Anafielas (Kraszewski)/Pieśń piérwsza. Witolorauda/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Anafielas
Podtytuł Pieśni z podań Litwy
Tom Pieśń piérwsza

Witolorauda

Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1846
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała pieśń piérwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Trzeci dzień drogi, jak piérwsze, upłynął;
Lecz kraj weselszy roztoczył się wkoło,
I lud weselszy śpiewał pieśni żniwa;
Po drodze uczty dożynek spotykał;
Wszędzie go sioła w gościnę wzywały;
Chętnie z nim każdy rozłamał się chlebem
I u ogniska piérwsze miejsce dawał.
Lecz gościnności Witol nie zażądał,
Ani, przyjąwszy, odpoczywał długo:
Nadludzka bowiem siła w nim mieszkała.
Szedł, nie czuł znoju, nie chciał odpoczynku,
I brnął przez rzeki, cisnął się przez lasy,
Gałęźmi wkoło uściełając drogę.
Jeśli mu w ręku nie starczyło siły,
To miecz, cudowny dar Krewe Krewejty,

Jak najwierniejszy druh mu dopomagał,
I drogę trzebił, i wrogów odganiał.

Znowu się miało do zmroku, gdy Witol
Szukał oczyma na nocleg gospody.
Ale dokoła nigdzie jéj nie było.
Wśród lasu tylko wydarte nowiny
Świeciły, kopy żóltemi nasiane,
Których nikt nie strzegł od źwierza i szkody.
Głuche milczenie zaległo opodal.
Dziwił się Witol, nigdzie budy, nawet
Biednéj strażnika nie widząc chrominy;
Aż na zakręcie ujrzał dwór wysoki
Na wzgórzu, które dwie rzeki odnogi
Pomiędzy siebie, ściskając się, wzięły.
Dokoła z dębu i sośniny bite
Wysokie płoty wejścia jego strzegły,
Czarnemi ściany dworzec opasując.
Nad niemi nigdzie zielonéj gałęzi,
Nigdzie nie było wierzchołka drzewiny,
Któryby smutny wierzch góry umajał.
Biały dwór tylko z za płotów wyglądał.
Ściany miał z cisu, dębu i modrzewia,
Dach czarném darnem wysoko ubity;
A dymnik jeden, jak paszczęka smoka,
Wysoko po nad górą się wynosił.
Przez wązkie rzeki od drogi koryto
Wątły most wewnątrz zamczyska prowadził.


Witol na moście prowadzącym do zamku Raudona

Na nim straż zbrojna w oszczepy okute,
Z łukiem na plecach i procą u pasa,
Milcząca stała i wejścia broniła.

Tę niegościnną górę z podziwieniem
Zmierzył podróżny; potém na most śmiało
Wszedł i jednego ze straży zapytał:
— Czyj to dwór? bracie! Czy pan wasz gościnnie
Przyjmie na nocleg błędnego wędrowca? —

Strażnicy oba po sobie spójrzeli;
A jeden potém na szaty przychodnia
Zwróciwszy oczy, potrząsnąwszy głową,
— Idź — rzekł mu — daléj. Tu przyjmą podróżnych,
Ale nie takich, jakeś ty, mój bracie! —
— Jakichże przecię? — zapytał go Witol.
— Przyjmują u nas bogatych, z orszakiem.
Wówczas Kunigas z napełnionym rogiem
Sam na most wyjdzie witać w Peskij imie.
Ubogich każe na sioła odprawiać,
Albo.... — I reszty nie dokończył strażnik.
— Czyliż to niéma — Witol odpowiedział —
Ubogim u was położyć gdzie głowy? —
— O, jest! — z uśmiechem rzekł strażnik szyderskim —
Ale na twardém w podziemiach posłaniu.
Kunigas Raudon niewolników łapie,
I niemi puste wioski i zamczyska
Osadza swoje; lub w tłumie żołnierza

Pędzi ich potém w dalekie wyprawy.
Kto tu raz obcy przez ten most przechodzi,
Nazad się chyba z dybami powróci,
Płacząc nad stratą najdroższéj swobody,
Próżno w rodzinną poglądając stronę.
Chcesz gościnności? — dodał żołnierz cicho —
W imie Nemejas daję radę tobie:
Uciekaj prędzéj i szukaj jéj daléj.
Teraz wiész wszystko. Idź, wędrowcze, zdrowo,
Ani się nawet na zamek oglądaj.
Aby cię jeszcze daleko na drodze
Nie postrzegł Raudon i gonić nie kazał. —

A Witol na miecz u boku zwieszony
Spójrzał, pomyślał, i nie chciał uciekać.
— Idź — mówił strażnik. — Wieczór się przybliża,
Kunigas z łowów powróci niedługo;
Biada ci będzie, gdy cię tu zastanie. —
— Jam wolny człowiek — Witol odpowiedział.
— Cudzyś, czy wolny, nie będzie się pytał.
Wolny być możesz, tak jak kot Liethuwy,
A on cię w dyby zabije dla tego:
Bo mu potrzeba wiele jeszcze ludzi,
Bo się nikogo na świecie nie boi,
W Litewskich Bogów potęgę nie wierzy. —

Witol się oparł na mosta poręczy
I słuchał straży. Wtém z lasu świstanie

Dało znać, że już Kunigas przybywał,
I na sokoły wzlatujące wołał,
Aby na pięści sokolnika siadły.

Witol stał jeszcze. Napróżno go straże
Pchały od mostu. Zszedł tylko na drogę
I siadł na świętym podróżnych kamieniu.
Wtém z lasu kilka puściło się koni.
Jeden na przedzie. Na nim jechał krępy,
Barczysty, włosem, jak niedźwiedź, porosły,
Kunigas zamku i siół okolicznych.
Pod brwią rzęsistą małe jasne oko,
Jak ślepie wilcze wśród nocy, błyskało.
Brodę miał rudą, i rude kędziory
Po barkach jego na suknię spływały.
Na głowie kołpak szkarłatny ze złotem,
Na piersi łańcuch misterną robotą,
Miecz miał u boku wielki obosieczny.
Siedział na koniu pod niedźwiedzią skórą,
Która po ziemi srébrnemi pazury
Wlokła się, pyły podnosząc po drodze.
Z prawego boku, na złocistym sznurze,
Łuk w sahajdaku ze strzałami wisiał,
Siekierka z stali i noż w srébrnéj pochwie.
Za nim jechali Bajoras i Smerdy,
Na małych koniach, w bogatéj odzieży,
W szłykach wysokich, z łukami, drzewcami;
Za niemi dworscy z oszczepami w ręku:

Sokolnik, wabiąc świstaniem sokoły;
Psiarz, co ogary ciągnął na łańcuchu,
I kilku lóznych, wlokących się z tyłu.

Już się zbliżali. Wtém Raudon, ujrzawszy,
Że któś na drodze przeciw zamku siedział,
Przypuścił konia i zbliżył się nagle.
— Ktoś ty? — zapytał zagniewanym głosem.
— O wielki Panie! — Witol odpowiedział —
Jestem ubogi, z daleka podróżny. —
— I zkądże idziesz? — Raudon nań zawoła.
— Z świętego idę Romnowe, gdzie właśnie
Krewe Krewejto za nasz lud się spalił. —
— A dokąd? po co? czy cię kto posyła? —
Kunigas głosem zbadywał go groźnym.
— Idę, gdzie zechcę — rzekł Witol spokojnie.
— Słyszysz?! — znów Raudon do swego orszaku. —
A! na Perkuna! jeszczem w mojém życiu
Takich słów do mnie rzeczonych nie spotkał! —
I śmiał się dziko. Pochlebcy patrzali,
I na wzór pański śmieli się półgłosem,
Wzgardliwém okiem patrząc na młodzieńca.
— Gdzie chcesz, tam idziesz; lecz dokąd i po co?
Na to mi musisz odpowiedzieć przecię.
Czy służby szukasz? czyś uciekł od pana? —
— Ja nie mam pana, nikomu nie służę —
Odrzekł mu na to Witol z oburzeniem.
— Otóż Liethuwi kot siedzi przed nami! —


Witol stawia się śmiało przeciw całemu orszakowi Raudona

Zakrzyknął Raudon, zbliżając się jeszcze.
— Wolny! bez pana! nie służy nikomu! —
A wzrok wlepiając w młodzieńca, pomruknął:
— Szpieg może jaki od moich sąsiadów?! —

Witol, nie wstając z kamienia, go słuchał,
I, jakby nie chcąc, zwolna odpowiadał.
— Kędyż na nocleg idziesz? mój podróżny! —
— Gdzie zechcę. Może tutaj przenocuję. —
— A mnie nie prosisz nawet o gospodę?
Moja to ziemia, mój to zamek przecię;
Gdzie złożysz głowę, kraj to mój jest cały.
Uderz mi czołem i proś mojéj łaski. —
— Zamku nie proszę, a droga każdemu
Wolna jest wszędzie. Wszakże Kielo-Dewas,
Nie wy, téj ziemi kawałka jest panem.
Jeśli wśród drogi spocznę utrudzony,
To jego, nie was, będę o to prosił,
I jemu, nie wam, za to podziękuję. —

Kunigas słuchał; małe jego oko
Coraz jaskrawiéj z gęstych brwi błyskało;
I do swych ludzi nieraz się obrócił,
Usta otwierał i znowu zamykał.
— Lecz — rzekł, miarkując rosnący gniew w sobie —
Kiedy Kunigas do zamku poprosi,
Kiedy wyniesie gościnności czarę,
Czyliż podróżny obójga odmówi,

I woleć będzie kamienne posłanie
Nad miękkie łoże na zamku gościnnym,
I zimny nocleg nad moje ognisko,
A rosę nieba nad róg z piwem białém? —
— Jeśli Kunigas — rzekł Witol spokojnie —
Do swego zamku podróżnego zwabi,
Żeby go okuć w dyby, w loch posadzić,
Albo go gwałtem potrącić w niewolę,
Czyż ma podróżny za miękkie posłanie,
Miejsce u ognia i róg z piwem białém
Swobodę swoję na wieki zaprzedać? —

— Co?! — wrzasnął Raudon — a zkądżeś to słyszał?
Zkąd wieści takiéj, nieszczęsny, dostałeś?
Na swoję zgubę wyrzekłeś te słowa!
Sameś już wyrok napisał na siebie.
Pójdziesz mi za to w podziemia zamkowe! —
Skinął na sługi. Skoczyli ku niemu;
Ale, jak gdyby niewidzialną siłą
Pchnięci, czekali, aż znowu rozkaże.
— Wziąć go i okuć, wsadzić do ciemnicy —
Wrzeszczał Kunigas, wskazując go ręką.
Znam go. To zbiegły z moich siół niewolnik,
Wojenny jeniec, poganin z północy,
Co przyszedł jeszcze urągać się ze mnie.
Słyszycie! — Słudzy rzucili się śmiało;
Lecz Witol dobył miecz Krewe Krewejty,
Który, jak piorun, w rękach jego błysnął,

Pokrwawił śmielszych, zdruzgotał oszczepy,
I wszystkich strachem odepchnął od siebie;
Sam się znów oparł na świętym kamieniu,
I, poglądając w Raudona oblicze,
— Taka to — rzecze — jest Litwy gościnność!
Tak to, Kunigas, wolnych łapiesz ludzi!
Tysiąc ich może spętałeś zdradliwie.
Mnie mieć nie będziesz, ja ci się obronię. —
Słyszał to Raudon i podniósł siekierę,
Sam już z nią piérwszy na Witola leciał;
Tuż za nim ciżba sług się posunęła,
Z hałasem, krzykiem, wzniesionemi drzewy.
On stał, i mieczem słoniąc się święconym,
Czekał napaści. — Widzieli Bogowie,
Żem cię nie wyzwał — rzekł — szedłem swą drogą,
Piérwszym cię słowy złemi nie znieważył.
Niechaj mi teraz Kawas dopomoże,
I Kielo-Dewas opiekun podróżnych!
Niechaj przez moje ręce Perkun mściwy
Za tyle ofiar pomstę ci wymierzy! —

Mówił, i pędem rzucił się na niego,
Konia za głowę pochwycił, powalił,
A wzniósłszy oręż, Raudona za kudły
Czérwone strząsnął i na cięcie mierzył,
Gdy słudzy z tyłu chwycili za nogi,
I oba razem walczący upadli.
Naówczas walka wszczęła się zajadła.

Silny, jak niedźwiedź, Kunigas go chwycił,
Rękami nawpół przejął i ucisnął;
Ale w téj chwili uczuł miecz na gardle,
I chrapiąc — Przebacz! — ze strachem zawołał.
— Precz! słudzy! zdala odstąpcie ode mnie! —
Rzekł Witol. — Jeśli dotknie z was mnie który,
Ja go zabiję! Precz! — powtórzył jeszcze.
I — Precz! — wybąknął drżącym gniewu głosem,
Szarpiąc się Raudon pod mieczem cudownym,
Który już zimném ostrzem go dotykał.
Pierzchnęli słudzy, a Witol kolanem
Ścisnął mu piersi, nie zdejmując miecza.

— Przysiąż mi — rzecze — na ojca i matkę,
I na Perkuna, i na głowę twoję,
Że więcéj słabych nie skrzywdzisz podróżnych,
Że tych, coś okuł, rozpuścisz dziś jeszcze;
Przysiąż; lub chwila, a duch twój Pokole
Poniesie szarpać w podziemnym Pragarze. —

Z przestrachem słudzy, stojąc w oddaleniu,
Przysięgi pana swojego słuchali;
A Raudon, drżący z wstydu, niewyraźnie,
— Kad man Perkunas sumusztu[1] — wyjąknął.

Naówczas Witol zdjął z piersi kolano
I miecz od gardła cudowny odsunął.
Kunigas, złością i wstydem miotany,
Strząsnął pył z sukni; a potém, spójrzawszy,
Jak Witol w inną odwraca się stronę,
Znów się nań rzucił i znów go pochwycił.

— Słyszeli Bogi, przysięgałeś krzywo! —
Zawołał Witol, znów za miecz cudowny
Chwycił się. Słudzy do pana przybiegli.
— Precz! — rzekł im Ramion — ja go sam zabiję.
Śmiałeś mnie krzywoprzysiężcą nazywać!
Albożem przysiągł, że się mścić nie będę? —


I oba znowu darli się, rzucali,
Razem po ziemi, szarpiąc się, tarzali;
A Witol miecza nie upuszczał z dłoni,
I drugą ręką za barki chwyciwszy,
Suknię mu przedarł i ciało wydzierał.
Zębami twarz mu rozognioną krwawił,
Nogami trzymał i deptał pod sobą.

Naówczas łucznik najlepszy Raudona,
Co nieraz strzelał jaskółki w polocie,
Zmierzył się zdala do piersi Witola;
A wtém się Raudon wysunął z pod niego —
Strzała mu w oku uwięzła żelazem.

Wrzasnął straszliwie, łucznik w las uciekał,
Słudzy gonili, popłoch między dworem.
Witol, chwytając za gardło raz drugi,
Miecz mu na sercu oparł, przebił suknie,
I już się zmierzał ostatni cios zadać.
Usłyszał zdrajca chłodny pocałunek,
I krew, jak ciepła, po piersiach spływała.
— Puszczaj mnie! — wrzasnął — puszczaj mnie! na Bogi!
Jeśli masz ojca, na ojca zaklinam;
Jeśli masz matkę, na wnętrzności matki;
Jeśli masz żonę, na pamięć twéj żony;
Na imie Pramżu, na imie Perkuna,
W imie litości! Ratujcie mnie Bogi!
O Markopole! wyrwij mnie od śmierci!

Puszczaj! a powiedz, czego chcesz ode mnie?
Przysięgi?? — ja ci na wszystko przysięgnę. —
A Witol, mieczem cisnąc, rzekł powoli:
— Przysiężesz, żebyś połamał przysięgi!
Nie chcę ja przysiąg; znam, co ci kosztują;
Chcę śmierci twojéj i kary za zbrodnię. —
— Któż jesteś? człeku! — jękł Raudon boleśnie —
Czy duch Perkuna na zemstę przysłany?
Czy brat mój, czyli niewolnik, co wczora?....
Któś ty? Ach! puść mnie! Chceszli skarbów moich? —
— Nic, tylko śmierci twéj, krzywoprzysiężco! —
A Raudon jęczał i rwał się z pod niego,
Lecz słabiéj coraz. Krew płynęła z oka,
Miecz mu tkwił w piersi, kolano cisnęło,
I ręka wroga barki mu szarpała.

Opodal, w strachu zmięszani dworzanie,
Jedni do zamku biegli, drudzy w lasy,
Tamci krzyczeli, insi straż wołali.
Na most się ludu wielki tłum wytoczył;
Co kto miał, porwał, i na pomoc biegli;
Ale nieśpiesznie: bo wszyscy zarówno
Nienawidzili okrutnego xięcia.
Wrzask jego, jakby ryk dzikiego źwierza,
Daleko się aż po lasach rozlegał.
Nareście Witol chęć zemsty odmienił.
— Puszczam cię — rzecze — lecz na noc dzisiejszą

Przysiąż mi jeszcze bezpieczną gościnę. —
— O, na me gardło przysięgam! lecz puszczaj! —

Skrwawiony powstał, wyrwał z oka strzałę,
Wlókł się do zamku; a za nim zwyciężca
Szedł zwolna, milcząc; zwalane odzienie
Otrząsał z pyłu i ze krwi ocierał.
Wszystek dwór pierzchnął na widok Raudona,
Przed gniewem jego; dwóch tylko strażników
Na moście stało w ponurém milczeniu.
Przeszli most razem, weszli na podwórzec.
Tu niewolników wynędzniałych tłumy
Z pod wrót blademi patrzały twarzami
I kląć się zdały milczącemi usty.

Szedł Raudon na przód, ściąwszy usta sine;
Jęku nie wydał, nie przemówił słowa;
W milczeniu tylko krew z oka wysączał,
A drugiém czasem patrzał na Witola,
Jakby go szukał i spotkać się lękał.

W przysionku słudzy naprzeciw wybiegli.
Jednych odepchnął, a drugich skinieniem
Wgłąb’ domu Raudon przed siebie odprawił.
Witol, przeszedłszy próg piérwszéj komnaty
I powitawszy Kobole zamkowe,
Usiadł przy ogniu, który się wpośrodku
Szerokim, smolnym płomieniem podnosił.

Wkoło ogniska ławy i kamienie,
I stoły były z cisowego drzewa;
Po nad nim otwór, przez który dym czarny
Wijąc się, w kłęby ku górze unosił.

Raudon, chcąc ukryć wstyd i boleść swoję,
Uciekł daleko do izby nałożnic.
Słudzy przynieśli miód w złoconym rogu,
I ciepłą wodę na znużone nogi;
Przyszły kobiéty pył otrząść z odzienia,
Obmyć Witola i do stołu służyć.
Kunigas, hańbę swą kryjąc w komnacie,
Już przed zwyciężcą więcéj się nie stawił;
Lecz słychać było krzyk jego z podwórca,
I widać było biednych niewolników,
Skrwawionych ręką okrutnego pana,
Pod gołém niebem w podwórzu leżących,
Nagich i sinych od smagań i chłodu.
Najstarszy Smerda z Witolem wieczerzał,
Ale milczący, nie bawił rozmową,
Ani do uczty wesoło zapraszał;
Ledwie, podając, w róg usta umoczył,
Ledwie mięsiwo podnosząc pieczone
I placki białe, dotknął ich wargami.
Kobiéty także służebne milczały.
I nic nie było słychać, oprócz jęków,
Które z podwórca przez okna wpadały,
Szelestu kroków i trzaskania ognia.

Tak, choć wieczerza zastawiona suto,
Choć nie brak było ni piwa, ni miodu,
Przymusu tylko jéj nie dostawało.
Wszystko bez niego złém się wydawało.

Lecz noc nadbiegła, czas już spocząć było.
Smerda Witola do izby gościnnéj,
Na drugi koniec domu poprowadził.
Tam go już ze skór niedźwiedzich posłanie,
Ciepłe ognisko i dzban piwa czekał.
Witol się z mieczem u boku położył,
I sen udając, dał wypocząć ciału
Po trudach drogi i walki z Raudonem;
Lecz sen prawdziwy nie zszedł mu na oczy.
Napróżno mrużył; znowu je odmykał,
I niespokojny z łoża się porywał.
Słuchał, jak sowy, latając, huczały,
I ogień trzaskał, i koguty piały.
Cicho na dworze; tylko czasem straże
Wołały, budząc hasłem jedna drugą.
Wszystkie ich krzyki syn Mildy policzył,
I wszystkie kurów piania, co, jak straże,
Wśród cichéj nocy, wróżąc dzień, krzyczały.
Pomiędzy piérwszém a drugiém ich pianiem
U drzwi powolne usłyszał stąpanie
I jakby ciche szepty kilku ludzi;
Powstał z pościeli, miecz w rękę pochwycił,
Nastawił ucho — znowu cicho było.


Witol spoczywa w zamku Raudona po odniesioném nad nim zwycięztwie

— Czyli tam słudzy drzwi strzegli, czy może
Raudon już jaką zasadzkę gotował —
Myślał, bo jego przysiędze nie wierzył.
Lecz cichość znowu, i szepty ustały,
A wkrótce drugi raz Gajdis[2] zaśpiewał.

Naówczas jakby kto ku drzwióm się zbliżał,
Miękkiemi Wiżos po podłodze stąpał,
I szeptał cicho — zdało mu się znowu.
Chwila — podwoje cicho zaskrzypiały,
I resztki ognia oświeciły twarze
Raudona, Smerdy i kilku siepaczy.
Nieśli oszczepy, siekiery i miecze,
Dyby i powróz z łyka upleciony.
Weszli, stanęli u drzwi. Witol leżał,
A dłonią drzącą od gniewu i złości
Ściskał miecz, aż mu własną rękę krwawił.
Stali, patrzyli. Raudon krok postąpił
I dał znak zbójcom. Już go chwytać mieli,
Gdy nagle Witol z łoża się pochwycił,
I miecz podnosząc nad głową Raudona,
— Giń! zdrajco! — krzyknął; i za jedném cięciem
Szkaradna głowa, z wyłupioném okiem,
Padła, tocząc się po twardéj podłodze.
Kadłub stał chwilę i chwiał się na nogach,
Potém padł. Słudzy z krzykiem się cofnęli.

A ogień, nagle wznosząc płomień jasny,
Drgające cielsko na ziemi oświecił,
I miecz skrwawiony, i krew rozbryzganą.

Naówczas Smerda i słudzy xiążęcia
Do stóp Witola czołem się rzucili.
— Przebacz! — wołali. — Tyś pewnie jest Bogiem.
Przebacz nam! Myśmy rozkazów słuchali,
Myśmy niewinni, on winien za wszystkich. —

— Wynieście trupa — Witol im odpowie —
Rzućcie w podwórzec, a moich rozkazów
Czekajcie do dnia. Gdy dzień wejdzie biały,
Wstanę z posiania i wynijdę do was. —

Wyszli, unosząc z sobą trup Raudona.
Witol gasnące podsycił ognisko
I na zbroczonéj skórze się położył.

Ale zaledwie śmierci Kunigasa
Wieść się rozeszła, wszyscy się zbudzili,
Krzykiem radosnym zamek się rozlega,
Zażegli ognie, biegną niewolnicy,
Ze łzami w oczach, płacząc, się ściskają,
Kobiety także i dzieci porwane
Z siół okolicznych w tłumy się gromadzą,
I jedni drugim nowinę tę niosą,
I jedni drugim swobody winszują.


— On krzywo przysiągł! Bogi go skarały! —
Wołają wszyscy. — Będziemy znów wolni,
Pójdziem do swoich, pójdziem do rodziny. —

A Kunigasa podli ulubieńce,
Co wolę jego nad ludem spełniali,
Okuci przez nich, związani, wybledli,
Wyroku śmierci zwyciężcy czekali.
Lecz i dzień nadszedł, Witol wsiał z posłania,
Wyszedł w podwórzec i rzecze do ludu:

— Wy, niewolnicy, wracajcie do swoich;
Tamci niech życie unoszą daleko.

Nie chcę ich karać. Ukarzą ich Bogi.
Łzy wezmą za łzy, krew za krew przelaną.
Nim ztąd ujdziecie, w cztéry zamku rogi
Podłóżcie ogień, dzielcie się skarbami.
Mnie tylko topór, łuk, i róg, i konia,
Białe sokoły, psy jego zostawić.
Resztę wam daję. Niech z téj wilczéj nory
Nic nie zostanie, prócz garści popiołu. —
Rzekł, a radośnym krzykiem tłum powtórzył
Rozkaz i dzięki. Rozbiegli się razem.
Co kto mógł, chwytał, zabierał, unosił:
Ci drogie skóry, bursztynowe czary,
I szaty jasne, i konie, i miecze;
Inni sztabami kruszec drogi nieśli,
Drogie kamienie przygarściami brali,
Sobolém futrem grzbiety nawieszali,
Świetnemi szłyki ubierali głowy.
Zgiełk, zamięszanie w podwórcu zamkowym.
A Witolowi topór złotem kuty,
I łuk przynieśli ogromny Raudona,
I róg, z którego białe piwo spijał,
I dwa sokoły do łowów uczone,
I dwa ogary, za które przed rokiem
Raudon stu ludzi zaprzedał w niewolę.
Potém mu konia przywiedli z za morza,
Którego Raudon, jak drogiego skarbu,
Pilnował okiem matki i złodzieja,
W ozdobnéj stajni trzymał, z rąk go karmił,

I rzadko, chyba na wojnę, dosiadał.
Źrebiec był wielki, czarny, białogrzywy;
Łeb na wyniosłym karku dumnie nosił;
A z niego dwojgiem zapalonych oczu,
Jak król, wzgardliwie po światu spoglądał;
U kopyt złote brzęczały podkowy;
Na grzbiecie skóra nieznanego źwierza,
Połyskująca włosem najeżonym,
Aż po nad ziemię zwieszona spływała;
Uzdę ze złota czystego miał laną,
Drogim kamieniem na głowie sadzoną.

Tego mu konia niewolnicy wiedli,
I, bijąc czołem, całując po nogach,
Uzdę do ręki Witola podali.
— Dla ciebie, Panie, koń ten — powiedzieli —
Pewnie się zrodził, chodował i czekał.
Tobie, Kunigas, dosiąść go przystoi.
On cię, gdzie skiniesz, poniesie na wojnę,
Albo do twoich, do twojéj rodziny.
Raudon go niegdyś nad wszystkie przekładał.
Nie było w stadach, i w skarbie nie było,
Coby on więcéj, coby równie cenił.
Dawno już jakiś czarownik go xięciu
Przywiódł z za morza; i wziął tyle złota,
Ile go cztéry pociągnęło byki.
Pieścił go Raudon, a rzadko nań wsiadał:
Bo Jodź, gdy uczuł pana na swym grzbiecie,

Zżymał się, spinał i o ziemię zrzucał.
Mówili ludzie, że w nim duch zaklęty
Mieszka, i przezeń nawet się odzywa.
Często Kunigas w nocy szedł do stajni;
Ludzie słyszeli, jak z koniem rozmawiał. —

Wziął Witol uzdę, za grzywę pochwycił.
Jodź go powąchał i potrząsnął sobą,
Potém uklęknął i rękę polizał.
Naówczas słudzy, co na to patrzali,
Znów przed Witolem upadli na twarze.
— To Bóg jest pewnie! Bóg to jest — wołali!

On na posłuszny grzbiet rumaka skoczył;
A widząc, że już uniesiono skarby,
Że lud się w pola radośny rozbiegał,
Rozkazał ogień podłożyć w zamczysko,
Ażeby pamięć tylko po Raudonie
Została w zgliszczu, zwaliskach i rumie;
Skinął — i zewsząd ognie wybuchnęły;
Zerwał się wicher, co je gnał ku sobie
I kręcił niemi, po dachach i ścianach
Rozdymał płomień, a zemstę przyśpieszał.
Ludzie już z zamku tłumem uciekali,
Wiodąc i niosąc, co komu przypadło:
Ten konie, tamten bydło, tamten szaty,
Ów oręż, inny kruszec, inny zboże.
Witol, usiadłszy na Jodzia, powoli

Wyjeżdżał z niemi, wpośród tłumu krzyków
I błogosławieństw, któremi mu drogę
Usłali ludzie, wiodąc go oczami,
Jak bóstwo jakie. Kiedy już ostatni
Przez most przebiegli, runęły mośnice,
I ściany zamku, dachy i dymniki;
Gęsty dym w górę puścił się kłębami,
Potém buchnęły płomienie, objęły
I całkiem w sobie ukryły zamczysko,
Nad którém tylko sowy i puhacze,
I głodni krucy, krakając, wzlatali.

Gdy się znów Witol obejrzał za siebie,
Kupę już gruzów dymiącą się tylko
I lud w dolinie ujrzał rozpierzchniony.
Naówczas konia na drogę skierował.
Jodź potrząsł głową, podniósł ją, poleciał.








  1. Bodaj mnie Perkun zabił.
  2. Kur.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.