Błyskawice/Tom II/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Błyskawice
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Rewolucyi Francuskiej
Wydawca Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1916
Druk Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.

Była godzina ósma z rana, kiedy Ludwik XVI wsiadał do karety galowej. Spowiadał się dziś, komunikował, żegnał się z żoną, z dziećmi, tuląc je długo w objęciach, jakgdyby je opuszczał na zawsze.
Jechał do Paryża[1].
Przodem szło czterech trębaczów, wygrywających wesołe fanfary, za trębaczami postępowała gwardya szwajcarska, przypominająca wiek piętnasty dużemi, piórami ozdobionemi kapeluszami, białemi fryzami, bufiastemi spodniami i halabardami; za Szwajcarami posuwała się kareta królewska, za przężona w ośm koni, otoczona z boków, zakryta z tyłu gwardyą szlachecką. Pierwsze nazwiska Francyi i najurodziwsza młodzież rycerska miały zaszczyt strzedz osoby pana. Niebieskie surduty i czerwone spodnie gwardzistów lśniły srebrnemi i złotemi haftami.
Trębacze wygrywali wesołe fanfary, konie, zachwycone pogodnym dniem lipcowym, podrzucały łby. Dokoła w wilach i wioskach śmiało się pełne życie zielenią drzew, wonią barwami kwiatów, a król spoczywał w złocistej, oszklonej karecie, smutny, osowiały, milczący.
Spowiadał się dziś i przyjął Komunię św., jakby szedł na śmierć. Bo nie wiadomo, co go spotkać może tam, w tem gwałtownem mieście, które objął już pożar rewolucyi. Komendanta Bastylii i jej oficerów zamordowali okrutnie ci, którzy nazwali się patryotami, pana de Flesselles, przełożonego kupców, zabili, jak wściekłego psa, na ulicy, utworzyli milicyę narodową, mianowali mera Paryża.
Każdy z jego poprzedników byłby po tem, co się stało, nie w złocistej, oszklonej karecie wkroczył do Paryża, jeno na koniu, na twardem siodle z mieczem w garści, na czele wojska i byłby się zapytał: Kto ośmiela się rządzić we Francyi bez woli i wiedzy jej gospodarza?
Ale dobry Ludwik XVI umiał się tylko modlić i znosić cierpliwie wszelkie zniewagi.
Był przecież jeszcze królem, a Zgromadzenie Narodowe i Paryż robili wszystko bez niego, jak gdyby wcale nie istniał.
Od kilku dni czuł, rozumiał, że trzeba się nareszcie ruszyć, postanowić coś, rzucić na chwiejącą się szalę wypadków potężne środki, jakimi dotąd rozporządzał i zwrócić wspienioue fale rewolucyi w spokojne łożysko naturalnej, bezkrwawej ewolucyi prawodawczej; ale te wypadki, niesione wichrem nadchodzącej burzy, pędziły tak szybko, a on myślał, namyślał się tak wolno... Zanim się namyślił nad tem, co się dziś stało, jutro wytworzyło już nowe, trudniejsze położenie.
Zrażone jego bezradnością, opuściło go najbliższe otoczenie. Wczoraj, nie czując się bezpiecznymi pod opieką tak słabego króla, uciekli z Francyi: hrabia d’Artois z synami, książęta de Bourbon, d’Enghien, de Conti, Polignacowie, marszałkowie de Broglie i de Castries. Za tymi pierwszymi emigrantami pójdą wkrótce inni, całe tłumy.
Król namyślił się nareszcie, znów o kilka godzin, o kilka dni za późno, jak zwykle. Ulegnie woli narodu, uzna, uprawomocni wszystko, co się dotąd stało, nie będzie się opierał potężnemu prądowi chwili, nad którym nie umiał zapanować, którego nie umiał poprowadzić pewną ręką zdolnego sternika. Może ta jego powolność przekona naród, że król chce iść z narodem, że pragnie jego szczęścia. Nie wiedział biedny, że rozpętane namiętności nie szanują słabej dobroci, że poddają się tylko sile, że rewolucye pastwią się bez miłosierdzia nad zwyciężonym.
Wczoraj był sam, bez świty, w Zgromadzeniu Narodowem, aby sobie tem zaufaniem zjednać serca przedstawicieli narodu; dziś jedzie do Paryża pokłonić się stolicy Francyi i rozgrzeszyć ją swoją sankcyą królewską ze wszystkich gwałtów ostatnich dni.
Tak nakazywała mu jego zacna dusza, czująca wstręt do rozlewu krwi i jego słabość, niezdolna do czynu męskiego. Ale ta zacna, słaba dusza była duszą królewską, dziedziczką władców wielu wieków. Przeto odczuła rozmyślne upokorzenia, do jakiego ją Zgromadzenie Narodowe pospołu z Paryżem zmusiło.
Spochmurniał jeszcze więcej Ludwik, gdy ujrzał w Sevres milicyę paryską. Czekała tam na niego, aby zluzować Szwajcarów i gwardyę szlachecką. Patryoci nie chcieli wpuścić do stolicy tych „lokajów despotyzmu“.
Król namyślał się przez chwilę: jechać dalej, wrócić? Jemu, królowi Francyi, nie było wolno wjechać do stolicy Francyi w otoczeniu jego wiernej straży, zbuntowane miasto narzucało mu gwardyę, której on nie znał, którą widział po raz pierwszy. Był to nowy policzek.
I po raz pierwszy spostrzegł na kapeluszach improwizowanych żołnierzy trójkolorową kokardę, jaką się Paryżowi podobało ogłosić znakiem narodowym. Jak gdyby Francy a nie posiadała przesławnej, białej kokardy Burbonów, która prowadziła wojska francuskie od lat ośmiuset na wszystkie pola bitew, którą nosili z chwałą dla ojczyzny: Kondeusz, Turenne i marszałek de Saxe. Więc nawet w drobiazgach postanowili patryoci zerwać z tradycyami przeszłości, więc nawet odwiecznych, czcigodnych jej pamiątek nie chcieli uszanować.
Król pobladł. Doznał w tej chwili uczucia, jak gdyby się zapadał z całą przeszłością Francyi głęboko, aż na samo dno zapomnienia.
Jechać dalej, czy wrócić?
Jeżeli wróci, będzie musiał posłać jeszcze dziś wierne dotąd koronie pułki francuskie i najemne do Paryża, będzie musiał przemówić do zbuntowanego miasta mową rozgniewanych władców i krew; jego poddanych zrosi obficie bruk jego stolicy. Nie, nie, on tego nic chce, on, król francuski nie będzie zabijał Francuzów. Niech się dzieje, co chce...
Przeżegnał się, przykazał swojej gwardyi czekać na niego i dał znak do pochodu.
Jeszcze żaden król francuski nie wjeżdżał do Paryża tak cicho, tak smutnie, jak on. Milicya stolicy nie przyjęła go radosnymi okrzykami, sztandary nie oddały mu należnego naczelnemu wodzowi pokłonu, wesołe fanfary nie oznajmiały przybycia pana Francyi. W milczeniu prowadziła go gwardya narodowa, jak gdyby eskortowała więźnia.
I więźniem czuł się Ludwik XVI, bo nie z własnej woli jechał do Paryża, lecz zmuszony brutalną przemocą groźnych wypadków.
Bez miłości, z żalem spoglądał przez szyby karety na milicyę, na ten naród uzbrojony, który jeszcze temu kilka tygodni był tak blizki jego sercu, tak ukochany, iż ufał mu, jak sobie. Tych dobrych, świętych złudzeń i uczuć już się pozbył. Już nie wierzył w miłość narodu, który obszedł się z nim, jak z obcym, jak z wrogiem, który posądzał go o zamiary zbrodnicze, o nową noc św. Bartłomieja — jego najłagodniejszego króla Francyi, nie umiejącego skrzywdzić nikogo, nawet szorstkiem słowem.
Bez miłości, niepokojony przeczuciem nieszczęścia, zbliżał się do Paryża, do tego ukochanego grodu królów francuskich.
Ale oto już rogatki.
Astronom Bailly, wybrany merem Paryża bez wiedzy i zezwolenia korony, czekał tu na czele członków komuny.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł, podając Ludwikowi na srebnej tacy klucze miasta — przynoszę Waszej królewskiej Mości klucze dobrego miasta Paryża; — są to te same klucze, które stolica Francyi ofiarowała kiedyś Henrykowi IV. Henryk IV zdobył napowrót swój naród. Dziś zdobywa naród swojego króla.
Ten ładny, zręczny frazes nie potrącił w sercu Ludwika o struny tkliwe. Znał on przecież już dobroć „dobrego Paryża“ i wiedział, „jak naród zdobył swojego króla“. Nawet w tej chwili uroczystej nie oszczędzono mu zniewagi. W pochodzie rozpoznał armaty, zdjęte z murów Bastylii.
Cały Paryż wyległ na ulice, tworząc szpaler dla króla.
Szpaler oryginalny...
Wslzędzie, gdzie Ludwik spojrzał, widział broń, pamiętającą dawne czasy. Wszystkie składy starej broni, nieużywanej od lat stu, dwustu, złupił lud i ustroił się w zabytki historyczne, w wymownych świadków sławnej przeszłości, jak gdyby chciał urągać jawnie tej przeszłości w obliczu jej dziedzica i żywego przedstawiciela. Hełmy rycerskie, napierśniki, halabardy, odwieczne rusznice i ogromne miecze lśniły w blaskach słońca.
Tym dziwacznym szpalerem, robiącym wrażenie maskarady, posuwał się orszak wspaniały. Pochód otwierała konna gwardya Paryża. Trzy tysiące zamożniejszej młodzieży szlacheckiej i mieszczańskiej wsiadło na koń, aby eskortować króla. Za kawaleryą stolicy postępowała gwardya francuska, ta, która zdradziła naczelnego wodza w chwili ciężkiej, poprzedzona sztandarami i armatami, zabranemi w Bastylii; potem szli rzędami członkowie Zgromadzenia Narodowego, za nimi piesza milicya, w końcu margrabia de la Fayette, młody, piękny, wytworny, na białym koniu, od dwóch dni naczelnik siły zbrojnej rewolucyi.
Tuż przed sobą, przed swoją karetą widział Ludwik tłum kobiet w bieli, niosących w ręku kwiaty i gałązki laurowe. Przekupki, „damy z hal“, które zasłyną wkrótce smutną sławą okrutnych, krwiożerczych furyi, sławą drapieżnych „bachantek nowego boga Liber“, wybrał Paryż na przedstawicielki płci pięknej najwykwintniejszego miasta świata cywilizowanego.
Coraz więcej mierzchła twarz Ludwika. Z głową pochyloną jechał wśród żywego szpaleru, z którego padały na niego spojrzenia ponure, z którego wylatywał od czasu do czasu okrzyk: vive la nation! jakgdyby mu chciał przypomnieć, że teraz nie on rządzi w Paryżu, jeno lud paryski, co się nazwał narodem, suwerenem.
Muzyka grała: Où peut-on être mieux? naród-suweren radował się: vive la nation! a król dławił się żółcią upokorzenia, zbyt gorzkiej nawet dla jego łagodnej duszy. Paryż wlókł go przez jarzmo kaudyńskie, jak pokonanego, zdeptanego wroga, policzkował jego bezsilność bogatą wystawą swojej siły. I to za co? Za jego dobroć, za jego jak najlepsze zamiary.
Ludwik czuł się po raz pierwszy w życiu obcym wśród własnego narodu, zaczął się lękać tego uzbrojonego tłumu, on, który wierzył jeszcze temu kilka tygodni, że król francuski może spać we Francyi spokojnie wśród największej burzy.
Kiedy tak siedział w złocistej karecie, otoczony zewsząd murem strzelb i pik, zaprzątała go tylko jedna myśl: żeby się jak najprędzej wydostać z tego strasznego miasta; zrobię wszystko, zgodzę się na wszystko, byle wrócić jak najprędzej do Wersalu, do swoich.
Skwapliwie przyjął do kapelusza trójkolorową kokardę, którą mu Bailly podał na progu ratusza, szybko wszedł do ponurej sieni ponurego gmachu, który miał się niezadługo zamienić w jaskinię morderców.
Zdziwił się.
W sieni ratusza oczekiwał go szpaler, jeszcze niezwyklejszy od pierwszego, ulicznego. W dwóch rzędach ustawili się tu członkowie różnych tajnych związków, tworząc nad nim ze szpad „sklepienie stalowe“. Nie wiedział, że masoni czczą w ten sposób tych, których przyjmują do swego grona.
Jeden z masonów, Monc’eau de Saint-Méry przemówił do niego:
— Zawdzięczasz koronę swojemu urodzeniu, odtąd będziesz ją zawdzięczał tylko swoim cnotom.
Nie zrozumiał groźby, ukrytej w tej przemowie, nie słuchał, co do niego mówiono, pochłonięty jedną, tą samą ciągle myślą: żeby się ta męczarnia jaki najprędzej skończyła...
W sali ratuszowej, z tronu, który dla niego ustawiono, wysłuchał w milczeniu sprawozdania wypadków ostatnich dni i rewolucyi miasta. Nie opierał się niczemu. Milicyę narodową uznał, wybór Bailly’ego i Laffayette’a potwierdził, obiecał odwołać dymisyę Neckera i oddalić wojska z okolic Paryża.
Odetchnął... Wszystko dał narodowi, czego tylko od niego żądano... Chyba go teraz zostawią w spokoju.
Żegnały go okrzyki: niech żyje dobry król! On uśmiechał się na prawo i lewo — bladym uśmiechem sztucznej uprzejmości, nie zwracając uwagi na hałaśliwe objawy uszczęśliwionego ludu paryskiego, z którego słowo królewskie zdjęło strach przed wojskami królewskiemi. Tyle już razy dziękowano mu wdzięcznemi okrzykami i tyle już razy nie zadowolniła jego uległość apetytów rewolucyi... Przestał wierzyć w szczerość, w trwałość dobrych uczuć narodu.
Nareszcie...
Siedział w karecie i opuszczał rozkołysane namiętnościami miasto. Prędzej, prędzej...
Uczuł się bezpiecznym dopiero wtedy, gdy znalazł się wśród swojej gwardyi szlacheckiej. Ta go nie zdradzi, nie znieważy...
Był już późny wieczór, kiedy stanął w Wersalu. Tu witała go rodzina i służba łzami, uściskami, jak gdyby wracał z krwawej bitwy.
— Uciekajmy z tego nieszczęsnego kraju — prosiła królowa, łkając — twoja ręka nie powstrzyma burzy, która idzie na nas.
Ale Ludwik, uspokojony już, czujący się bezpiecznym w Wersalu, odrzekł:
— Wszystko im dałem, czego tylko chcieli, nawet ze zbrodni rozgrzeszyłem ich; burza minęła, nie potrzebujemy się już niczego obawiać.

∗                         ∗

W chwili kiedy rodzina królewska witała w Wersalu króla, jak gdyby wracał z krwawej bitwy, w Paryżu, w Palais Royal, w wytwornych, setką świec woskowych oświeconych, pensowym adamaszkiem wybitych salonach restauracyi Méot’a obchodzili najgorętsi entuzyaści wolności wykwintnym obiadem walne zwycięstwo, odniesione nad koroną, nad władzą królewską. Długi stół, zastawiony srebrami i kryształami, obsiedli: Mirabeau i Lafayette, bracia Lameth’owie i Duport, astronom Bailly i chemik Lavoisier, Condoreet, Aleksander de Beauharnais, książęta de la Rochefoucauld i d’Aiguillon, generał Custine, Le Chapelier, Rabaut-Saint-Etienne, Thouret, dwaj Troudaine’owie, poeta Andrzej Chénier i adwokat Barnave — szlachta, uczeni, poeci.
Stół był wyborny, najlepszy w całym Paryżu, wino doskonałe, najstarsze z wszystkich restauracyi stolicy, służba, wytresowana znakomicie, wzięta z wielkich domów magnackich.
Żywo szła gawęda, tryskająca dowcipem francuskim, szybko następowały po sobie toasty: niech żyje wolność, niech żyje Zgromadzenie Narodowe, niech żyje naród i t. d.
Zarumieniły się twarze biesiadników od starego wina i od młodych, różowych nadziei.
Wesoły, szczęśliwy śmiech zadowolonych, nasyconych pragnień trzepotał się nad stołem.
Bo dlaczegóż nie mieli się weselić?
Wszystko, o czem marzyli w snach najśmielszych, o czem nie śmieli jeszcze temu kilka tygodni myśleć głośno, stało się ciałem, prawdziwą, żywą rzeczywistością. Główni nieprzyjaciele wolności, najprzedniejsi dworacy z bratem królewskimi na czele, uciekli z Francyi, król pokłonił się rewolucyi, wojska przestaną jutro straszyć Paryż. Zgasł blask korony Burbonów, prysła władza królewska, ukorzywszy się przed Zgromadzeniem Narodowem. Teraz będą oni, wybrańcy narodu, rządzili Francyą...
Człowiek szczęśliwy przebacza urazy, całuje się chętnie nawet z wrogiem.
Obok wielkiej sali, w małym pokoiku, przy małym stoliku siedziało dwóch czarnych, ksiądz Maury i kawaler Cazalès.
Niech dziś licho weźmie takie lub inne przekonania, bitwy na języki, gwałtowności sejmowe... Jesteśmy zwycięzcami, a cnotą zwycięzców powinna być wspaniałomyślność. Chodźcie do nas, czarni, siadajcie, bawcie się z nami.
Le bonhomme Bailly, jeszcze temu kilka dni skromny uczony, tkwiący cały w cyfrach, lunetach, teleskopach, dziś mer Paryża, mocarz, władca, le roi Sylvain, jaki goi już lud nazywa, chudy, wyschły starowina, poczciwy, zacny od czuba do pięt, podszedł do stolika czarnych i zapraszał ich z dobrotliwością dobrego serca:
— Złączcie się z nami, panowie, będzie nam razem weselej, prosimy, bardzo prosimy.
Podniósł się ksiądz Maury.
— Dziękujemy uprzejmie za łaskawość panów rzekł — korzystać z niej jednak nie możemy, bo nie podzielamy radości panów.
— Dlaczego? — zawołał Bailly — dzień dzisiejszy zrównał nas... oszlifował wszelkie chropowatości naszych odmiennych przekonań. Jesteśmy od dnia dzisiejszego wszyscy wolnymi obywatelami wolnej Francyi.
— Nie wszyscy, panie merze.
Przy wielkim stole, w wielkiej sali nastała cisza. Entuzyaści wolności słuchali.
Bailly wzruszył ramionami.
— Nic nie rozumiem: — bąknął.
— My, duchowni, staniemy się wkrótce paryasami Francyi — mówił ksiądz Maury. — Którzy się nazwali patryotami, odmówią nam w naszej ojczyźnie dachu nad głową, chleba, powietrza i wody.
— A nas, szlachtę, ścigać będą od wsi do wsi, od miasta do miasta, jak szkodliwe, drapieżne zwierzęta — odezwał się Cazalès.
— Obiecujemy panom koleżeńską protekcyę — zawołał Aleksander Lameth, maczając usta w szampanie.
— Lękam się, żeby ta protekcya nie była panom wkrótce potrzebniejszą aniżeli nam.
— Nam, twórcom wolności, wodzom narodu? Pan żartuje, panie kawalerze — dziwił się Duport.
— Wam, twórcom wolności, wodzom narodu — odpowiedział Cazalès. — Właśnie dlatego, że stoicie na czele ruchu wywrotowego, jesteście więcej od nas narażeni na okrutne kaprysy zmiennej łaski tak zwanego narodu, który lubi ogromnie patrzeć na spadające głowy swoich wodzów, o czem pan, panie radco parlamentu, jako znawca rewolucyi przeszłości, powinieneś wiedzieć. My, zwani czarnymi, wiedząc doskonale, co nas czeka z chwilą, gdy lud obejmie dziedzictwo królów, będziemy przezorniejsi i postaramy się uniknąć wątpliwej przyjemności oburzania się na szubienicy na podłość ludzką — uciekniemy po prostu; wy zaś, filozofowie, patryoci, ufni w zasługi, położone dla wolności, będziecie wierzyli dopóty w dobroć, szlachetność i uczciwość pierwotnego człowieka — jak wam wasz prorok Rousseau nakazuje — dopóki was zbirowie rewolucyi nie wezmą za kołnierz, aby was zawlec na szafot.
Tak niespodziewanym był dysonans, jaki Cazalés rzucił w powszechne szczęśliwe wesele biesiadników, iż odpowiedział mu głośny śmiech.
Ten śmiech nieopatrzny, optymistyczny byłby ta był uwiązł w gardłach, dławił ich gorzką żółcią, gdyby mogli byli uchylić rąbka niedalekiej przyszłości. Bailly, Beauharnais, Barnave, Andrzej Chénier, Custine, Le Chapelier, Rabaut-Saint-Etienne, Troudaine’owie, Lavoisier zginą na gilotynie, o piwami przed śmiercią przez naród, jako zdrajcy, Condorcet otruje się w więzieniu, księcia de la Rochefoucauld zamordują patryoci w Gisors, książę d’Aiguillon, Lamethowie, Laffayette i Duport będą się salwowali ucieczką przed „wdzięcznością narodu“ a Mirabeau zdąży umrzeć w samą porę, w chwili, kiedy lud paryski będzie wołał już za nim na ulicy:
— A la lanterne!
Śmiali się biesiadnicy dobrym śmiechem optymizmu. Nie śmiał się jedyny Mirabeau. On jeden z pomiędzy wodzów rewolucyi patrzał wzrokiem orła w zakryte jutro, i zaczął się tego jutra obawiać. Nauczył go okrutny samosąd zwycięzców Bastylii, jak roznamiętniony tłum wykoszlawia, zniesławia wolność.
— A pan, panie opacie — odezwał się, zwracając się do księdza Maury’ego — dlaczego pan nie podziela naszego entuzyazmu?
— Bo nie wierzę w wolność w rozumieniu waszej filozofii, bo patrząc jako spowiednik w konfesyonale od lat trzydziestu w serca ludzkie, wiem, że człowiek jest kreaturą tak samolubną, przewrotną a złą, iż tylko powaga religii i prawa, wykonywanego przez silny rząd, zdoła okiełznać jego drapieżne instynkty i nienasycone nigdy apetyty. Wasza filozofia zburzyła powagę religii i władzy i dlatego zginiecie razem z nami. Zamordują was ci, których ze strachu przed koroną powołaliście do swojego boku, wmówiwszy w nich lekkomyślnie prawo do rządów, zbezczeszczą was, sponiewierają, shańbią rozpętane przez was namiętności i pożądliwości ciemnego tłumu.
— Nie zbezczeszczą nas, nie shańbią — zawołał Duport — bo powstrzymamy barbarzyński rozpęd tego rozjuszonego byka. Ciemnego tłumu nie dopuścimy do rządów.
— Nie dopuścicie? A jakże dokonacie tej sztuki? — rzekł Cazalès. — Was jest stu, dwustu, powiedzmy tysiąc, a ich miliony. Rozpętaliście potęgę żywiołu i chcecie go powstrzymać? Jak? czem? Zburzyliście powagę władzy, i chcecie, aby wam tłum, nauczony przez was bezkarności, swawoli, był posłuszny? Uciekajcie z nami za granicę, póki czas, albo starajcie się przywrócić powagę władzy królewskiej. Lepszymi, przyzwoitszym jest zawsze rząd rasy, przywykłej od szeregu lat do rozkazywania, aniżeli dyktatura wczorajszych niewolników.
Mirabeau słuchał z głową pochyloną. Kiedy jego towarzysze bawili się pesymizmem czarnych, on myślał o tem: w jaki sposób dźwignąć z pohańbienia koronę, wzmocnić znów władzę króla, którą pomógł zniszczyć.

∗                         ∗

W ogrodzie, naprzeciw okien restauracyi Méot’a, siedzieli: Danton i Desmoulins. I oni obchodzili zwycięstwo, odniesione przez naród nad koroną, ale nie tak bogato, jak uznani wodzowie rewolucyi. Ich puste kieszenie stać było tylko na buteleczkę taniego wermutu.
Desmoulins promieniał cały, bo obchodził dziś święto podwójne. Jego dusza patryoty gorzała płomieniem dumy, jego serce zakochanego drżało rozkoszą miłości.
Nareszcie... Patryota Duplessis, zniewolony sławą patryoty Destmloulinsa, otworzył mu drzwi zamkniętego dla niego dotąd domu, pozwolił mu się starać jawnie o rękę ślicznej Lucylli.
— Ktoby się tego spodziewał — mówił Kamil. — Król przybył sam do Paryża pokłonić się narodowi. Niech żyje wolność!
— To dopiero początek końca — rzekł Danton. — Ja zawołam: niech żyje wolność! dopiero wtedy, gdy tacy golcy, jak my, zamiast się truć tanim wermutem, będziemy biesiadowali w salonach Méot’a, wyrzuciwszy z nich arystokratów i bogatych mieszczuchów.

KONIEC.




  1. Dnia 7-go lipca 1789 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.