Strona:Anafielas T. 1.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
205

Oni lecieli coraz chyżéj, chyżéj.
Jodź głową w górę potrząsnął i stanął.
— Panie mój! — rzecze — duch nad tobą krąży.
Duch to Perkuna. Przed nim nie ucieczem.
Wejdź w moję głowę i schowaj się przed nim.
Ja z tobą wówczas lżéj jeszcze polecę;
A on, gdy ciebie nie ujrzy pod sobą,
Może się nazad na Dungus zawróci. —
— Wejść w głowę twoję? — Witol go zapytał —
Jakże ja w głowie pomieszczę się twojéj? —
— Panie! — koń rzecze — jest w niéj pałac wielki.
Każdy naszego rodu koń go z sobą nosi.
A gdy pan jego siądzie na spoczynek,
On leci daléj, kędy mu rozkaże. —
— Zkądżeś ty rodem? cudowny mój koniu! —
— Z daleka, Panie! z północnéj krainy.
Naszego rodu jest już tylko dwoje.
Jeden król tylko ma klacz mnie podobną.
Lecz nie trać czasu. Stanę, pysk otworzę,
Wnijdź do pałacu i uśnij spokojnie. —
Stanął, a Witol spuścił się na ziemię.
Jodź, białą pianą zlany, pysk otworzył.
Skoczył syn Mildy, i znalazł się cudem
W gmachu przepysznym, który okien dwoje
(Dwa oczy Jodzia) jasno oświecało.
Wszystko tam było do jego wygody:
Z skór miękkich łoże, stół i miodu czasze,
Na stole pieczeń, żubrzy róg złocony,