. Dziewczątka spojrzały na siebie boczkiem, a potem znowu spuściły oczy wstydliwie.
Pan Stanicky ujął pana Proszka pod rękę i zwróciwszy się ku gościom, prosił, aby raczyli wstąpić do niego: — Zanim wyjdzie procesja, pogadamy sobie przy szklaneczce piwa! — dodał wesoło.
Pani Proszkowa poszła do gospody, ale babunia została z dziećmi na dworze i rzekła do pań: — Wy macie dość czasu, bo idziecie razem z państwem, ale jabym się między ludem później wcale do kościoła nie dotłoczyła. Zostanę tu przy dzieciach. — I pozostała na dworze.
Niedługo potem z za rogu ulicy wyszli dwaj chłopcy w czerwonych kamizelach, za nimi znowuż dwaj i tak szło kilka par, a Janek krzyknął: — Już idą!
— Adelko, i ty, Helenko — napominała babunia dziewczynki —, jak pójdziecie w procesji, to patrzcie dobrze na drogę, żebyście nie upadły! Basiu, ty zważaj na nie! Wy chłopcy idźcie przyzwoicie, żebyście nie zrobili jakiego nieszczęścia ze światłem! A w kościele i przy ołtarzach módlcie się, żeby Pan Bóg radował się wami!
Podczas gdy babunia udzielała dzieciom tych napomnień, nadszedł nauczyciel z dziećmi szkolnemi.
— Szczęść wam Boże, panie profesorze! Przyprowadziłam wam jeszcze trochę dziatwy. Przyjmijcie ją i miejcie dla niej wyrozumienie! — mówiła babunia do starego nauczyciela.
— Dobrze, dobrze, pani babuniu. Mam ich tu, jak popadnie, dużych, małych — śmiał się nauczyciel, przyłączając chłopców do chłopców, a dziewczęta do dziewcząt.
Babunia stanęła w kościele przy drzwiach między staremi sąsiadkami, a dzieci stały rzędami przy ołtarzu. Już zaczynali dzwonić po raz trzeci, lud garnął się do kościoła, kościelny przyniósł chłopcom zapalone światła, ozwał się mały dzwonek, księża wyszli przed ołtarz — msza się zaczęła. Dziewczątka złożyły ręce i długo uważnie spoglądały ku ołtarzowi, ale gdy się dość napatrzyły, odwróciły główki na lewo, potem na prawo i spojrzenia ich spotkały się niespodzianie z miłemi oczami hrabianki, siedzącej na podwyższonem oratorium. Musiały się do niej uśmiechnąć, bo i jakże inaczej? Ale za hrabianką siedziała matka, a przy niej stał ojciec, który dał dziewczynkom surowy znak, aby patrzyły na ołtarz. Adelka tego nie zrozumiała i śmiała się także do tatusia, aż ją Basia pociągnęła za sukienkę i szepnęła: — Patrz na ołtarz!
Było po podniesieniu. Ksiądz wziął do rąk przenajświętszy sakrament, lud zaczął chórem śpiewać: — Baranku Boży, Chryste, zmiłuj się! — a dzwony uroczyście pobrzmiewały.
Na przedzie szły dzieci z światłem w rękach, dalej dziewczątka w wianuszkach, rzucające kwiatki na drogę, za niemi księża, władze miejskie, państwo z całej okolicy, a za niem prosty lud miejski i wiejski; między ludem szła babunia. Chorągwie różnych cechów trzepotały się nad głowami ludu, zapach kadzidła mieszał się z miłą wonią świeżej choiny i porozrzucanych kwiatów i rozpływał się w powietrzu. Ci, co w procesji udziału brać nie mogli, stawali na zaprożu i przy oknach, żeby ją przy najmniej widzieli.
A było też na co patrzeć, bo było! Jakie ubiory, jakie wspaniałości w barwach! Tu postrojone dzieci, tu księży ornat, tu pan w modnym fraku, tu zacny sąsiad w kabacie, mającym pięćdziesiąt lat, tu junak w wyszywanej kamizeli, owdzie zaś pan ojciec w surducie po same pięty. Panie poubierane ładnie ale skromnie obok pań owieszonych złotem, postrojnych przesadnie i bez smaku. Mieszczanki w koronkowych czepcach, złototkanych i srebrnotkanych, wieśniaczki w czepcach krochmalonych i w białych chustach, dziewczęta w wiankach i w czerwonych sukienkach.
Jak każdy podług znaku poznawał, że dom Stanickiego jest gospodą, tak i podług szat tych ludzi można było łatwo odgadnąć, czem kto jest i jakiemi są jego myśli. Łatwo można było odróżnić zamożnych właścicieli od rzemieślników a znowu rzemieślnika można było odróżnić od urzędnika, gospodarza od komornika, a podług mody można było poznać, kto się trzyma obyczaju starego, a kto idzie za nowinkami i świata się ima, jak mawiała babunia.
Przy ołtarzach starała się babunia być blisko dzieci, żeby była pod ręką w razie czego. Ale wszystko odbyło się dobrze, chociaż przy każdym wystrzale Adelka drgnęła a po pierwszym nawet uszy sobie zatkała a oczy zamknęła.
Po uroczystości zebrała babunia dzieci i prowadziła je do gospody, przed którą czekał powóz. Krysia wracała także z kościoła, a babunia zaraz jej zaproponowała, żeby się przysiadła do powozu. — Nasi tu zostaną do popołudnia, więc będziemy miały dość miejsca — dodała.
— Bardzo mi się chce jechać z wami, ale też chce mi się iść z dziewczętami — odpowiedziała Krysia, a oko jej zwróciło się w stronę gromadki junaków, czekających obok cmentarza na dziewczęta, żeby je odprowadzić do domu.
Jeden śród nich, Milów Kuba, był rosły jak sosna, rysy miał ładne i miłe spojrzenie. Zdawało się, że kogoś upatruje, a gdy przypadkiem oczy jego spotkały się ze spojrzeniem Krysi, zarumienili się oboje.
Babunia odprowadziła Helenkę do pani kumy, a pani kuma zatrzymała zaraz wszystkich i częstowała dzieci piwem a babunię winem. Ponieważ Krysia nie chciała wejść do gospody, więc babunia wyniosła jej poczęstunek do sieni, ale uprzedził ją ów smukły junak. Wsunął się do izby szynkowej, kazał sobie podać kieliszek likieru i zaraz go zaniósł Krysi. Dziewczyna się certowała, aż chłopak rzekł jej niemal ze smutkiem: — Więc ty nie chcesz przyjąć ode mnie poczęstunku? — Wtedy Krysia szybko wzięła kieliszek i wypiła za jego zdrowie.
Wtem przyszła babunia i oboje musieli przyjąć od niej poczęstunek. — Przyszedłeś nam, Kubo, jak na zawołanie — rzekła babunia z uśmiechem do młodzieńca. — Właśnie zastanawiałam się, którego z tych kawalerów poproszę, żeby z nami jechał, bo ja się naszych dzikich koni boję, jak niema przy nich zięcia albo kogoś, kto się z końmi umie obchodzić. Nasz woźnica Wacław jeździ nieuważnie. Przysiądź się do nas!
— Z miłą chęcią — odpowiedział chłopak i wykręciwszy się na pięcie, pobiegł do szynkowni zapłacić, co był winien.
Dzieci pożegnały się z Helenką, panią kumą i rodzicami i wsiadły do powozu. Krysia przysiadła się do nich, Kuba wskoczył na kozieł obok woźnicy i konie ruszyły.
— Patrzcie-no, jaki pan! — wołali inni chłopcy za swoim kolegą, jadącym w powozie, ale on się tylko roześmiał i rzuciwszy okiem za siebie, zawołał wesoło: — Albośmy to jacy tacy?! Ten, co za nim wołał, to był jego najlepszy przyjaciel Tomesz i cieszył się razem z nim, więc nie rzekł nic więcej, tylko podrzucił czapkę do góry i zaśpiewał: — Ej, kochanie, kochanie, skąd cię ludzie biorą? Na górach nie rośniesz, w polu cię nie sieją!
Dalszego ciągu piosenki w powozie już słychać nie było, bo konie rwały z kopyta i śpieszyły do domu.
— Czyście się aby pomodlili, jak się należy? — pytała babunia dziatwę.
— Ja się modliłem, ale Wiluś pewno nie — mówił Janek.
— Nie wierz mu, babuniu, ja wciąż odmawiałem Ojcze nasz, ale on mnie szturgał i nie dawał mi spokoju po drodze! — tłumaczył się Wiluś.
— Janku, Janku, ty bezbożny chłopcze! Latoś będę jednak musiała poskarżyć się na ciebie świętemu Mikołajowi — pogroziła babunia zbytnikowi.
— I nic nie dostaniesz na wiązanie! — odgrażała się Adelka.
— A prawda, przecież to już niedaleko do Jana Chrzciciela i będą u was imieniny — ozwała się Krysia.
— A co mi dasz na wiązanie? — pytał Janek jakby nigdy nic.
— Dam ci powrósło na wiązanie, kiedyś taki zbytnik — śmiała się Krysia.
— Powrósła nie chcę — boczył się chłopak, a dzieci się z niego śmiały.
— A co ty dostajesz na wiązanie? — pytała Basia Krysię.
— Nic; to nie jest u nas obyczajem, tylko u państwa. Ale raz dostałam powinszowanie od jednego nauczyciela, co był na zamku. Mam je nawet w książce od nabożeństwa — rzekła i wyjęła z książki złożoną kartkę, na której było wypisane życzenie wierszowane, a dokoła wierszyków był wianuszek z róż i niezapominajek szpileczką powykłuwany i pomalowany. — Schowałam to sobie dla tego malowanego wianuszka, bo powinszowania nie rozumiem.
— Alboż nie po czesku napisane?
— Po czesku, ale strasznie uczenie. Niech babunia słucha, jak to się zaczyna: — Słuchaj mnie, urocza moja, córo młodej wiosny! — Takich rzeczy nie rozumiem, a to się ciągle powtarza, od początku do końca. Ja przecież nie jestem córą wiosny, bo mam ojca i matkę, jak się należy. Tak dużo czytywał ten człowiek, aż mu się w głowie od tego przewróciło.
— Tak sobie o nim nie myśl, moje dziecko, bo to musiał być człowiek bardzo rozsądny, na książkach uczony, a takiego my już naszym rozumem nie rozumiemy. Jak jeszcze mieszkałam na Kładzku, to koło nas mieszkał taki uczony książkowy człowiek. Jego gospodyni — tacy uczeni zrzadka tylko się żenią — przychodziła do nas dość często i opowiadała nam o nim co to za dziwak. Przez cały dzień siedział zagrzebany w książkach jak kret. Gdyby mu jego Zuzanna nie była przypomniała, że czas siadać do stołu, to przez cały dzień nie byłby pomyślał o jedzeniu. Zuzanna musiała o wszystkiem pamiętać; gdyby nie ona, to byłyby go mole zjadły. Co dzień wychodził na godzinę i spacerował sobie, ale sam jeden, bo towarzystwa nie lubił. Jak wychodził z domu, to wpadłam czasem na chwilę do jego Zuzanny; bardzo lubiła słodkie likiery, a chociaż ja gorzałki żadnej nie lubię, dla jej przyjemności musiałam czasem kieliszek wypić. A przytem mawiała zawsze: — Nasz stary nie powinien się o tem dowiedzieć, bo on pija tylko wodę, chyba że sobie czasem kapnie do niej trochę wina. Do mnie przemawia nieraz tak: — Zuzanno woda to najzdrowszy napój; trzymaj się wody, a będziesz zdrowa i szczęśliwa. — A tymczasem jego Zuzanna sobie myślała: Gadaj zdrów! Mnie likierek też idzie na zdrowie. Skarżyła się, że ten jej pan chciał, żeby ona żyła jak jaki ptaszek. On się o jedzenie i picie niebardzo troszczył i zdawało mu się, że wszyscy powinni być tacy, jak on. Calutki jest nadziany temi książkowemi mądrościami, a ja za takie pożywienie bardzo pięknie dziękuję.
Tak mi ta Zuzanna zawsze opowiadała. Raz zaprowadziła mnie do jego pokoju. Co żyję nie widziałam jeszcze tylu książek, jak u niego. Było ich tam tyle, jakby drzewo w sągi poukładał. — No, pomyśl tylko, moja Magdziu, — mawiała do mnie Zuzanna — te wszystkie książki ma mój stary w głowie. Aż mi dziwno, że od tego nie zwarjował. Żeby mnie tu nie było i żebym go nie dopilnowała, toby żył jak małe dziecko i Bóg wie, coby się z nim stało. Ja muszę pamiętać o wszystkiem, bo on nie zna się na niczem, tylko na tych swoich rejestrach. A cierpliwość trzeba z nim mieć świętą. Ale czasem krzyknę na niego, żeby się trochę opamiętał, a on nic, uszy po sobie i idzie bez słowa, aż mi go bywa czasem żal. Trudno, ale niekiedy trzeba na niego ostro, jak z nim nie można już wytrzymać. Pomyśl tylko, Magdziu — mówiła do mnie — miał tu tyle kurzu, jak na nawsiu, a pajęczyny jak w starej dzwonnicy, ale ani słyszeć nie chciał o sprzątaniu. Nie i nie. Ale ja sobie pomyślałam: no jeszcze tobie, bratku, dam radę. Nie tyle chodziło o niego, ile o moją sławę; przecież mój byłby wstyd, jakby do niego kto wszedł i zobaczył taki nieporządek. Poprosiłam pewnego znajomego pana, którego on bardzo lubił, żeby go zatrzymał przez jaką godzinę u siebie, a tymczasem wszystko tak porządnie okurzyłam i obmyłam, że znów było podobne do ludzi. I pomyśl tylko, moja Magdziu, co za człowiek! Nawet nie zauważył, że sprzątnięte i umyte, dopiero na trzeci dzień zaczęło mu się wydawać, że w pokoju jest jakby jaśniej. Jeszczeby też! Z takimi dziwakami trzeba umieć postępować.
Zawsze jak do nas przyszła, albo jak przyszłam ja do niej, skarżyła się i narzekała na swojego starego, ale za żadne skarby świata nie byłaby od niego odeszła. Pewnego razu napędził jej dużo strachu. Wyszedł sobie na przechadzkę i raptem spotkał się ze swoim przyjacielem, który wybrał się na wycieczkę w góry Karkonosze. Ów przyjaciel zaproponował mu, żeby pojechał z nim, a ten nie dał się namawiać i pojechał tak jak stał. Zuzanna czeka, czeka, a pan nie wraca. Noc zapadła, pana niema. Przyleciała do nas wystraszona, rozpłakała się i mieliśmy z nią kłopot. Dopiero rano dowiedziała się, że wyjechał i wtedy zaczęła na niego wymyślać aż strach. Co dzień gotowała mu obiad i kolację, a on przyjechał dopiero na szósty dzień od wyjazdu. Jak już był w domu, przyleciała do nas i powiada: — Co za człowiek z tego mego pana! Jak mu zaczęłam prawić kazanie, to mi tylko odpowiedział tyle, żebym na niego tak bardzo nie krzyczała, bo — powiada — nic się nie stało; wyszedł sobie na przechadzkę i wstąpił na Śnieżkę. Dlatego nie mógł tak prędko wrócić.
— Pewnego razu przyniosła nam parę książek i mówiła, że je napisał jej pan, żebyśmy sobie przeczytali. Mój nieboszczyk Jerzy dobry był czytelnik, więc czytał, ale z tego wszystkiego nic nie rozumieliśmy, bo to było bardzo uczone. I wiersze umiał robić, ale i tych też nie rozumieliśmy. A Zuzanna mówiła: — Czy warto, żeby sobie takiemi rzeczami głowę łamać? — Ale ludzie w mieście mieli dla niego wielki szacunek, a każdy mówił, że za jego wielkim rozumem niekażdy nadąży.
— Ja bo jestem jak ta Zuzanna — mówiła Krysia. — Nic sobie z uczoności nie robię, kiedy jej przecie i tak zrozumieć nie mogę. Jak słyszę ładne śpiewanie, albo twoje, babuniu, opowiadanie, to się bardziej cieszę, niż gdybym słyszała najuczeńsze wywody. A czy słyszałaś już, babuniu, tę piosenkę, co ją zrobiła Barla z Czerwonej Góry?
— Moja kochana dziewczyno, mnie się te świeckie piosenki już nie trzymają, ani nie jestem ich ciekawa. Minęły już te czasy, kiedy to za ładną piosenką leciałam kawał drogi, a teraz śpiewam sobie już tylko pieśni nabożne.
— A co to za piosenka? — pytały Basia i Marynia razem.
— Jak chcecie, to was jej nauczę. Zaczyna się tak: — Co powiada ten ptaszek, co na dębie siada?
— Musisz mi ją, Krysiu, zaśpiewać, jak zajedziemy do domu — obrócił się do niej Kuba.
— Choćby i dwa razy. Byliśmy przy robocie na pańskiem; Barla także przyszła na grabienie, a kiedyśmy odpoczywały pod wzgórzem, Andzia Cichankówna powiada: — Zrób nam, Barlo, piosenkę. Barla chwilę myślała, a potem się roześmiała i zaczęła śpiewać: — Co powiada ten ptaszek, co na dębie siada? Która panna chłopca ma, zawsze bywa blada. — Ale Cichankówna się nadąsała, bo jej się zdawało, że to przytyk do niej: wiecie już chyba, że Tomesz jest jej narzeczony i że będzie za niego wychodziła. Ale Barla, jak tylko ten dąs zauważyła na jej twarzy, zaraz śpiewała dalej na przeprosiny: — Hej, ten ptaszek kłamie nam i nieprawdę gada, bo ja także chłopca mam, a nie jestem blada! — Bardzo nam się ta piosenka podobała, a jeszcze dobrała do niej taką ładną nutę, że aż miło. Żernowskie dziewczęta będą oczy otwierały, bo jeszcze tej piosenki nie znają — dodała Krysia.
Marynia i Basia nuciły sobie dla pamięci nową piosenkę, kiedy powóz akurat przejeżdżał obok zamku. Przed bramą stał najmłodszy lokaj w czarnym fraku, chłopak nieduży, wymoczek. Jedną ręką głaskał czarny wąs, drugą bawił się ze złotym łańcuszkiem, zawieszonym na szyi, a bawił się tak, żeby było widać złote pierścionki na jego palcach.
Gdy powóz przejeżdżał koło zamku, w oczach mu zamigotało, jak kocurowi, gdy widzi wróble, uśmiechnął się kochliwie do Krysi i kiwnął ręką. Ale kobiety ledwo że na niego spojrzały, a Milów Kuba niekontent, przesunął czapkę na głowie.
— Wolałabym djabła spotkać, jak tego Włocha — rzekła Krysia. — Już znowu czyha, a jakby zobaczył kilka samotnych dziewcząt, to zaraz rzuciłby się między nie, jak ten jastrząb.
— No, jest i na niego rada. Onegdaj we Zliczu dostał w skórę — zaczął mówić woźnica Wacław. — Przyszedł na taniec i zaraz zabrał się do najładniejszych dziewcząt, jakby tylko na niego czekały, i jeszcze chłopisko nie umie nic powiedzieć po ludzku, tylko wkółko jedno plecie: — Ladna panienka ja lubić. — Tyle się tylko nauczył.
— I mnie to wkółko powtarza, jak przychodzi do nas na piwo — wtrąciła Krysia. — Choćbym mu dziesięć razy powtórzyła: Ja pana nie lubić, to on ciągle swoje i dokucza jak febra.
— No, chłopcy przetrzepali mu fraczek, jak się patrzy, i gdyby mnie tam nie było, to dopiero byliby mu pokazali, gdzie pieprz rośnie.
— Niech się pilnuje, żeby mu gdzieindziej nie poprawili — ozwał się młody Mila i podrzucił głowę do góry.
Powóz zatrzymał się przy gospodzie. — Dziękuję, babuniu, żeście mnie przewieźli — mówiła z uśmiechem Krysia, podając rękę Mili, który pomagał jej wysiąść z powozu.
— Jeszcze słówko — zatrzymała ją babunia. — Czy nie wiesz, kiedy z Żernowa albo z Czerwonej Góry pójdzie kompanja do Swatoniowic?
— Sądzę, że tak, jak zawsze: Z Żernowa w pierwszą Matkę Boską po świętym Janie, a z Czerwonej Góry w drugą. Ja pójdę także.
— I ja chcę pójść — rzekła babunia.
— Ja pójdę z wami także — przymawiała się Basia.
— I ja — wołała Marynia.
Mniejsze dzieci także wypowiadały ochotę pójścia na odpust, ale Basia powiedziała im, że są za małe i nie uszłyby trzech mil. Tymczasem woźnica ruszył i niebawem powóz zatrzymał się przed młynem, gdzie wysiadła Marynia i gdzie babunia oddała kilka poświęcanych wianuszków, przygotowanych dla pani matki.
Gdy zajechali przed dom, Sułtan i Tyrl wybiegły na spotkanie i skakały bardzo wysoko, nie posiadając się z wielkiej uciechy, że babunia jest znowuż w domu. A babunia dziękowała Panu Bogu, że wszystko odbyło się dobrze z tą jazdą; sto razy wolała chodzić piechotą, niż jechać powozem, bo konie były swawolne i ciągle jej się zdawało, że przy takim pędzie łatwo kark skręcić.
Bietka i Urszula czekały na zaprożu. — A gdzie macie wianuszek, panie Wacławie? — pytała Bietka woźnicę, gdy babunia z dziećmi weszła do pokoju.
— Nawet już nie wiem, gdzie mi się zawieruszył — odpowiedział Wacław, zawracając powóz ku szosie. Mrużył oko i uśmiechał się.
— Nie gadaj z nim — pociągnęła Urszula Bietkę za sobą. — Wiesz przecie, że on nie patrzy sobie w gębę nawet w Boże Ciało.
Wacław roześmiał się, musnął konie biczem i po chwili był już daleko. Nowe wianuszki pozawieszała babunia między oknami i na obrazach, a łońskie rzuciła „Bożemu ogieńkowi“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Božena Němcová i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.