Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/342

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ XVIII.

Przewoźnik, którego imię jest śmierć.

— Mateuszu, Mateuszu... co się stało? Mateuszu... czy ci słabo?
Tak przemawiała Maryla, zaniepokojona, wyrzucając z siebie krótkie okrzyki. Ania wchodziła właśnie do sieni, trzymając w rękach ogromny pęk białych narcyzów.
Dużo czasu potem minęło, zanim mogła znieść znowu widok i zapach tych kwiatów — gdy usłyszała przerażony głos i ujrzała Mateusza, stojącego we drzwiach wchodowych, z jakąś gazetą złożoną w ręce, z twarzą jakby zesztywniałą, popielatą.
Ania rzuciła kwiaty i przybiegła ku niemu jednocześnie z Marylą. Ale obie przybyły za późno; zanim zdołały go podeprzeć, Mateusz runął na progu.
— Zemdlał! — krzyknęła Maryla. — Aniu, biegnij po Marcina... prędko, prędko! Jest w stajni. Marcin, nowo przyjęty parobek, który był właśnie powrócił z poczty, natychmiast pośpieszył po lekarza, zawiadamiając po drodze o tem, co się stało, państwa Barrych. Pani Linde, znajdująca się przypadkiem na Sosnowem Wzgórzu, przybiegła wraz z nimi. Zastali Anię i Marylę blade i przerażone, starające się napróżno przywrócić Mateusza do przytomności.