Autobiografia Murzyna/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Booker T. Washington
Tytuł Autobiografia Murzyna
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1905
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz M. G.
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
WALKA O WYKSZTAŁCENIE.


Pewnego dnia pracując w kopalni węgla, wysłuchałem rozmowy dwóch górników, którzy mówili o wielkiej szkole dla murzynów, otwartej gdzieś w Wirginii. Do tej pory nie słyszałem o istnieniu żadnego wyższego zakładu dla dzieci murzyńskich, oprócz początkowych szkółek, takich, jak w naszem mieście.
Podsunąłem się w ciemnościach jak najbliżej do rozmawiających. Dowiedziałem się, że nietylko ta szkoła została założona wyłącznie dla murzynów, ale że uczniom ubogim, a zasługującym na to, dawano sposobność do pracy, ażeby mogli zapłacić za całkowite lub częściowe swoje utrzymanie, ucząc ich jednocześnie jakiegoś rzemiosła.
Gdym słuchał, zdawało mi się, że słowa te są czemś najpiękniejszem na świecie i mówiłem, że nawet niebo nie miałoby dla mnie więcej uroku, niż szkoła normalna i rolnicza w Hamptonie, w stanie Wirginii, o której mówili ci ludzie. Natychmiast powziąłem postanowienie pójścia do tej szkoły, pomimo, że nie miałem najmniejszego wyobrażenia, gdzie to jest, jak daleko i którędy się do niej dostać; wiedziałem to tylko, że trawi mnie jedno pragnienie: iść do Hamptonu. Myśl o tem nie odstępowała mnie ani na chwilę.
Po tem zdarzeniu pracowałem jednakże w kopalniach jeszcze przez kilka miesięcy. W tym czasie dowiedziałem się, że jest miejsce w domu jenerała Ludwika Ruffnera, właściciela wielkiego pieca i kopalni. Pani Viola Ruffnerowa, żona jenerała, była rodem Amerykanką z Vermontu. Mówiono, że jest bardzo surowa dla służących, a szczególniej dla chłopców branych do usługi. Nikt nie mógł u niej wytrzymać dłużej nad dwa lub trzy tygodnie. Służba odchodziła zawsze dla tej samej przyczyny, że pani jest zanadto surowa. Pomimo to, postanowiłem spróbować i wziąć raczej to miejsce, niż pracować dłużej w kopalni węgla; matka moja udała się do pani Ruffnerowej i zostałem zgodzony za 5 dolarów miesięcznie.
Tyle się nasłuchałem o surowości pani Ruffnerowej, że lękałem się samego jej widoku i drżałem w jej obecności. Ale nie potrzeba mi było długo czekać, ażeby wyrozumieć, czego wymaga. Żądała ona najściślejszego porządku we wszystkiem, roboty prędkiej i dokładnej, a przytem i nadewszystko uczciwości i szczerości bezwzględnej. Nie znosiła brudu i niedbalstwa; drzwi i płoty musiały być utrzymane w porządku. O ile sobie przypominam, byłem u państwa Ruffnerów przez półtora roku przed pójściem do szkoły w Hamptonie. W każdym razie to, czego nauczyłem się u nich, przydało mi się niemniej od tego, czego mnie nauczyło późniejsze życie. Dziś jeszcze nie mogę znieść kawałków papieru tarzających się koło domu lub na ulicy i mam chęć zbierać je z ziemi. Nie mogę spojrzeć na brudne podwórze, żeby mnie nie zdjęła ochota do zamiatania, ani na brakujący w płocie kołek, ani na dom odrapany z tynku, żebym nie uczuł chętki naprawienia i odmalowania; ani na brak guzika lub tłustą plamę na ubraniu albo na posadzce, na które mam chęć zwrócić uwagę kogo należy.
Obawa, jaką budziła we mnie pani Ruffnerowa, ustąpiła wkrótce miejsca zaufaniu i zacząłem ją uważać za najlepszą przyjaciółkę swoją. I ona, spostrzegłszy, że może mieć do mnie zaufanie, zaczęła postępować inaczej. Przez dwie zimy, które spędziłem w jej domu, pozwalała mi chodzić do szkoły, na godzinę dziennie, przez kilka zimowych miesięcy; ale najznaczniejszą część lekcyi odrabiałem nocą sam, a niekiedy z pomocą płatnego przezemnie nauczyciela. Pani Ruffnerowa zachęcała mnie przyjaźnie do tych wysiłków, które czyniłem dla zdobycia wykształcenia. U niej zacząłem zbierać bibliotekę. Zdobyłem drewnianą pakę, wyjąłem z niej jednę ścianę, założyłem półki, ustawiłem na nich wszystkie książki, jakie mi się udało zebrać, i nazwałem to moim „księgozbiorem“.
Pomimo powodzenia u pani Ruffnerowej, nie zarzuciłem myśli wstąpienia do szkoły w Hamptonie. W jesieni 1872 r. postanowiłem zdobyć się na wysiłek, byle się tam dostać, pomimo że — jak wspomniałem — nie miałem pojęcia gdzie leży Hampton, ani jakie koszta pociągnie za sobą podróż. Nikt z mojego kółka nie zachęcał mnie do tego, z wyjątkiem matki, ale i ona sama niepokoiła się i obawiała, ażebym nie wplątał się w jakie niebezpieczne przygody. Zezwoliła w końcu, ale z niechęcią. Pieniądze, zarabiane przezemnie, poszły dla ojczyma i rodzeństwa, z wyjątkiem kilku dolarów, pozostało mi bardzo mało na kupno ubrania i niezbędne wydatki. Mój brat Jan dopomagał mi według możności, ale było to bardzo mało, bo pracował w kopalniach węgla i zarabiał niewiele, a większą część zarobku oddawał na utrzymanie domu.
Najwięcej chyba wzruszyło mnie współczucie, jakie okazywało mi wielu starych murzynów. Przeżyli oni całe życie w niewolnictwie i nie spodziewali się doczekać tego, żeby ktoś z ich rasy opuszczał dom dla wstąpienia do szkoły. Niektórzy z nich ofiarowali mi po sztuce srebra — inni trochę drobnych pieniędzy, a jeszcze inni chustki.
Nareszcie nadszedł ważny dzień, gdy wyruszyłem do Hamptonu. Miałem tylko lichą torbę, w której upakowałem wszystko, co mogłem zebrać. Matka moja w owej chwili była mocno cierpiąca, a stan jej zdrowia był tak niepewny, że obawiałem się, czy ją jeszcze zobaczę. Pożegnanie było bardzo smutne. Ale jednak matka wytrwała do końca. Nie było jeszcze wtedy kolei, łączącej Wirginię Zachodnią ze Wschodnią. Pociągi chodziły tylko na niektórych przestrzeniach, a resztę drogi trzeba było odbywać dyliżansem.
Z Maldenu do Hamptonu jest około pięćset mil. Wkrótce po wyjeździe z domu okazało się z nieubłaganą jasnością, że nie wystarczy mi pieniędzy na opłacenie kosztów podróży. Nie przyszło mi ani na chwilę do głowy, że różnica koloru skóry może coś w tym razie stanowić.
Kiedy już wszyscy podróżni pozajmowali pokoje i zabierali się do wieczerzy, poszedłem nieśmiało do biura hotelowego. Prawda, że nie miałem pieniędzy na zapłacenie mieszkania, ani żywności; ale liczyłem, że uda mi się zjednać sobie łaski właściciela. W tej porze roku było już bardzo zimno w górach Wirginii, chciałem więc zdobyć nocleg pod dachem. Nie pytając nawet, czy mam czem zapłacić, czy nie, człowiek siedzący w biurze odmówił mojej prośbie. Po raz pierwszy wtedy zrozumiałem, jakie znaczenie ma kolor skóry. Udało mi się jednak pozostać; chodząc naokoło hotelu, przepędziłem całą noc, a tak nabiłem sobie głowę tem, żeby się dostać do Hamptonu, że nie miałem nawet czasu żywić urazy względem właściciela hotelu.
Dostałem się wreszcie do miasta Richmondu w Wirginii, leżącego o ośmdziesiąt dwie mile od Hamptonu; szedłem pieszo, lub jechałem dyliżansami i koleją. Kiedy przybyłem na miejsce zmęczony, głodny i brudny, była już noc późna. Nie byłem nigdy przedtem w wielkiem mieście i to powiększało jeszcze mój kłopot. Nie miałem w kieszeni ani szeląga — w mieście ani jednego znajomego, a nie znając miejskich zwyczajów, nie wiedziałem, gdzie iść. Zwracałem się do rozmaitych domów, prosząc o schronienie, ale wszędzie żądano odemnie pieniędzy, a tego właśnie nie posiadałem. Nie mając nic lepszego do roboty, spacerowałem po ulicach. Widziałem na wystawach całe piramidy pieczonych kurcząt i ciastek z jabłkami w kształcie półksiężyców, które kusząco rzucały się w oczy. A pokusa była tak silna, że zdawało mi się, iż zgodziłbym się oddać wszystko, co mogę kiedyś posiadać, byleby wzamian dostać udko kurczęcia lub ciastko. Ale nie mogłem dostać ani jednego, ani drugiego — ani nawet nic zgoła do zjedzenia.
Chodziłem po ulicach do północy, tak wyczerpany, że nie mogłem postąpić ani kroku. Byłem zmęczony, głodny — dolegało mi wszystko co chcecie, lecz odwagi mi nie brakowało. W chwili, gdy doszedłem prawie do szczytu zmęczenia, przybyłem do jednego miejsca na ulicy, gdzie chodnik był rozebrany. Przeczekawszy kilka chwil dla upewnienia się, że mnie nikt nie może zobaczyć, wsunąłem się pod płyty i przespałem całą noc na ziemi, podłożywszy pod głowę worek; całą noc słyszałem kroki przechodniów ponad głową. Nazajutrz rano obudziłem się trochę wypoczęty, ale byłem strasznie głodny, bo oddawna nie jadłem. Kiedy już rozwidniło się o tyle, że mogłem widzieć wszystko naokoło, zobaczyłem, że jestem niedaleko od statku, który, jak się zdawało — wyładowuje żelazo. Poszedłem tam zaraz i prosiłem kapitana o pozwolenie na wyładowywanie towaru, ażebym mógł zarobić sobie na chleb. Kapitan, biały człowiek, dobrego serca, pozwolił. Pracowałem dopóki nie zarobiłem na śniadanie, które mi się wydaje dziś jeszcze najlepszem, jakie kiedykolwiek jadłem.
Kapitan był tak zadowolony z mojej roboty, że zaproponował mi zajęcie codzień za niewielką zapłatę. Przystałem na to z chęcią. Pracowałem na statku przez kilka dni. Choć miałem dosyć na jedzenie, mało mi pozostawało na dołożenie sumy koniecznej na podróż do Hamptonu. Chcąc zaoszczędzić jak najwięcej i przybyć na czas do Hamptonu, sypiałem zawsze w jamie pod chodnikiem, która mi udzieliła gościnności na pierwszy nocleg w Richmondzie. W wiele lat później murzyni w Richmondzie wyprawili dla mnie uroczyste przyjęcie, na którem było przeszło dwa tysiące ludzi. Przyjęcie to odbywało się nieopodal od miejsca, gdzie przespałem był pierwszą noc po przybyciu do miasta, i muszę przyznać, że miałem myśl więcej zajętą tym chodnikiem, który mi udzielił wówczas schronienia, niż uroczystem przyjęciem, jakie dla mnie teraz wyprawiono, pomimo, że było bardzo miłe i serdeczne.
Zaoszczędziwszy taką sumkę, jaka wydawała mi się wystarczającą do dostania się do celu, podziękowałem kapitanowi statku za jego dobroć i ruszyłem w dalszą drogę.
Przybyłem do Hamptonu bez żadnych szczególnych przygód, z sumą pięćdziesięciu pensów w sakiewce — na rozpoczęcie studyów. Długa ta podróż obfitowała dla mnie w wydarzenia, ale pierwszy widok wielkiej szkoły w murowanym gmachu trzypiętrowym wynagrodził mnie sowicie za wszystko, co przecierpiałem w drodze. Gdyby ci co oddali fundusze na wzniesienie tego gmachu, mogli wiedzieć, jakie wrażenie zrobił jego widok na mnie i tysiącach innej młodzieży, zapragnęliby może podwoić swoją ofiarność.
Dla mnie był to gmach najpiękniejszy i największy, jaki widziałem kiedykolwiek. Na jego widok uczułem, że życie we mnie wstępuje. Czułem, że rozpoczyna się dla mnie nowe istnienie — że życie przybiera inne kształty. Dostałem się do ziemi obiecanej i postanowiłem nie cofać się przed żadną przeszkodą, byleby nie ustać w usiłowaniach prowadzących do spełnienia jak najwięcej dobrego w świecie.
Wszedłszy do wnętrza gmachu, przedstawiłem się nadzorczyni szkoły, prosząc o wskazanie, gdzie, mam się udać. Od tak dawna żywiłem się byle czem, nie kąpałem się i nie zmieniałem bielizny, że zrobiłem na niej wrażenie niebardzo przyjemne; zawahała się nawet, czy może mnie przyjąć za ucznia. Nie mogłem jej tego brać za złe, że mnie wzięła za włóczęgę lub nicponia. Przez długą chwilę nie mogła się zdobyć na decyzyę ani za, ani przeciw — a ja kręciłem się koło niej usiłując ją przekonać, że zasługuję na współczucie. Przez ten czas widziałem, że przyjmowała innych, co powiększało mój niepokój, bo czułem w głębi duszy, że mogę im dorównać, gdyby mi tylko dano do tego sposobność.
Po upływie kilku godzin nadzorczyni odezwała się do mnie:
— Boczną salę klasową trzeba sprzątnąć. Weź szczotkę i zamieć.
Pomyślałem zaraz, że to będzie dla mnie sposobność okazania, co jestem wart. Nigdy chyba rozkaz nie został przyjęty z większą gotowością. Umiałem zamiatać, bo pani Ruffnerowa nauczyła mnie tego dokładnie, gdy u niej służyłem.
Zamiotłem salę trzy razy a potem wziąłem ścierkę i wytarłem kurz czterokrotnie. Każda ławka — parapet — każdy stół — pulpit — wytarte były z kurzu tyleż razy. Prócz tego pozsuwałem meble i powycierałem wszystkie kąty. Czułem, że moja przyszłość zależy od wrażenia, jakie zrobię na przełożonej sprzątnięciem tego pokoju. Skończywszy robotę, zawiadomiłem ją. Była to amerykanka, która wiedziała, gdzie szukać kurzu. Poszła do sali, obejrzała posadzkę i meble, potem wzięła chustkę, pociągnęła nią po lamperyi, po ścianach, po stole i po ławkach. Skończywszy to i nie znalazłszy nigdzie ani źdźbła kurzu, powiedziała mi jak najspokojniej:
— Myślę, że będziemy mogli przyjąć cię do zakładu.
Byłem najszczęśliwszą istotą na ziemi. Mój egzamin przy wejściu do szkoły ograniczył się do zamiatania i chyba żaden ze studentów, wstępujących do uniwersytetu w Harvardzie lub Yale, nie wyniósł z egzaminu większego zadowolenia odemnie. Od tej pory nieraz zdawałem egzamina, ale nigdy lepiej jak wtedy.
Takie próby musiałem przejść wchodząc do szkoły w Hamptonie. Niewiele chyba ludzi spotkało równie ciężkie doświadczenie; jednakowoż w tej epoce było wielu młodych chłopców, którzy przybywali do Hamptonu lub innych zakładów po zwalczeniu podobnych jak moje trudności. Dziewczęta i chłopcy zarówno, mieli silne postanowienie uczenia się, bez względu na trudności.
Moja próba zamiatania sali, utorowała mi drogę do ukończenia nauk w Hamptonie. Miss Mary F. Mackie, nadzorczyni, dała mi miejsce odźwiernego. Przyjąłem je jak najchętniej, bo mogłem w ten sposób opłacić szkołę moim zarobkiem. Zajęcie było ciężkie i niewolnicze, ale jednak wytrwałem. Musiałem nadzorować dużo klas i trzeba było pracować długo w nocy, a wstawać o czwartej rano, żeby ponapalać w piecach i mieć chwilę na przejrzenie lekcyi. Przez cały czas pobytu w Hamptonie i później, po wyjściu ze szkoły, miss Mary F. Mackie była jedną z najwierniejszych i najlepszych moich przyjaciółek. Jej rady i zachęty podtrzymywały mnie w najsmutniejszych chwilach.
Wspomniałem już, jakie wrażenie uczynił na mnie widok gmachu i całego zakładu w Hamptonie, ale nie mówiłem dotąd o wrażeniu silniejszem jeszcze i trwalszem, jakie uczynił na mnie widok wielkiego człowieka, najszlachetniejszego i najznakomitszego, jakiego zdarzyło mi się spotkać w mojem życiu. Chcę mówić o generale Samuelu C. Armstrongu.
Miałem szczęście poznać osobiście wielu znakomitych ludzi, zarówno w Europie, jak w Ameryce, i nie waham się stwierdzić, że nie spotkałem nigdy człowieka, któryby, mojem zdaniem, dorównywał generałowi Armstrongowi. Wyszedłszy zaledwie z niewolnictwa i kopalni węgla, których wpływ poniżający jeszcze odczuwałem, musiałem uznać za prawdziwe szczęście osobiste zetknięcie się z charakterem takim, jak generała. Od pierwszej chwili zrobił on na mnie wrażenie człowieka doskonałego. W jego obecności doznawałem zawsze uczucia czegoś nadprzyrodzonego. Miałem szczęście znać go osobiście od czasu wstąpienia do szkoły do chwili jego śmierci, a im dłużej go znałem, tem większym wydawał się on moim oczom.
Można było znieść w Hamptonie wszystkie zabudowania — wszystkie sale — nauczycieli i to, co w nich wykładano, byleby zostawić chłopcom i dziewczętom prawo widywania generała Armstronga, a to jedno byłoby już dla nich wystarczającem. I im dłużej żyję, tem silniejszego nabieram przekonania, że wykształcenie, jakie dają książki i laboratorya, nie może się równać z wpływem, jaki wywiera zetknięcie się z wielkimi ludźmi. Zamiast studyować bezustannie książki, o ileż korzystniej byłoby, mojem zdaniem — studyować ludzi i rzeczy. Generał Armstrong przepędził dwa ostatnie miesiące swego życia w moim domu, w Tuskegee. Był on już wtedy sparaliżowany do tego stopnia, że postradał władzę w członkach i mowę prawie zupełnie. Pomimo kalectwa, pracował bezustannie dniem i nocą dla sprawy, której poświęcił życie. Nie widziałem nigdy człowieka, któryby tak zupełnie zapominał o sobie. Sądzę, że nigdy nie miał on jednej myśli samolubnej. Znajdował równą przyjemność w przychodzeniu z pomocą innym zakładom na Południu, jak i poświęcaniu się dla szkoły w Hamptonie. Walczył z białymi z Południa podczas wojny domowej, a mimo to nie słyszałem nigdy, żeby wyrzekł przeciw nim choćby jedno gorzkie słowo; przeciwnie — starał się usilnie być i dla nich pożytecznym.
Trudno byłoby opisać wpływ, jaki wywierał na uczniów w Hamptonie i zaufanie, jakie w nich budził. Można powiedzieć, że był uwielbiany, przez uczniów. Mnie zdawało się zawsze, że wszystko, co przedsięweźmie jenerał, musi się udać. Nie odmówionoby żadnemu jego żądaniu. Kiedy był w odwiedzinach u mnie, w Alabamie, tak sparaliżowany, że trzeba było przenosić go w lektyce, przypominam sobie, że jeden z uczniów prosił jak o łaskę, żeby mógł go wynieść w lektyce na szczyt wzgórza wysokiego i stromego, na co potrzeba było nie małego wysiłku.
Wyszedłszy na wierzchołek wzgórza, uczeń zawołał rozjaśniony.
— Jakże jestem szczęśliwy, że mogłem uczynić cośkolwiek dla jenerała jeszcze za jego życia!
Podczas mojego pobytu w Hamptonie sypialnie były już tak przepełnione, że trudno już było zrobić miejsce dla tych, którzy prosili o przyjęcie. Jenerał wpadł na pomysł ustawienia namiotów, które miały służyć za sypialnie. Jak tylko dowiedzieliśmy się, że jenerał byłby zadowolony, gdyby niektórzy z dawniejszych uczniów zgodzili się na mieszkanie w namiotach podczas zimy, prawie wszyscy wyrazili swą gotowość.
Między nimi byłem i ja. Zima, którą przebyliśmy w namiotach, była niesłychanie ostra i cierpieliśmy bardzo, ale generał nie wiedział o tem, bo nikt się nie skarżył. Wystarczyło nam to, że mu sprawiamy przyjemność i że ułatwiamy możność nauki większej liczbie uczniów. Nieraz w zimną noc wicher dął tak, że unosił namioty i wtedy byliśmy zupełnie bez osłony. Jenerał miał zwyczaj obchodzić namioty wczesnym rankiem, a jego głos poważny i wesoły dodawał nam odwagi i zapominaliśmy o przykrościach.
Mówiłem dotąd tylko o uwielbieniu mojem dla generała Armstronga. Nie był on jednak wyjątkiem, był jednym z całego legionu mężczyzn i kobiet, których setki pod koniec wojny powstały, żeby poświęcić się podniesieniu rasy murzyńskiej.
Niepodobna chyba w historyi całego świata znaleść ludzi o sercach wznioślejszych, czystszych i szlachetniejszych od tych ludzi, którzy zaciągnęli się do szeregów nauczycieli murzyńskich.
Dla mnie życie w Hamptonie było jednym szeregiem objawień, czułem, że żyję w jakimś świecie nowym i odrębnym. Z początku to, że jadam o stałych godzinach i na obrusie, że mam talerz, że mogę się kąpać i mam szczoteczkę do zębów i prześcieradła — wszystko dla mnie było nowością.
Nieraz sobie powtarzam, że najcenniejszą nauką, otrzymaną w Hamptonie, był zwyczaj kąpania się. Nauczyłem się tam, że kąpiel jest rzeczą dobrą nietylko pod względem hygienicznym, ale że wpaja nam szacunek dla własnej osoby.
We wszystkich podróżach, jakie odbywałem na Południu po opuszczeniu Hamptonu, starałem się zawsze kąpać codzień. Nie zawsze było to łatwem, szczególnie jeżeli mieszkałem u ludzi mojej rasy, mieszczących się niekiedy w jednej izbie; ale w takich razach szedłem do lasu i kąpałem się w pierwszym lepszym strumieniu. Usiłowałem też przekonywać murzynów, że łazienka powinna być w każdym domu.
Przez pewien czas w Hamptonie miałem tylko jednę parę skarpetek; prałem je wieczorem, gdy się zbrudziły i zawieszałem przy ogniu, żeby mogły wyschnąć do następnego dnia. Obowiązany byłem płacić dziesięć dolarów miesięcznie. Miałem płacić połowę pieniędzmi, a połowę pracą. Przybywszy do Hamptonu, miałem zaledwie pięćdziesiąt centów, a kilku dolarami, które mi przysyłał od czasu mój brat Jan, trudno mi było opłacić szkołę. Postanowiłem więc stać się niezbędnym jako odźwierny. Udało mi się to tak dobrze, że wkrótce zawiadomiono mnie, iż zostaję uwolniony od opłaty za samą tylko moją pracę. Koszta nauki wynosiły siedmdziesiąt dolarów rocznie. Łatwo zrozumieć, że nie byłem w możności zebrania podobnej sumy. Gdyby oprócz kosztów utrzymania, przyszło mi płacić jeszcze za naukę, byłbym musiał opuścić Hampton. Na prośbę generała Armstronga jeden z jego przyjaciół M. S. Griffith Morgan z Nowego-Bedfordu (w stanie Massachusets), zobowiązał się płacić za mnie przez cały czas mego pobytu w Hamptonie. Miałem przyjemność poznać go później, kiedy zacząłem już moją pracę w Tuskegee.
Drugą trudność stanowiło zdobycie książek i ubrania. Książki udawało mi się pożyczać od tych, szczęśliwszych odemnie, którzy je posiadali. Co się tyczy ubrania, przybywszy do Hamptonu, mogę powiedzieć, że nie miałem nic. Całe moje mienie mieściło się w nędznej torebce. Tem więcej niepokoiłem się o ubranie, że generał sam robił przegląd chłopców ustawionych szeregami, dla przekonania się, czy mają czyste odzienie. Trzeba było mieć ubranie oczyszczone; nie powinno było brakować żadnego guzika przy ubraniu, a ubranie musiało być bez plamy. Mieć jedno ubranie do pracy — do klasy i nie zbrudzić go, było zadaniem niełatwem do rozwiązania. Udawało mi się to, dopóki profesorowie nie przekonali się, że mam silne postanowienie wybicia się na powierzchnię. Wtedy obdarzono mnie ubraniem z przesyłek, nadchodzących z Północy całemi beczkami. Beczki te były ratunkiem dla setek uczniów ubogich i pilnych. Gdyby nie one, nie wiem, czy byłbym zdołał utrzymać się do końca w Hamptonie.
Do czasu przybycia do szkoły, nigdy — o ile sobie przypominam — nie spałem w łóżku na prześcieradłach. W chwili mojego tam przybycia w zakładzie było niewiele zabudowań i miejsca było mało. W tym samym co ja pokoju sypiało oprócz mnie siedmiu uczniów; większość ich przybyła wcześniej odemnie. Prześcieradła były dla mnie rzeczą nieznaną. Pierwszej nocy spałem nakryty obu prześcieradłami; drugiej nocy na obu, ale w końcu zacząłem obserwować towarzyszów; odkryłem, do czego używają się prześcieradła, i od tej pory, sprobowałem się do nich przystosowywać, dzieląc się nabytem doświadczeniem z tymi, co później przybyli.
Po wejściu do szkoły byłem jednym z najmłodszych uczniów. Większość składała się z kobiet i mężczyzn dojrzałych, niektórzy mieli po czterdzieści lat. Nie często się zdarza takie szczęście, żeby przebywać z kilku setkami ludzi, przejętych równym zapałem do nauki. Każda chwila w ciągu dnia była poświęcona nauce lub pracy. Wszyscy znali już o tyle świat, że umieli ocenić potrzebę wykształcenia. Niektórzy byli za starzy, żeby się uczyć gruntownie z podręczników i przykro było patrzeć, jak się nad niemi męczyli; ale zapał zastępował im pojętność. Wielu z nich było równie ubogich, jak ja, i zmuszeni byli staczać walki nietylko z książką, ale i z ubóstwem, które ich pozbawiało najkonieczniejszych potrzeb życiowych. Inni mieli starych rodziców, na których musieli łożyć; byli i ludzie żonaci, zmuszeni utrzymywać żony.
Wszystkich ożywiała wielka ambicya, myśl o podniesieniu swojej rasy. Nikt nie myślał o sobie. Jakże dobrani byli w szkole urzędnicy i nauczyciele! Pracowali dla uczniów dniem i nocą. Cieszyli się tylko wtedy, gdy mogli im przyjść z pomocą w jakikolwiek sposób.
Kiedyś — a mam nadzieję, że to nastąpi niezadługo — gdy będzie wiadomy wszystkim udział, jaki mieli amerykańscy nauczyciele w wykształceniu murzynów po skończeniu wojny, ten ustęp będzie stanowił najbardziej wzruszający rozdział historyi tego kraju. Nastanie dzień już niedaleki, w którym całe Południe oceni te zasługi lepiej, niż mogło je ocenić do tej pory.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Booker T. Washington i tłumacza: Maria Gąsiorowska.