Strona:Anafielas T. 1.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
196

I na jéj ręku piosenką dziecinną,
Straszony cieniem Pokola, usypiał.

Wtém na podwórku psy się odezwały
I któś zagadał. Rozpoznał po głosie
Witol starego i łowcze ogary.
Wybiegła Małda gościa mu zwiastować;
Ale po Jodziu wiedział już gospodarz,
Że jakiś obcy w chacie odpoczywa.
— Któż to? — zapytał żony w progu chaty.
— Kto? — Bogi wiedzą! Zaszedł, jak zbłąkany,
Piękny młodzieniec. Miecz wielki u boku,
Łuk ma na plecach i topor u pasa,
I Wiżos drogim sznurem oplatane,
I twarz wesołą, a piękną jak Saule[1]. —
— Nie bluźńże, stara! A toć byłby Bogiem. —
— Kto wié! Prawdziwie na niego wygląda.
Widziałam dawniéj Kunigasów wielu.
Ludzie to, jak my; to, nie jak my człowiek.
I mało darów gościny skosztował,
Milczy i patrzy, jakby na co czekał. —
Stary porzucił oręż swój u proga,
Proch z nóg otrząsnął, zdjął szłyk z siwéj głowy,
I, uchylając drzwi, gościa powitał:
— Niechaj wam będzie błogo w naszym domu. —
— I tobie, starcze, niech Bogi przyczynią —
Odrzekł mu Witol — niechaj wam Puschajtis

  1. Słońce.