Anafielas (Kraszewski)/Pieśń piérwsza. Witolorauda/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Anafielas
Podtytuł Pieśni z podań Litwy
Tom Pieśń piérwsza

Witolorauda

Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1846
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała pieśń piérwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Dawno już, temu lat nie wiém jak wiele,
Urodziłem się na Litewskiém siele,
Z ojca i matki ubogich wieśniaków,
Do roli, znoju, pracy przeznaczony.
Ale Auszlawis, co mnie wybrał z tłumu,
Inną mi dolę na przyszłość gotował:
Bo kiedym ojca trzodę gnał w pastwiska,
Kiedy do żniwa młodego mnie brano,
Nie czułem, żebym w tém życiu wieśmaczém
Wytrwał do śmierci. Było Bogów wolą
Wezwać mnie, żebym ludzióm dopomagał
Nie pracą moją, lecz modłami memi.

Kiedym lat doszedł, na poblizkiéj wiosce
Ojciec dorodną opatrzył mi żonę,
I zapowiedział, że mi ją przeznaczył.
Posłali do niéj Pirszle i Pirszlisa[1].
Nie była ona, tak, jak my, uboga,
A jednak swatów przyjęto od ojca,
I dano słowo, i piwem zapito.
Mnie nic jednakże do niéj nie wiązało:
Bo chociaż młoda i piękna Baniuta,
Choć nam jéj mieniem polepszyć się miało,
Mnie cóś innego wówczas się marzyło:
Co nocy bowiem Żaltis, Bogów poseł,
Przychodził do mnie, kładł mi się na piersi,
Spał ze mną, pokarm z méj ręki przyjmował,
I znów nad rankiem w podziemia uchodził.
Poznałem, że mnie Bogowie wzywali,
Ażebym kiedyś został ich kapłanem;
Ale staremu nie mówiłem ojcu:
Bo on ubogi nie byłby pozwolił,
Mnie tylko mając pomocą na starość.

Po zapoinach długo się ciągnęło.
Ojciec na wojnę po zdobycz wyprawiał.
Mnie się na wojnę, równie jak do pracy,
Serce gdzieindziéj wezwane, wzdrygało.
Lecz gdy Kunigas[2], przez braci ścigany,

Ognie wojenne po górach zapalił,
Gdy w wszystkich wioskach zapłonęły stosy
I młodzież nasza z oszczepy wybiegła,
I jam iść musiał ze swojego sioła.
Wszystkich nas razem w bratni kraj wysłano
Burzyć i palić, nim się wróg pozbiera.
I myśmy z łupem i jeńcy wrócili,
Nim oni ognie wojenne zażegli;
A siół spalonych dymiące się zgliszcza
Za stosy wojny już im posłużyły.

Jam z częścią łupu do domu powrócił.
Było to mego przyborem wesela.
Ojciec oznajmił rodzicóm Baniuty,
Że w przyszły tydzień córkę im porwiemy
I dwie sztuk bydła za posag zapłacim.

Nadszedł dzień. Stryja syn, mój Keleweże[3],
Dwa dziarskie konie do wozu założył
I z przyjaciółmi po dziéwkę pojechał.
Wzięli Baniutę na jéj chaty progu
I wieźli do nas. Na naszéj granicy
Ja sam, porwawszy żagiew zapaloną,
A w drugą rękę kubek z piwem białém,
Biegłem ich spotkać. Trzykroć wóz obiegłem
I trzykroć piosnkę zwyczajną śpiewałem:



Nie płacz, nie płacz pokryjomu,
Łzom swym nie daj biedz.
Jakeś strzegła ognia w domu,
Będziesz u nas strzedz.


Ale, śpiewając, na twarz jéj patrzałem.
Łez tam nie było! Zaraz źle wróżyłem.
Która nie płacze po rodziców domu,
I po mężowskiéj nie zapłacze śmierci.
Biegłem przed niemi, wróciłem do chaty,
I smutny siadłem za zasłanym stołem.
Wtém Żaltis święty z pod ławy swą głowę
Pokazał żółtą i do rąk mi przyszedł.
Smutniejszy jeszcze wziąłem go na piersi,
I we drzwi chaty niespokojném okiem
Patrzałem. Aż-ci turkot na podwórku.
— Już Keleweże wiezie pannę młodą! —
Wołają wszyscy i naprzeciw biegną.
On u drzwi konie zhukane porzucił,
Wbiegł w izbę, i chciał na stołek wyskoczyć,
Na który późniéj sadzą pannę młodą;
Ale się noga sękata złamała,
Zśliznął się, upadł, i z rozbitą głową
W komorze z strachu ukryć się poleciał.
Zła to jest wróżba. A gdy weszli druhy,
Musiano drugi stołek przygotować,
Żeby Baniutę pośród nich posadzić.

Tak Mergu Wakars[4] przeszedł niewesoło:
Bo przyjaciele biegali za bratem,
Chcieli go wybić za złą wróżbę skoku;
A stary Swalgon[5] kiwał smutnie głową;
I, chociaż milczał, dość mówił wejrzeniem;
Odmową wróżby już dla nas źle wróżył.
Szły potém dziéwki z Baniutą do dworu,
Z ofiarą panu, smutną pieśń śpiewając,
Prosząc, ażeby dziewictwo poddanki,
Dał się przebłagać, mężowi darował,
Albo datkami pozwolił okupić.
Lecz srogi pan nasz śmiał się z dziéwek pieśni,
Len, miód i kury, podarki wykupne,
Nazad dziewczętóm wyrzucił pod nogi,
A narzeczonéj kazał na noc zostać.

Jam smutny siedział, kiedy brat przyleciał
Zdyszany, niosąc od dworu nowinę:
— Baniuta na noc we dworze została.
Wykupnym datkiem pan wzgardził, nie przyjął,
Wianek zielony podeptał nogami,
Na płacz i jęki śmiechem odpowiedział. —

Cała się chata krzykami rozległa.
Zeszli się starcy, zbieżeli się młodzi;
Swalgon cóś mruczał, nie mogąc poradzić;

Staruchy cicho po kątach szeptały;
A jam sam jeden za stołem pozostał.
Widziałem, jak się młodzież ze mnie śmiała,
Jak wszyscy na mnie ukosem patrzali,
Jak ojciec, chodząc, załamawszy ręce,
Próżno do Bogów modlił się domowych,
A matka w kącie przy ogniu płakała.

— I ja — myślałem — od pańskiego łoża
Wezmę Baniutę z wiankiem rozerwanym!
Ja miałbym żyć z nią! przyjąć ją za żonę!
Nigdy! nie! nigdy! Lepiéj uciec z domu! —

Ta myśl ucieczki nie piérwszy raz w głowie
Stawała mojéj. Nieraz mnie chęć brała
Uciec od ojca do świętych ołtarzów.
Teraz to był mój ostatni ratunek.
Żaltis, co mi się na piersiach rozgrzewał,
Zdawał się jeszcze dodawać odwagi,
Zdawał się wzywać do świętéj podróży.

Noc była, kiedy wyszedłem przed chatę.
Wokoło ludzie gwarzyli pocichu;
Opodal znowu swawolny śmiech młodych
Serce mi krajał, twarz wstydem oblewał.
Niepostrzeżony odszedłem od chaty,
Biegłem do piérwszéj świątyni do Kowna,
I w Antos służbę ołtarzy przyjąłem.


Wielem tam cierpiał w piérwszych lat posłudze!
Bogowie moi przez ręce kapłanów
Ciężkich prób po mnie z początku żądali.
Nie było nawet na modlitwę czasu —
Wodę mi nosić, drwa rąbać kazano,
Ognia pilnować, kiedy wszyscy spali,
Lub Wejdalotóm sporządzać jedzenie.
Trudno tam piérwsze lata wytrwać było;
Ale Auszlawis dodawał mi siły.
Karmiąc Giwojte, łaskę ich zyskałem.
Ja jeden potém służyć im chodziłem,
I mnie jednego w podziemnéj świątyni
Nie sykiem, ale pieszczotą witały.
Z sługi zostałem świątyni strażnikiem.
Lżejsze to życie. Ale mi niedługo
Ostatek siły odebrały Bogi.
Musiałem tutaj, żebrając jałmużny,
Nad świętą rzeką usiąść śmierci czekać. —

— I więcéj swego nie widziałeś sioła? —
Zapytał Witol starego kapłana.
— O! raz tam byłem przechodem — rzekł cicho,
W lat dziesięć może po ucieczce z domu.
W jesienny wieczór ujrzałem przed sobą
Rodzinną wioskę; i anim z radością,
Anim ją z żalem ujrzawszy, powitał;
Byłem jéj obcy: bo tu moja dusza
Srodze się łzami i wstydem napiła.

Szedłem bez myśli; a ludzie przede mną
Nizko się, prosząc o zdrowie, kłaniali.
Nie jeden podał ubogą ofiarę,
Nie jeden prosił o popiół z ołtarzy,
Nikt mnie nie poznał, jam wszystkich zapomniał.

Tak wolnym krokiem przyszedłem przed chatę;
Alem ją znalazł pustą, drzwi podparte,
Dymnik zwalony, płoty wywrócone,
I sadek pusty; tylko śmiecia kupa
Zielonym chwastem porosła wysoko;
Psa nawet w chacie opuszczonéj szczeku,
Ni żywéj duszy odgłosum nie słyszał.

— Cóż to — spytałem — w téj chacie się stało?
Czy Krajwa umarł? gdzie żona i córka? —
— Wszyscy umarli — rzekł mi jakiś starzec —
Wszyscy, bo straszny był tu mór przed rokiem.
Mówią, że Bogi za syna się mściły,
Który gdzieś uciekł od żony daleko,
Uciekł w dzień ślubu i więcéj nie wrócił. —

Poszedłem daléj; i nic mnie już we wsi,
I nic na świecie nigdzie nie wiązało.
Więcéj do sioła nigdym już nie wrócił. —

Tak mówił starzec; a Witol go słuchał
I jego myśli ze swojemi bratał:

Bo i on także sam jeden był w świecie;
Ale inaczéj czuł sieroctwo swoje,
Które na piersi srodze mu ciężyło.

Znużony kapłan usnął, pieszcząc węża;
A Witol, widząc wschodzącą jutrzeńkę,
Nadziawszy Wiżos, wziął miecz i szedł daléj.








  1. Swaty.
  2. Xiążę.
  3. Woźnica weselny.
  4. Dziewic wieczór.
  5. Kapłan weselnych obrzędów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.