Anafielas (Kraszewski)/Pieśń piérwsza. Witolorauda/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Anafielas
Podtytuł Pieśni z podań Litwy
Tom Pieśń piérwsza

Witolorauda

Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1846
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała pieśń piérwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Leciał koń, leciał z nozdrzy rozdartemi,
Spienionym pyskiem, rozpuszczoną grzywą;
Pod kopytami jego tuman pyłu
Wznosił się, kręcił i jeźdźca okrywał,
Potém za koniem zostawał daleko,
Gonił go chwilę i padał bezsilny.
Wiatry, po bokach chyląc się, świszczały,
I, dziwiąc biegu, w tyle zostawały.
A z oczu jeźdźca prędko znikły zgliszcza,
I okolica, i włości Raudona.
Jakby na skrzydłach ptaka uniesiony,
Dziwił się Witol szybkiemu lotowi:
Bo koń i ziemi, zda się, nie dotykał,
Nie czuł wędzidła, jeździec mu nie ciężył,

Przez drogi, bez dróg, doliny i gaje
Silną się piersią przedzierał, jak strzała.

Zaledwie Witol ujrzał wieś przed sobą,
Już jéj nie było, już za nim znikała.
Rzeki jak wstęgi migały srébrzyste;
Gaje, jak wieńce z zieloności wite;
Pola, jak żółte i czérwone plamy.
Po nad nim chmury pędzone wiatrami
Stać się zdawały, i milcząc poglądać;
A ziemia, jakby z pod stóp uciekała,
Kręcić się, zwijać, w tył cofać zdawała.
Ogary jego daleko zostały,
Sokół gdzieś w lesie uwiązł na gałęzi.
Sam jeden Witol leciał bez oddechu,
Nie wiedząc, gdzie go dziki koń poniesie.
Coraz przez nowy pędząc kraj nieznany,
Czuł, jak mil wiele za nim już zostało.
Słońce się nawet na zachód skłaniało,
I w chmur drużynie różowych, złocistych,
Jak młoda xiężna śród swych dziewek dworu,
Kiedy ją wiodą do chłodnéj kąpieli,
Coraz łagodniéj na ziemię patrzało,
Coraz się miléj ziemi uśmiechało.
Widać, już wozu jego gasły ognie,
Już odpoczynku zbliżała się chwila;
Nad lasów wierzchy czérwone od znoju
Chylić się zacznie, i patrzy, i stoi,

Jak gdyby jeszcze żałowało ziemi
Opuścić drogiéj, jakby ją żegnało;
I jeszcze długo patrzało pół-okiem,
Tęskno, łagodnie; aż nareście tylko
Koronę swoję zostawia na niebie,
A samo wpadło do chłodnéj kąpieli.
Potém się odblask ognistego wozu
Świecił czérwono na srébrnych obłokach.
Po drugiéj stronie ukradkiem twarz bladą
Niewierny słońca mąż, xiężyc, pokazał,
I smutny wyszedł z skrwawioném obliczem
Błądzić po niebie do wschodu jutrzeńki.
A Wakarinne wyszła go szpiegować,
I Żwajgzdunokiéj zapalone ręką
Tysiąc gwiazd innych błysło z chmur osłony.
Drużyna słońca, obłoki złocone,
Z niém razem zeszły do mokréj kąpieli.
Czysty już błękit; czasem tylko czyja
Gwiazda upadnie; drogę złotolitą
Za sobą pisząc, leci do mogiły,
I gaśnie blada z ostatnim oddechem
Tego, którego przyświecała głowie.

Noc była cicha i niebo pogodne,
Szumiały lasy. Nie wiatr rzucał niemi,
Same tak sobie pocichu szeptały,
Kołysząc do snu gałęźmi staremi
Ragany pod ich czarną korą skryte.

A koń, parskając, biegł daléj i daléj.
Nic go zatrzymać nie mogło śród biegu.
Zdawał się coraz nowych sił nabierać,
Zdawał się coraz prędzéj lecieć jeszcze.
Nareście zwolnił błyskawicy biegu,
I coraz stąpał powolniéj, ostrożniéj.
Przebywał puszczę; wybiegł na dolinę,
Na któréj wielka ciemniała mogiła;
Parsknął i stanął; a Witol odgadnął
Po biciu serca, po duszy przeczuciu,
Że to był ojca jego grób, Romojsa.
Koń pysk spieniony ku panu zawrócił,
Stanął; a Witol, zeskoczywszy z niego,
Zdjął uzdę, i rzekł, wolno go puszczając:
— Czuję, że to jest ojcowska mogiła.
Ty, coś mnie tutaj przyniósł na swym grzbiecie,
Bądź za to wolny; leć, gdzie stada dzikie;
Leć, o mój Jodziu, kędyś się urodził. —

A koń, jak gdyby tę mowę rozumiał,
Podniosłszy głowę, oczy nań obrócił,
Potrząsnął grzywą i zakopał nogą,
I znów szedł za nim do ojca mogiły.
Kiedy się Witol ku niemu obrócił,
On głowę oparł na ramieniu pana,
I stanął smutny, jakby myśli jego
Pojmować umiał, potrafił podzielać;
A okiem w oczy Witola wlepioném

Mówił mu: — Panie! nie chcę cię porzucić,
Pójdę za tobą, nie odstąpię ciebie.

Niepewny, drżący szedł Witol do grobu,
Szukał drzwi jego z południowéj strony,
I znalazł kamień, który je przypierał,
Dzikiemi chwasty pokryty i zielem.
Xiężyc się właśnie podnosił z za chmury
I dał mu runy wyczytać grobowe.
Ze drżeniem serca ujrzał ojca imie
Jeszcze starości nieporosłe mchami,
W górze dwa węże, godło jego rodu.
Padł syn naówczas, i gorzkiemi łzami
Polał mogiłę, jęknąwszy boleśnie;
Modlił się Bogóm, cieni ojca wzywał.

— Ojcze! — zawołał — zlituj się nad synem!
Zejdź z tamtych światów na twoję mogiłę
I ukaż mu się w dawniejszéj postaci!
O to cię błagam! oto cię przyzywam
Usty i sercem, modlitwą i łzami!
Ojcze mój! pokaż twarz swoję z mogiły!
Niech ją raz ujrzę, raz na życie całe.
Potém polecę, w sercu ją poniosę,
Jak złoty pieniądz, co do grobu kładą
Na długą drogę wieczności umarłym.
Jeśli żal tobie dziadów twoich cienie,
Albo wesołą biesiadę z Murgami,


Witol z Jodziem u grobu ojca swego Romoisa

I łowy miłe na chwilę porzucić,
Powrócisz, ojcze! na wieczność powrócisz!
Niechaj ja ujrzę twoję twarz promienną,
Choćby tak krótko, jak blask błyskawicy,
Jak strzałę gromu, co pada i znika.
Matka raz do mnie z nieba się spuściła,
A tyż ni razu mnie się nie ukażesz?
Ja zemstę Bogów tu za ciebie noszę,
Ja za twą winę błąkam się po ziemi
I walczę z duchem wysłańcem Perkuna.
Ojcze! ty wszystko nagrodzisz synowi,
Życie zasłodzisz, do walki zagrzejesz,
Jeśli mu tylko ukażesz twarz swoję! —
Westchnął i spójrzał, płakał i narzekał.
Wtém na niebiosach cóś błyskać zaczęło,
I białe cienie na białych rumakach,
Krając powietrze skrzydłami białemi,
Po nad mogiłę wzleciały. Syn spójrzał,
Wyciągnął ręce, srébrne łzy wylewał.
A drogą mléczną lecieli ku niemu:
Ojciec na przedzie, w złotem litéj szacie,
Promienny cały; po trzy gwiazd miał w ręku,
Jedną na czole, a na piersi jedną;
U boku jego złoty miecz zwieszony,
I łuk z strzałami chwiał mu się na barkach;
Zniżał się, zniżał, stanął na mogile;
A za nim orszak jego towarzyszy,
Jak on, na koniach białych i skrzydlatych.

Stanęli. Witol padł na twarz przed ojcem.
— Ojcze! — rzekł, wznosząc spłakane oblicze —
Dozwól się dosyć napatrzyć twéj twarzy.
Niech się jéj obraz na duszy wyryje,
Abym go nosił życie moje całe;
Ażebym, jeśli na Dungus przylecę,
Jeśli do wschodniéj powrócę krainy,
Piérwszego poznał, piérwszego powitał!
O, lżéj mi będzie walczyć teraz z duchem,
Lżéj będzie cierpieć i zginąć na ziemi,
Kiedym cię w życiu mojém raz zobaczył. —
Mówił i ręce do ducha wyciągał;
A duch, jak gdyby chciał, nie mógł się zbliżyć;
Chwiał się na białym, skrzydlatym rumaku;
I gdyby w kraju, z którego przeleciał,
Mógł się żal rodzić, łzy mogły popłynąć,
Rzekłbyś, że mu się łzy w oczach świeciły.
Otworzył usta i tak rzekł do syna:

— Śmiało idź, synu, śmiało idź po ziemi!
Choć zemsta Bogów niewinnego ściga,
Jeśli się zbrodnią nie skalasz ni razu,
Wrócisz do ojców, do wschodniéj krainy,
Przejdziesz Anafiel; a pamięć o tobie,
Jak złote ziarno posiane na ziemi,
Zostanie tutaj; i z niéj się urodzi
Potomstwo wielkie, bohatéry sławne.
Śmiało idź! synu! Ja ojcowską ręką

Do boju życiu błogosławię tobie, —
Rzekł ojciec. Potém znowu orszak duchów
Z mogiły ruszył, popłynął ku niebu;
Bielał przez chwilę; na tle nocy czarnéj
Świecił, jak gwiazda, i malał, i zniknął.
Pozostał Witol, uderzył się w rękę,
I krew swą lejąc na ojca mogiłę,
Modląc się, krwawą święcił mu ofiarę.

Tak noc ubiegła. Piérwszy raz oddawna
Usnął podróżny; a wierny koń jego
Z rozdartém nozdrzem wartował na straży
I rżeniem równo z jutrzeńką obudził.
Witol przypomniał na ducha zasadzki;
Dłużéj na grobie nie mogąc pozostać,
Oblał go jeszcze łzami, i żegnając,
Znów w swoję drogę puścił się przez lasy.

Smutny szedł krętą w zarośla drożyną;
Jodź za nim, jakby sługa szedł za panem
Powoli; kroki mierzył z jego chodem;
Czasem się srożył i najeżał grzywę,
To znów spokojny trawę gryzł i liście;
Jak pies, co rękę zna, co go karmiła,
I szuka śladu, i tęskni za panem,
Tak on drożyną za nim postępował;
I próżno łąki wabiły zielone,

Próżno do niego dzikie stada rżały —
On nawet ku nim oczu nie obrócił,
Na chwilę nawet pana nie porzucił.

Tak długo w głębią puszczy się ciągnęli.
A Witol kraj ten jakby przez sen widział,
Zdał się poznawać, zdał się przypominać.
I zdało mu się, jak gdyby zamłodu
Ścieżki podobne i podobne gaje,
Też same rzeczki, doliny też same
Kiedyś już widział i dawniéj przebiegał.
Witał je z jakiemś uczuciem radości,
A sam uczucia nie pojmował swego.
Coraz biegł prędzéj. Na ścieżki zawrócie
Wyszedł w dolinę, i ujrzał przed sobą
Chatę — tę samą, w któréj się wychował.
Też same wiśnie dach jéj ocieniały,
Też same płoty dokoła ogródka,
Taż sama wkoło zielona dolina,
Taż sama sosna z barcią niedaleko,
Kamień, na którym z pastuszki ofiarę
Palił on niegdyś Goniglowi Bogu;
A w dali tenże las, na który chciwie,
Rwąc się do łowów, patrzał tyle razy,
Też same dęby z gałęźmi krzywemi,
I sosny smukłe, i brzozy schylone,
Blada osina, splątane leszczyny,
Taż sama niwka pod lasem zasiana.

I, jakby wczora odszedł ztąd dopiéro,
Nic się tu jeszcze nie zmieniło wkoło —
Cicho, jak było, i pusto, jak było.

Ranek, więc matka musi być w oborze,
Ojciec na łowach, z bydłem poszły dzieci,
Parobcy w lesie, w polu, na nowinach.
Psia buda stoi otworem i pusta.
Też same nawet sroki i śmieciuchy
Skaczą przed progiem i ziarna szukają.
Witol, jak gdyby tylko z łowów wracał,
Śpieszył, i stając na chrominy progu,
Modlił się naprzód Kobolóm i duchóm,
Co go dziecięciem pod tym dachem strzegły;
Zapukał potém. Wyszła stara Malda;
Ale pod pięknéj postaci młodzieńcem
Owego dziecka, co się gdzieś zbłąkało,
Już nie poznała. On poznać się nie dał,
I prosił tylko, jak łowiec zbłąkany,
Aby się chwilę ogrzać przy ognisku
I do podróży dalszéj mógł wypocząć.
Poszła mu stara wodę grzać na nogi
I placków upiec świątecznych pod żarem,
Plaster mu miodu na stół postawiła,
I ser, i mléko na misie drewnianéj;
Lecz choć na niego sto razy spójrzała,
Choć głos słyszała, nie poznała przecię,
Że się ten niegdy jéj synem nazywał,

I na jéj ręku piosenką dziecinną,
Straszony cieniem Pokola, usypiał.

Wtém na podwórku psy się odezwały
I któś zagadał. Rozpoznał po głosie
Witol starego i łowcze ogary.
Wybiegła Małda gościa mu zwiastować;
Ale po Jodziu wiedział już gospodarz,
Że jakiś obcy w chacie odpoczywa.
— Któż to? — zapytał żony w progu chaty.
— Kto? — Bogi wiedzą! Zaszedł, jak zbłąkany,
Piękny młodzieniec. Miecz wielki u boku,
Łuk ma na plecach i topor u pasa,
I Wiżos drogim sznurem oplatane,
I twarz wesołą, a piękną jak Saule[1]. —
— Nie bluźńże, stara! A toć byłby Bogiem. —
— Kto wié! Prawdziwie na niego wygląda.
Widziałam dawniéj Kunigasów wielu.
Ludzie to, jak my; to, nie jak my człowiek.
I mało darów gościny skosztował,
Milczy i patrzy, jakby na co czekał. —
Stary porzucił oręż swój u proga,
Proch z nóg otrząsnął, zdjął szłyk z siwéj głowy,
I, uchylając drzwi, gościa powitał:
— Niechaj wam będzie błogo w naszym domu. —
— I tobie, starcze, niech Bogi przyczynią —
Odrzekł mu Witol — niechaj wam Puschajtis

U Markopola dostatki wyprosi.
Z łowów wracacie? — zapytał po chwili.
— Z łowów — rzekł starzec — idę, miły gościu! —
A mówiąc, pilnie w twarz mu się wpatrywał;
I, jakby sobie głos len przypominał,
Jakby pod męzką chciał odgadnąć twarzą
Rysy dziecięcia, patrzał z podziwieniem.
— Jakże wam łowy dziś się poszczęściły? —
Znowu go Witol zapytał z uśmiechem.
— Niebardzo, Panie! Od lat to już kilku,
Jak wychowaniec mój, biedny sierota,
Gdzieś mi na łowach, przez duchy zbłąkany,
Zginął, że nawet i śladu żadnego
Znaleźć nie mogłem, od tego mi czasu
Ani na łowach, ni się szczęści w domu.
A Bogi wiedzą, jakem go przestrzegał.
Lecz w las młodemu, jak rybie do wody.
Ani pamiętał na moje przestrogi.
— Liszka nam drogę przebiegła — mówiłem —
Wróćmy się nazad — on nie chciał powracać;
Stać mu kazałem, puściwszy ogary —
On w las poleciał i zginął gdzieś w lesie. —

— Dawnoż to temu? — znów Witol się pyta
— Lat nie liczyłem, lecz kilka ich mija.
Oszczep strzaskany znalazłem śród kniei,
Lecz ani słychu, co się z młodym stało.
Gdyby go źwierzę pożarło, to szaty

Znalazłbym może, lub kości pogrzebał;
A wszystkiem lasy przetrząsnął dokoła,
I niéma miejsca, gdziebym go nie szukał. —

— Któż to był? zkądże wzięty był sierota? —
Znów Witol starca zapytał ciekawy.
— Jeszcze go dzieckiem przynieśli z daleka,
Z dworu Kruminy; kobiéta służebna,
Tajemnie, w białe spowitego płótno,
Żonie oddała, i mieli nagrodzić.
Ale gdy chłopiec z mojéj zginął winy,
Nikt się o niego nie dopomniał więcéj.
Myśmy nagrody i prosić nie śmieli.
Nie było za co. Baliśmy się kary.
Wielka Krumine straszna, gdy jest w gniewie. —
— I nikt o niego u was nie zapytał? —
Powtórzył Witol z westchnieniem bolesném.
— Nikt; tylko lata przeszłego kobiéta
Taż sama w polu spotkała mnie znowu.
— Dziecka już niéma? — powiedziała do mnie.
— Niéma! — odrzekłem, i chciałem uciekać.
— Wiém! — zawołała, idąc daléj drogą,
Lecz nie groziła zemstą, ani karą,
Ani się więcéj o mnie rozpytała.
Jam dumał: ona zkąd wiedziała o tém?
Dla czego nic mi nie mówiła za to?
Chociaż go swoi nie płakali może,
Ja nieraz po nim szczére łzy wylałem.

Ach! byłby teraz w domu mi pomocą.
Siłę niedźwiedzia, a rozum miał węża,
Odwagę wilków szalonych i rysia.
Młody, a już mu w piersi boje wrzały,
I nie mógł z braćmi trzody gnać na pole,
Rwał się do łuku, oszczepem się bawił,
O łowach marzył i tęsknił za niemi.
Ja teraz stary! Czemuż go tu niéma?! —

A Witol słuchał starca i żałował.
Stara ze swoim przyszła znowu żalem;
Z założonemi rękami, podparta,
Przypominała biednego sierotę,
Który z jéj piersi ssał przed laty życie.
— Jam go, jak własne dziécię, ukochała —
Płacząc, mówiła, potrząsając głową —
Jak swoje dziecko piersiami karmiłam.
Ale znać było, że nie nasze dziécię.
Insza twarz, serce, i inna w nim dusza.
Jemu niesmaczne dziecinne zabawki,
Jemu niemiłe dziecinne swawole;
O łowach tylko i bitwach od młodu
Marzył i gadał, przez sen nawet, biedny. —

— I jemu przyszło — rzekł starzec — tak zginąć!
Niedarmo liszka przebiegła nam drogę.
Prosiłem: wróćmy! On nie chciał powracać;

Zaledwie w inną dał się zwrócić stronę.
Poszedł i zginał! O! żal mi sieroty. —

— Nie żałuj, ojcze! — rzekł Witol do niego,
I wstał z za stołu, szedł, uściskał starca. —

Jam to jest Witol, ja to ów sierota. —
— Ty!! — zawołali z wykrzykiem oboje. —
Ty? Panie! — Zaraz wszystko zapomnieli,
Ściskać go, płacząc, i pytać zaczęli,
Witol się cieszył, jak gdyby rodzinę
Własną odzyskał — tak czule witali,

Ze łzami w oczach, z uśmiechem radości.
A stary patrzał, Witola oglądał,
Dziwił wzrostowi, mieczowi, ubraniu,
O wszystko pytał, wszystkiego ciekawy,
I stokroć jedno powtarzać mu kazał.

Zaraz się dzieci starca dowiedziały.
— Witol powrócił! — Biegają pastuszki,
Wołają, trzody puścili samopas,
I wszyscy biegną zobaczyć do chaty,
Jak ich rówieśnik na wielkiego męża
I na wojaka wyrósł potężnego,
Jakiego konia, jaki miecz u boku,
Jakie miał piękne, bogate ubranie.

Tak gdy ptak z gniazda daleko uleci
I w obcych gajach pierzem się okryje
A potém znowu na gniazdo powróci,
Pozna go matka, dziwią mu się bracia,
I w obcym dawną witają znajomość.

Napróżno Małda troskliwa Jodziowi
Najczystszy owies sypała na trawie;
Próżno mu dzieci, głaszcząc go, nosiły
Wody najświeższéj z krynicy od boru —
On nic jeść nie chciał, niczego się napić,
Hasał w dolinie, znów do chaty wracał,
I, u drzwi stojąc, kopał ziemię nogą,
Rżał i Witola ku sobie wyzywał.


A w chacie radość, a w chacie wesele.
Nie śmieli pytać: — Czy zostaniesz z nami? —
Mógłżeby teraz Witol z niemi zostać,
Ubogiém życiem z niemi się podzielić?
Już oni nawet o tém nie myślili;
Tylko prosili: — Zostań dzionek z nami,
Zostań dni dziewięć, potém miesiąc cały. —
— A potém, może — myśleli — on sobie
Podoba z nami i zawsze zostanie. —

Ale Witola insze czeka życie.
Potrzeba było walczyć z zemsty duchem,
I świat przebiegać, i wojenną sławę
Pozyskać głośną. Czuł, że mądra Budte[2]
I Łajbegelda[3] stuustna mu w duszy
Żądzą miotały i walki i sławy.
On się już nie mógł tém życiem spokojném
Łowów, spoczynku, odludnej pustyni,
Dosyć nakarmić. Głos Krewe-Krewejty
Szérzéj mu świata dokoła pokazał,
Inną mu przyszłość daleką zwiastował.
Młodzieńczym duchem piął się Witol w górę,
Marzył o walkach z posłami Perkuna,
Dalekich krajach i rozgłośnéj sławie.
I próżno w chacie prosił ojciec stary,
Próżno go bracia o trzy dni prosili.

Jodź kopał nogą, pode drzwi przychodził,
Swém rżeniem panu odjazd przypominał
I do podróży wyzywał go nowéj.
A każde rżenie konia w jego sercu,
Jak róg do boju wzywający, brzmiało.
Musiał się Witol pożegnać ze starcem.
— Wróciszże kiedy? — smutnie pytał stary.
— Nie wiém, mój ojcze! — Któż wié, czy powróci,
Kiedy na wojny leci przeciw śmierci? —
— Daleko jedziesz szukać boju, synu!
Cicho dokoła, nie słychać tu wojny. —
— Znajdę ją, ojcze! Ona na mnie czeka.
Gdzie ja, tam ona. Pójdę w świat przed siebie.
Wspomnijcie o mnie, kiedy mnie nie będzie.
Ztąd niedaleko jest w lesie mogiła.
Mego tam ojca złożone popioły.
Kiedy Chanturej przyjdzie zmarłych święto,
Przez pamięć dla mnie złóżcie tam ofiarę. —

Przyrzekli wszyscy; z łzami go żegnali.
Wyjechał. Długo za nim spoglądali;
Długo, przed chatą stojąc na podwórku,
O sobie, o nim gwarzyli pocichu.
Zniknął im z oczu, i każdy do swojéj
Z cichém westchnieniem powrócił roboty.

Chmurny był wieczór, kiedy Jodź Witola
Uniósł przez puszcze od wieśniaczéj chaty;

Na niebie, jakby podartemi szmaty,
Brudne obłoki, rozpierzchłe, wisiały;
Wiatr w górze szumiał; wielkiemi kroplami
Deszcz się niekiedy oznajmował ziemi;
A piorun, tocząc się ze chmury w chmurę,
Warczał, nim upadł na przelękłych głowy.


Jodź, jakby burzę czy wroga przeczuwał,
Coraz biegi prędzéj, coraz chyżéj ścigał.
Ledwie się za nim migały w oddali
Puszcze, Witola młodości schronienie;
I Niemen, w którym niebo się odbiło,
Jako pas czarny pozostał za niemi.
Oni lecieli. Nad Witola głową
Już Grajtas czyhał pod ptaka postacią,
Skrzydła rozpuścił, szyję na dół zwiesił,
Rozwarł dziob ostry i zakrzywił szpony;
A Jodź najeżał rozczochraną grzywę,
Rzucał się, parskał i pędził szalony;
Lecz duch Perkuna prześcignąć się nie dał,
Ciągle nad niemi przez chmury szybował,
Ciągle ich okiem ognistém pilnował.
Tymczasem burze warczały po chmurach;
Huk wprzód daleki, teraz bliższy coraz,
Gęstszą co chwila błyskawicą groził;
I wicher ku nim wiał ciepły, siarczysty,
Z powietrzem ciężkiém, gęstemi wyziewy.


Oni lecieli coraz chyżéj, chyżéj.
Jodź głową w górę potrząsnął i stanął.
— Panie mój! — rzecze — duch nad tobą krąży.
Duch to Perkuna. Przed nim nie ucieczem.
Wejdź w moję głowę i schowaj się przed nim.
Ja z tobą wówczas lżéj jeszcze polecę;
A on, gdy ciebie nie ujrzy pod sobą,
Może się nazad na Dungus zawróci. —
— Wejść w głowę twoję? — Witol go zapytał —
Jakże ja w głowie pomieszczę się twojéj? —
— Panie! — koń rzecze — jest w niéj pałac wielki.
Każdy naszego rodu koń go z sobą nosi.
A gdy pan jego siądzie na spoczynek,
On leci daléj, kędy mu rozkaże. —
— Zkądżeś ty rodem? cudowny mój koniu! —
— Z daleka, Panie! z północnéj krainy.
Naszego rodu jest już tylko dwoje.
Jeden król tylko ma klacz mnie podobną.
Lecz nie trać czasu. Stanę, pysk otworzę,
Wnijdź do pałacu i uśnij spokojnie. —
Stanął, a Witol spuścił się na ziemię.
Jodź, białą pianą zlany, pysk otworzył.
Skoczył syn Mildy, i znalazł się cudem
W gmachu przepysznym, który okien dwoje
(Dwa oczy Jodzia) jasno oświecało.
Wszystko tam było do jego wygody:
Z skór miękkich łoże, stół i miodu czasze,
Na stole pieczeń, żubrzy róg złocony,

I ogień nawet palił się w ognisku,
A dym przez nozdrza konia się wywijał[4].
Kiedy Jodź stawał, Grajtas już się spuszczał,
Wymierzył w środek na Witola głowę
I ostrym dziobem już ku niéj kierował,
Spójrzał raz jeszcze — nie było Witola,
Koń tylko pędził. Ptak za nim poleciał,
Napróżno pastwy upatrując swojéj.
To się raz spuszczał nad głowę rumaka,
To wkoło niego kręcił i szybował.
Nigdzie Witola. Myślał: — Koń go zrzucił,
Pozostał w tyle, a jam go ominął. —
Spuścił się nizko i leciał nad drogą.

Jodź spójrzał w górę — jeszcze burze grzmiały,
Potopy deszczu lały się na ziemię,
Ale już ptaka nad nimi nie było.
Jeszcze dwie mile, a daléj pogoda
I odpoczynek w zielonéj dolinie.
Skoczył dwie mile i stanął zdyszany.
— Panie! — rzekł — wynijdź, bo już niéma ducha. —
Witol ze swego wyskoczył pałacu,
I, głaszcząc konia, usiadł na murawie.
— Cóż ty chcesz, koniu, za twoje usługi? —
— Nic, o mój Panie! Chciałbym ja raz tylko
Swojego rodu klacz odwiedzić cudną,
Która na dworze północnego króla,

Ztąd jest daleko. Potémbym ci za to
Służył tak wiernie, jak dotąd służyłem,
Póki twojego życia tylko stanie,
I póki życia we wschodniéj krainie.
Uciekać nie chcę, rzucić cię nie mogę.
Czarownik jeden zaklął mnie w niewolę,
Iż komu cugle raz w ręce oddane,
Tego na wieki sługą pozostanę. —
— Gdzież ta klacz cudna? i długaż to droga? —
— Trzy razy trzy dni będziemy lecieli,
Siedémkroć siedém będziemy powracać. —
— Odpocznij, Jodziu. Polecimy za nią. —
Jodź wstrząsnął się cały. — Nie trzeba spoczynku.
Siadaj! mój Panie! siadaj! Jam gotowy. —








  1. Słońce.
  2. Bogini mądrości.
  3. Bóstwo sławy.
  4. Podanie o koniu Witola tak mówi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.