Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/344

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przywiązanie. Ania zebrała je i przyniosła zmarłemu, zatapiając swe strwożone suche oczy w jego twarzy. Była to ostatnia przysługa, jaką mogła mu oddać.
Rodzina Barrych i pani Linde nie opuścili tej nocy Zielonego Wzgórza. Djana udała się na facjatkę, gdzie Ania stała u okna, i spytała się serdecznie:
— Aniu droga, czy nie chciałabyś, abym pozostała u ciebie?
— Dziękuję ci, Djano. — Ania poważnym wzrokiem spoglądała na przyjaciółkę. — Sądzę, że nie będę źle zrozumiana, gdy ci powiem, że pragnę być sama. Ja się nie boję tej samotności. Nie byłam jeszcze ani jednej chwili sama, odkąd to się stało... a pragnę być sama, zupełnie sama w ciszy, w spokoju i spróbować to pojąć. Bo dotąd nie mogę tego pojąć. Przez chwilę wydaje mi się, że Mateusz nie umarł, a potem znowu, że umarł już dawno i że ja ten straszny, ciężki ból już dawno odczuwam.
Djana nie zrozumiała dokładnie. Pojmowała lepiej nieokiełznaną rozpacz Maryli, zrywającą wszelkie tamy, sztucznie stawiane przez życie i długoletnie przyzwyczajenie, niż Ani cichy ból bez łez. Lecz odeszła, czule żegnając przyjaciółkę. Ania pozostała po raz pierwszy w życiu sam na sam z ciężką troską.
Biedaczka sądziła, że w samotności łzy łatwiej popłyną. Strasznym jej się wydawało, że nie potrafi poświęcić ani jednej łzy Mateuszowi, który ją tak bardzo kochał, był dla niej zawsze taki nad wyraz dobry, temu Mateuszowi, co jeszcze ostatniego wieczoru przechadzał się z nią po zachodzie słońca, a teraz spoczywał w mrocznym pokoju obok, z tym strasznym spokojem na czole. Ale łzy nie zjawiły się nawet i wtedy, gdy ukląkłszy w ciemności u swego okna, modliła się zapatrzona w gwiazdy nad wzgórzami... łzy nie zjawiły się, tylko ten sam straszny, głuchy ból, co ją gryzł i kąsał, dopóki nie usnęła, wyczerpana zmęczeniem i przebytemi wzruszeniami.
Zbudziła się w nocy. Ciemności i cisza otaczały ją,