Ania z Zielonego Wzgórza/Część II/Rozdział XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Zielonego Wzgórza
Część II-ga
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Rozalia Bernsztajnowa
Tytuł orygin. Anne of Green Gables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II-ga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVIII.

Przewoźnik, którego imię jest śmierć.

— Mateuszu, Mateuszu... co się stało? Mateuszu... czy ci słabo?
Tak przemawiała Maryla, zaniepokojona, wyrzucając z siebie krótkie okrzyki. Ania wchodziła właśnie do sieni, trzymając w rękach ogromny pęk białych narcyzów.
Dużo czasu potem minęło, zanim mogła znieść znowu widok i zapach tych kwiatów — gdy usłyszała przerażony głos i ujrzała Mateusza, stojącego we drzwiach wchodowych, z jakąś gazetą złożoną w ręce, z twarzą jakby zesztywniałą, popielatą.
Ania rzuciła kwiaty i przybiegła ku niemu jednocześnie z Marylą. Ale obie przybyły za późno; zanim zdołały go podeprzeć, Mateusz runął na progu.
— Zemdlał! — krzyknęła Maryla. — Aniu, biegnij po Marcina... prędko, prędko! Jest w stajni. Marcin, nowo przyjęty parobek, który był właśnie powrócił z poczty, natychmiast pośpieszył po lekarza, zawiadamiając po drodze o tem, co się stało, państwa Barrych. Pani Linde, znajdująca się przypadkiem na Sosnowem Wzgórzu, przybiegła wraz z nimi. Zastali Anię i Marylę blade i przerażone, starające się napróżno przywrócić Mateusza do przytomności.
Pani Linde łagodnie odsunęła obie kobiety, pomacała puls i przyłożyła ucho do serca Mateusza, leżącego na ziemi. Poczem smutnie spojrzała na ich strwożone twarze i łzy napłynęły jej do oczu.
— Ach, Marylo — rzekła poważnie. — Nie sądzę, byśmy mogły mu jeszcze pomóc.
— Pani Linde, czy pani myśli... pani nie sądzi wszakże... czy Mateusz... czy...
Ania nie mogła wymówić tego strasznego wyrazu. Pobladła, słabo jej się zrobiło.
— Tak, dziecko, obawiam się, że tak. Spójrz na jego twarz. Jeśli ktokolwiek widział ten wyraz twarzy tak często, jak ja, to rozumie, co on znaczy.
Ania spojrzała na nieruchomą twarz Mateusza i pojęła całą grozę faktu.
Przybyły lekarz stwierdził, że śmierć nastąpiła natychmiastowo i prawdopodobnie bez bólu, spowodowana zapewne jakiemś silnem nagłem wzruszeniem.
Tajemnica tego wzruszenia odnalazła się w dzienniku, trzymanym w ręce Mateusza, a przywiezionym właśnie rano z poczty. Zawierał on wiadomość o bankructwie banku Abbey.
Smutna nowina szybko obiegła Avonleję. Przyjaciele i życzliwi tłumnie przybywali na Zielone Wzgórze, aby okazać współczucie pozostałym i sympatję zmarłemu. Po raz pierwszy cichy, skromny Mateusz Cutbert stał się ważną osobistością. Biały majestat śmierci pochylił się nad nim i ukoronował jego czoło.
Kiedy łagodna noc rozpostarła się ponad Zielonem Wzgórzem, stary dom Cutbertów zalegała uroczysta cisza. W bawialce spoczywał w trumnie Mateusz Cutbert. Długie siwe włosy okalały jego nieruchomą twarz, łagodnie uśmiechniętą, jak gdyby spał, śniąc przyjemnie. Wokoło leżały kwiaty, pachnące staromodne kwiaty, ongi zasadzone w ogrodzie domowym przez matkę jego, przybyłą tu jako młoda mężatka. Mateusz żywił dla nich zawsze tajemne, ciche przywiązanie. Ania zebrała je i przyniosła zmarłemu, zatapiając swe strwożone suche oczy w jego twarzy. Była to ostatnia przysługa, jaką mogła mu oddać.
Rodzina Barrych i pani Linde nie opuścili tej nocy Zielonego Wzgórza. Djana udała się na facjatkę, gdzie Ania stała u okna, i spytała się serdecznie:
— Aniu droga, czy nie chciałabyś, abym pozostała u ciebie?
— Dziękuję ci, Djano. — Ania poważnym wzrokiem spoglądała na przyjaciółkę. — Sądzę, że nie będę źle zrozumiana, gdy ci powiem, że pragnę być sama. Ja się nie boję tej samotności. Nie byłam jeszcze ani jednej chwili sama, odkąd to się stało... a pragnę być sama, zupełnie sama w ciszy, w spokoju i spróbować to pojąć. Bo dotąd nie mogę tego pojąć. Przez chwilę wydaje mi się, że Mateusz nie umarł, a potem znowu, że umarł już dawno i że ja ten straszny, ciężki ból już dawno odczuwam.
Djana nie zrozumiała dokładnie. Pojmowała lepiej nieokiełznaną rozpacz Maryli, zrywającą wszelkie tamy, sztucznie stawiane przez życie i długoletnie przyzwyczajenie, niż Ani cichy ból bez łez. Lecz odeszła, czule żegnając przyjaciółkę. Ania pozostała po raz pierwszy w życiu sam na sam z ciężką troską.
Biedaczka sądziła, że w samotności łzy łatwiej popłyną. Strasznym jej się wydawało, że nie potrafi poświęcić ani jednej łzy Mateuszowi, który ją tak bardzo kochał, był dla niej zawsze taki nad wyraz dobry, temu Mateuszowi, co jeszcze ostatniego wieczoru przechadzał się z nią po zachodzie słońca, a teraz spoczywał w mrocznym pokoju obok, z tym strasznym spokojem na czole. Ale łzy nie zjawiły się nawet i wtedy, gdy ukląkłszy w ciemności u swego okna, modliła się zapatrzona w gwiazdy nad wzgórzami... łzy nie zjawiły się, tylko ten sam straszny, głuchy ból, co ją gryzł i kąsał, dopóki nie usnęła, wyczerpana zmęczeniem i przebytemi wzruszeniami.
Zbudziła się w nocy. Ciemności i cisza otaczały ją, a wspomnienie przeżytego dnia przemknęło w jej umyśle niby fala smutku. Ujrzała uśmiechniętą twarz Mateusza, kiedy ostatniego wieczoru rozstawali się przy furtce... usłyszała głos jego: „Moje dziewczątko... moje dziewczątko, z którego jestem dumny“. Wtedy łzy rzuciły jej się do oczu i Ania zapłakała.
Maryla, posłyszawszy płacz, wślizgnęła się na facjatkę, by pocieszyć zrozpaczoną.
— Cicho, dziecko... uspokój się... nie płacz tak, kochanie. To go nam nie powróci. Nie... nie... nie trzeba tak płakać. Ja także za bardzo płakałam, nie potrafiłam się powstrzymać. Był on zawsze taki dobry, kochający brat...
— Ach, pozwólcie mi płakać, Marylo — skarżyła się Ania. — Łzy nie zaszkodzą mi tyle, co ten straszny ból. Niech Maryla pozostanie tu przez chwilę ze mną... niech mnie obejmie ramieniem, ot tak... Nie chciałam, by Djana została... jest to słodkie, kochane dziewczę... ale to nie jej smutek... ona jest mu daleką i nie może na tyle zbliżyć się do mnie, by mnie pocieszyć. To jest nasz smutek... Maryli i mój. Ach, Marylo, cóż my poczniemy bez Mateusza?
— Będziemy miały siebie wzajemnie, Aniu! A cóż bym uczyniła, gdyby ciebie tu nie było, gdybyś nie była wogóle do nas przybyła? Wiem dobrze, moja Aniu, że nieraz bywałam dla ciebie szorstką i surową, ale nie sądź, że pomimo to nie kochałam cię tak, jak Mateusz. Przyznaję się do tego teraz, kiedy łatwiej mi być szczerą. Zawsze trudno mi było wypowiedzieć, co czułam, ale w tej chwili potrafię to uczynić. Ja cię kocham, Aniu, tak bardzo, jak gdybyś była mojem własnem ciałem i krwią i od tej chwili, kiedyś przybyła na Zielone Wzgórze, byłaś mi stale radością i pociechą.
W dwa dni potem wynieśli Mateusza Cutberta przez sień jego starego domu, poza pola, które uprawiał, poza sady, które ukochał, i poza drzewa, które zasadził.
Avonlea powróciła do swego zwykłego niezamąconego spokoju i nawet na Zielonem Wzgórzu wszystkie sprawy potoczyły się dawnym trybem, roboty bywały załatwiane z tą samą regularnością, co i dawniej, pomimo, że wszyscy dotkliwie odczuwali pustkę, jaką sprawiła śmierć Mateusza.
Ania, która nigdy dotąd nie zaznała ciężkiego zmartwienia, smuciła się tem, że tak było, że życie mogło toczyć się dalej tak samo bez Mateusza. Doznała przykrości, jakby wstydu, nawet wyrzutów sumienia, spostrzegłszy, że wschody słońca poza jodłami i jasne różowe pąki w ogrodzie wprawiały ją w dawny zachwyt, że odwiedziny Djany cieszyły ją, a jej wesoła paplanina i żarty pobudzały ją do uśmiechu, że, krótko mówiąc, cudny świat kwiecia, miłości i przyjaźni nie utracił nic zgoła ze swej mocy wzruszania jej, że życie wzywało ją tysiącem nieprzezwyciężonych głosów.
— Nieraz wydaje mi się nieuczciwością wobec Mateusza, że cieszę się tem wszystkiem, kiedy jego już niema, — zwierzała się pani Allan, gawędząc z nią pewnego wieczoru w ogrodzie na probostwie. Brak mi go tak bardzo... bezustannie... a jednak świat i życie wydają mi się tak niezmiernie zajmujące i piękne! Dziś Djana powiedziała coś wesołego i oto roześmiałam się głośno. Kiedy się to stało, myślałam, że już nigdy śmiać się nie potrafię. I nawet sądzę, że nie powinnabym tego czynić.
— Mateusz cieszył się, widząc cię wesołą, lubił twój śmiech i był zadowolony, że znajdujesz przyjemność w otaczającym cię świecie — rzekła pani Allan łagodnie. — Odszedł, ale bez wątpienia pragnął, byś pozostała taką. Uważam, że nie należy zamykać dusz naszych przed kojącym wpływem natury. Ale ja rozumiem twe uczucia, Aniu. Sądzę, że wszyscy doświadczylibyśmy tego samego. Myśl, że odczuwamy rozkosze życia, kiedy ktoś ukochany nie jest już pośród nas i nie może dzielić ich z nami, myśl ta rani nas boleśnie i często wydaje się nam, że sprzeniewierzamy się naszemu smutkowi, jeśli nanowo zaczynamy wracać do życia.
— Byłam dziś po południu na cmentarzu, aby zasadzić krzak róży na grobie Mateusza — rzekła Ania smutnie. — Zabrałam gałązkę z tego małego krzaku białej róży, którą matka jego przywiozła kiedyś ze swej ojczyzny, ze Szkocji. Mateusz najbardziej lubił te różyczki... takie drobne a milutkie na swych kolczastych pniach. Rada byłam, żem mogła ją zasadzić na jego grobie, zdawało mi się, że czynię coś, co sprawiłoby mu przyjemność. Myślę, że ma może takie różyczki w niebie. Może dusze wszystkich tych małych białych róż, które tak lubiał, wyszły tam na jego spotkanie. Ale muszę wrócić do domu. Maryla jest sama, taka samotna o zmierzchu.
— Nieboraczka będzie zupełnie samotna, gdy ty wyjedziesz do Collège — rzekła pani Allan.
Ania nie odpowiedziała nic na tę uwagę. Pożegnawszy pastorową życzeniem dobrej nocy, podążyła wolno ku Zielonemu Wzgórzu. Maryla siedziała na stopniach przed domem i Ania usiadła obok niej. Drzwi, prowadzące do mieszkania, były otwarte; na podłodze przed niemi leżała wielka różowa muszla o cudnych mieniących się odcieniach i broniła je od zamknięcia.
Ania zerwała parę gałązek blado-żółtego groszku i zatknęła je we włosy. Lubiła ten słodki zapach, unoszący się wokoło niej przy każdym ruchu.
— Doktór Spencer był tutaj podczas twej nieobecności — rzekła Maryla. — Zawiadomił mnie, że ów sławny okulista będzie jutro w Carmody. Nalega, bym się doń zwróciła dla zbadania mego wzroku. Myślę, że uczynię to wreszcie. Będę mu bardzo wdzięczna, jeśli potrafi dobrać mi odpowiednie szkła. Nie będzie ci wszakże przykro pozostać samej na gospodarstwie? Marcin musi mnie odwieźć, a w domu jest robota, prasowanie, wypiek ciasta.
— Załatwię wszystko. Djana przyjdzie dotrzymać mi towarzystwa. Przypilnuję starannie roboty. Niech się Maryla nie obawia, że ukrochmalę chustki do nosa, albo że dodam kropli walerjanowych do ciasta.
Maryla roześmiała się.
— Jakim trzpiotem byłaś wówczas, Aniu. Co chwila inna katastrofa! Nieraz wydawało mi się, żeś niespełna rozumu. Czy pamiętasz ów dzień, gdyś sobie ufarbowała włosy?
— Pamiętam niewątpliwie. Nigdy go nie zapomnę — uśmiechnęła się Ania, dotykając ciężkich warkoczy, jakiemi była otoczona jej zręczna główka. — Nieraz śmiech mnie ogarnia, kiedy przypomnę sobie, ile przykrości doznałam z powodu tych moich włosów, była to wówczas naprawdę troska mego życia. Martwiłam się strasznie o moje włosy i o moje piegi. Piegi znikły wistocie: a ludzie są na tyle dobrzy, że nazywają włosy moje kasztanowatemi. Wszyscy tak mówią, z wyjątkiem Józi Pay. Wczoraj właśnie zauważyła, że obecnie są one jeszcze bardziej rude, niż kiedykolwiek, chyba, że moja czarna suknia czyni to, iż wydają się takiemi. Pytała mnie też, czy rudowłose osoby mogą przywyknąć do tego koloru. Czy Maryla wie, że porzuciłam już myśl polubienia kiedykolwiek Józi Pay? Czyniłam wszystko, co, mówiąc dowcipnym moim językiem, nazwałabym bohaterskim wysiłkiem, by ją polubić, ale Józia Pay nie daje się kochać.
— Józia należy do rodziny Pay — rzekła Maryla surowo — więc nie może być sympatyczna. Przypuszczam, że ludzie jej pokroju mają swój cel istnienia w społeczeństwie, lecz nie mogę go odgadnąć, zarówno jak nie potrafię się domyślić, po co istnieją pokrzywy? Czy Józia zostaje nauczycielką?
— Nie, wraca do seminarjum na rok przyszły, zarówno jak Moody Spurgeon i Karol Slone. Janka i Ruby wezmą się do nauczycielstwa i obie mają już przyrzeczone posady w szkołach. Janka w Newbridge, zaś Ruby trochę dalej na zachód.
— Zdaje się, że i Gilbert Blythe będzie nauczycielem, czy nie?
— Tak — krótko brzmiała odpowiedź.
— Jaki to przystojny chłopiec — rzekła Maryla w zamyśleniu, patrząc w dal. — Widziałam go przeszłej niedzieli, wydał mi się taki wysoki i smukły. Zupełnie podobny do swego ojca w tym wieku. Jan Blythe był także bardzo przystojny młodzieniec. Przyjaźniliśmy się ze sobą. Ludzie nazywali go nawet moim narzeczonym.
Ania spojrzała ciekawie na Marylę.
— Ach, Marylo... i cóż się stało... dlaczego... jakaż przyczyna?
— Posprzeczaliśmy się ze sobą. Nie chciałam mu wybaczyć, kiedy prosił o zgodę. Miałam zamiar uczynić to później, lecz byłam zła, obrażona i narazie pragnęłam go ukarać. Nie prosił więcej. Blythowie byli zawsze dumni. Ale ja potem żałowałam... smutno mi było. Nieraz żałowałam, że nie wybaczyłam mu, kiedy mnie o to prosił.
— Więc i Maryla miała w swej młodości zawód serdeczny? — spytała Ania łagodnie.
— Tak, możesz to tak nazwać. Nie domyśliłabyś się tego, patrząc na mnie, prawda? Ale nigdy nie należy sądzić ludzi wedle ich powierzchowności. Wszyscy już zapomnieli historję Jana i Maryli. Ja sama byłabym zapomniała. Lecz wspomnienia te odżyły we mnie, kiedym zeszłej niedzieli ujrzała Gilberta Blythe.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: anonimowy.