Strona:Anafielas T. 1.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
197

U Markopola dostatki wyprosi.
Z łowów wracacie? — zapytał po chwili.
— Z łowów — rzekł starzec — idę, miły gościu! —
A mówiąc, pilnie w twarz mu się wpatrywał;
I, jakby sobie głos len przypominał,
Jakby pod męzką chciał odgadnąć twarzą
Rysy dziecięcia, patrzał z podziwieniem.
— Jakże wam łowy dziś się poszczęściły? —
Znowu go Witol zapytał z uśmiechem.
— Niebardzo, Panie! Od lat to już kilku,
Jak wychowaniec mój, biedny sierota,
Gdzieś mi na łowach, przez duchy zbłąkany,
Zginął, że nawet i śladu żadnego
Znaleźć nie mogłem, od tego mi czasu
Ani na łowach, ni się szczęści w domu.
A Bogi wiedzą, jakem go przestrzegał.
Lecz w las młodemu, jak rybie do wody.
Ani pamiętał na moje przestrogi.
— Liszka nam drogę przebiegła — mówiłem —
Wróćmy się nazad — on nie chciał powracać;
Stać mu kazałem, puściwszy ogary —
On w las poleciał i zginął gdzieś w lesie. —

— Dawnoż to temu? — znów Witol się pyta
— Lat nie liczyłem, lecz kilka ich mija.
Oszczep strzaskany znalazłem śród kniei,
Lecz ani słychu, co się z młodym stało.
Gdyby go źwierzę pożarło, to szaty