Advocatus diaboli

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Advocatus diaboli
Pochodzenie Bronzownicy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Advocatus diaboli

Jeszcze słówko o Towiańskim. Kiedy się zetknąć choć trochę ze stosunkiem naszej historji literatury — wczorajszej i dzisiejszej — do Towiańskiego, uderza jedno: zasadnicza zmiana tonu. Gdy epoka Chmielowskich i Spasowiczów odnosi się do osoby i działania Mistrza nader krytycznie, w pewnym momencie można spostrzec znamienne przewartościowanie. Nie byłoby w tem nic nienaturalnego: takie przewartościowania są rzeczą dość częstą; ale uderza to, że tu nie ma ono swego odpowiednika w dorobku faktycznej wiedzy. Jest to raczej zmiana nastawienia uczuciowego niż pogłębienie wiadomości, niż odkrycie nowych źródeł, wyzyskanie nowych dokumentów. Wręcz przeciwnie: jak to już wielokrotnie zaznaczyłem, „wiedza“ o Towiańskim coraz bardziej gardzi dokumentami i realnością, coraz bardziej odrywa się od ziemi i na skrzydełkach zachwycenia wzbija się w obłoki. Zdaje mi się, że jako datę przełomu możnaby przyjąć epokę „Młodej Polski“; reakcja przeciw pozytywizmowi, Przybyszewski i jego bezkrytyczny nieraz kult mistycyzmu, prof. Wincenty Lutosławski[1], którego osobistość i akcja są poniekąd nawiązaniem do towiańszczyzny i t. d. Ta epoka poddała nauce o Towiańskim nowy ton, wedle którego zaczęto grać we wszystkie dudki. Trąci to wręcz rodzajem kanonizacji; przyjęte jest obecnie w nauce mówić o mistrzu Andrzeju z pobożnem skupieniem, rozprawia się z jego powodu o „psychologji świętości“. Otóż, aby kanonizacja była ważna, brak jej pewnej formalności, której surowo przestrzega Watykan; mianowicie, przed każdą kanonizacją przychodzi tam z urzędu do głosu t. zw. advocatus diaboli. Ten „adwokat djabła“ ma prawo dawać folgę wszystkim wątpliwościom, wyciągać przeciw kandydatowi na świętego najgorsze podejrzenia, i dopiero jeżeli nowy świątek wszystkie zarzuty przebędzie zwycięsko, wówczas można myśleć o dalszej procedurze kanonizacji. Taki adwokat djabelski tutaj oddawna nie miał głosu. Przeciwnie, obrano dziwny system. Nie mamy ani jednej historji Towiańskiego (zwłaszcza z przed-paryskiego okresu) opartej na dokumentach; wszystko jest powtarzaniem tych samych powiastek, które przeważnie on sam opowiadał swoim uczniom, a ci podali potomności.
Niema tendencji do krytycznego rozróżnienia między faktem a legendą. Pomija się świadectwa współczesnych, dla mistrza Andrzeja niekorzystne, kwalifikując je jako „plotki“; ale przyjmuje się lada bajdę, utwierdzającą świętość i rozumy Mistrza. Znamienne jest, że jedna z najuczeńszych w Piśmie komentatorek Towiańskiego, p. Gąsiorowska, oświadcza na wstępie do swojej pracy, że będzie przyjmowała z największą ostrożnością relacje innych o Mistrzu, oprze się natomiast z całem zaufaniem na... relacjach uczniów, którym Mistrz pewne fragmenty swego życia odsłonił. W rezultacie, o tem życiu mniej wiemy naprawdę niż o życiu Mahometa; nie do uwierzenia jest, aby człowiek, który umarł zaledwie pięćdziesiąt lat temu, mógł stać się tak dalece mitem. Jasne też jest, że człowiek mieniący się prorokiem i zakładający rodzaj kościoła, pierwszy tworzy swoją legendę, stąd zapewne widzimy także sprzeczności między sądami dzisiejszych apologetów Mistrza a współczesnemi opinjami ludzi postronnych. Co więcej, widać nawet tendencję nietykania tej sprawy, pomagania formacji mitu. Nawet łatwo dostępne źródła wyzyskuje się niezmiernie stronniczo, jak np. „Dziennik Sprawy“ Goszczyńskiego, z którego możnaby wyczytać zupełnie co innego niż się to czyniło dotąd.
To uczucie dowolności mam ciągle. Kiedy np. w książce o Słowackim prof. Kleinera, zwykle tak dobrze udokumentowanego, czytałem ustępy o Towiańskim, mimowoli wciąż stawiałem ołówkiem znaki zapytania, miałem ochotę pytać: „skąd pan profesor to wie?“ (Przepraszam za moją bezceremonjalność, ale wchodzę na chwilę w prerogatywy owego adwokata). Wogóle prof. Kleiner zajmuje wobec Towiańskiego stanowisko dość niezdecydowane; woli z nim nie zadzierać. Z jednej strony nasuwa mu się, jak mówi: „przypuszczenie, może niezbyt sympatyczne, że Towiański, przybywający do Paryża z nieokreślonemi jeszcze szczegółowo planami i szukający niewątpliwie dróg odpowiednich, zetknął się z nową sektą, że wziął od niej (może w sposób niewiadomy samemu Vintrasowi), nazwę, organizację, emblematy, idee pewne, że wchłonął jej tendencje tak samo jak wchłonął kierunek mistyczny emigracji polskiej“ —
przyczem Towiański przedstawia się w tej ocenie prof. Kleinera jako kombinator, zapożyczający się u owego Vintrasa który fabrykował cud „krwawych hostyj“ zapomocą ukrytej flaszeczki z olejkiem różanym i skończył swoją karjerę w kryminale, z drugiej strony znów prof. Kleiner, rywalizując w tej pokątnej dewocji z prof. Pigoniem, robi z Towiańskiego niemal świętego, wielbi jego współczucie, poczucie odpowiedzialności, umiejętność kierowania innymi i leczenie chorób duszy. Przykłady dowodziłyby raczej, że miał wybitny dar wpędzania w choroby duszy...
Fantazjuje się bez żadnego poparcia, unikając jak ognia skonfrontowania tych fantazyj ze świadectwami współczesnych. Np. ów wzniosły stosunek Towiańskiego do włościan. Pisze się o tem cuda: na jakiej zasadzie? Przeważnie na podstawie własnych oświadczeń Mistrza. Adwokat djabelski miałby wdzięczne zadanie, przytaczając za prof. Henrykiem Mościckim bodaj relację sąsiada o miedzę, rejenta Wołodki:

Wiele też opowiadano o rzekomej ludzkości p. Andrzeja. Poddani jego włościanie tak samo byli uciemiężani jak i gdzieindziej, jeśli nawet nie więcej, już o tem słyszałem od Kostrowickich, wspólnych naszych sąsiadów. Więcej jeszcze opowiadał Kontrym, też bliski nasz sąsiad...
Pamiętam jak raz matka moja, wróciwszy z jakiejś podróży, opowiadała o spotkaniu z Towiańskim i o następującej przygodzie, której była świadkiem. Mróz był trzaskający. Towiański spotkał na drodze zziębłego biedaka, uniesiony przeto litością zdjął kożuch z... własnego furmana i odział nieszczęśliwego. Furman tymczasem dzwonił z zimna zębami w ciągu paru mil drogi...

Sądzę, że ta sąsiedzka relacja jest, bądź co bądź, godna uwagi. Ostatni rys wydaje mi się nawet symboliczny. Ilekroć czytam u rozanielonych biografów o tem, że Towiański „zawsze był gotów do jakiejś ofiary“, wciąż mam ochotę spytać: „do jakiej?“ Bo mam wrażenie, że on zawsze zdejmował kożuch z jakiegoś furmana.
Dam na innej relacji przykład, jak łatwy jest zachwyt pp. biografów. Tak więc, w pewnej monografji, którą prof. Kleiner nazywa „podstawową“, czytamy:

...(Towiański) wyrabia sobie w praktyce metodę postępowania z ludźmi, nie gardzi żadnym środkiem tam gdzie chodzi o wyzwolenie czyjejś duszy. Nie waha się stosować surowych kar, aby zwrócić opornych na właściwą drogę. Tak np. oddaje w ręce policji introligatora za bezprawne podniesienie ceny, kiedyindziej dorożkarza za przekroczenie taksy...

Przeczytajmy odnośne relacje tam skąd je zaczerpnięto: w broszurze Komierowskiego („Moje stosunki z Towiańskim i z Towiańczykami“) przy opisie sceny, gdy Towiański, swoim zwyczajem, wmawia w tego nieboraka, zamożnego i trochę pomylonego szlachcica, że on, Komierowski, jest „wielki duch“; następnie zaś, by mu „rozjaśnić drogę jego apostolskiej myśli“, daje mu przykłady z własnego postępowania:

I tak powiada: Introligator oprawił mi źle książki, a żądał złp. 10 zapłaty: pojechałem więc do policmajstra w Wilnie, ten uwięził natychmiast introligatora: chodziłem do winnego codzień, później co tydzień, lecz że trwał w złem, więc zapomniałem. Aż jednego dnia ze strażą więzienną przybywa w prośby introligator. Uczęstowałem go, i odtąd był moim przyjacielem.

Drugi przykład, również z ust Mistrza:

Zwoszczyk w Petersburgu żądał dubeltowej zapłaty za kurs; pojechałem z nim więc na policję. Dyżurny zaraz powalił zwoszczyka pięścią, kopnął nogą, chciał batożyć, co powstrzymałem. Odtąd zwoszczyk był moim przyjacielem...

Zaledwie wierzyć się chce oczom, kiedy tego rodzaju powiastki, pozatem zapewne godne wiary, bo przytoczone przez naiwnego człowieka wedle własnych zwierzeń Mistrza, podają nam dzisiejsi monografiści Towiańskiego z takim komentarzem: „Towiański wcześnie określa zadanie swego życia jako służbę bliźniemu, jako pomoc w zwalczaniu zła, które go opanowało“... Biorąc poprostu, ten apostoł, tak chętnie uciekający się do pomocy rosyjskiej policji, pastwiący się, dzięki swoim wpływom, nad biednym introligatorem czy woźnicą, wydaje mi się z tych relacyj szczególnym bydlakiem; i oto każą go nam wielbić za to, podziwiać jego „służbę bliźniemu“! Nie wiadomo, czy śmiać się, czy ryczeć z wściekłości nad tem ogłupianiem biednej polskiej ziemi... Oto chyba wystarczający przykład, że zaczadzenie towiańszczyzną w zadziwiający sposób trwa jeszcze u naszych badaczy, i że cała ta dziedzina wymagałaby gruntownej dezynfekcji psychicznej...
Kiedy czytamy naszą literaturę towianistyczną, wciąż się musimy dziwić. Oto np. taki ustęp:

Cały ten system (Towiańskiego) został wypracowany z nadzwyczajną drobiazgowością. „Nie masz szczegółu, pisał Mickiewicz, od obuwia aż do mieszkania Mistrza, któryby nie był obrachowany, rozważony z punktu Sprawy... Jadąc, jak wiecie, z kilkorgiem osób, często całą noc chodzi w deszcz z rzeczami po miasteczku, nim znajdzie kwaterę odpowiednią pod każdym względem. Umawia się z gospodarzem, wytrzymuje sprzeczki, nie ustąpi w niczem, w najmniejszej rzeczy pilnuje tonu“.

O ile z wysiłkiem możemy się wczuć w hipnozę Mickiewicza, o tyle trudniej nam o wiele wczuć się w rozanielenie nad tym ustępem dzisiejszych badaczy...
W niemałym stopniu, o ile mi się zdaje, podtrzymuje kurs Towiańskiego u nas to, że posiada on dotąd swoją małą gminę we Włoszech. Niedawno ukazały się w „Przeglądzie Współczesnym“, ze wstępem prof. Pigonia, wspomnienia o Mistrzu, które spisał nestor włoskich towiańczyków, Attilio Begey; możemy więc z nich sprawdzić, czem żyje ta włoska gmina. Niech czytelnik osądzi. Pisze Begey o Mistrzu:

A jak bardzo był w tym czasie skory, by słuchać każdego wezwania. Interesując się każdym wypadkiem, był on w ciągłym ruchu ducha i z wszystkiego korzystał, aby robić to, czego świat najbardziej nie lubi, mianowicie wysnuć coś ze swej duszy. I tak naprzykład pewien sąsiad nabył ptaszka, którego śpiewem rozkoszował się Mistrz; ale dowiedział się, że ten ptaszek zamknięty jest w klatce i trzymany w ciemności, aby w tych warunkach nauczył się jeść, a potem być oślepiony, aby miał śpiew jeszcze piękniejszy. Mistrz oburza się na tę wiadomość: w głębokim smutku odwiedza tego sąsiada i błaga, aby odstąpił od swego zamiaru. Sąsiad opiera się, a wtedy Mistrz prosi go o sprzedanie tego ptaszka za jakąkolwiek cenę. Sąsiad nie przystaje na to mimo nalegań. Zmartwiony Mistrz odchodzi: czuje dopust Boży w stosunku do owego ptaszka... poddaje się.

Ta historyjka, zwłaszcza zestawiona z poprzedniemi, w których Towiański sprowadzał „dopusty boże“ przez rosyjskiego policmajstra, to jest dość znamienny przykład „ofiar“, do jakich Mistrz był zawsze gotów. Miejmy nadzieję, że żal nad smutną dolą ptaszka nie przeszkodził mu spożyć z apetytem kurcząt ze śmietaną. Ale czy ten zachwyt Begeya nie przywodzi na myśl rozczuleń moljerowskiego Orgona nad „biedaczkiem“ który się kaja, że „pchłę zabił przy pacierzu schwyconą przypadkiem“...?
Te same nieporozumienia widzę co do obyczajowej strony towianizmu, stosunku mężczyzn do kobiet. Krzyczą mi dziś, że absurdem są zarzuty, jakie współcześni — i to długo — czynili towianizmowi, że głosił „wspólność kobiet“. Ja sam jestem przekonany, że jej nie głosił, tak samo jak jej nie „głosił“ saint-simonizm Enfantina: ale vox populi mógł o tyle mieć słuszność, że tam, gdzie na małej przestrzeni skupi się garstka wyznawców różnej płci i w egzaltacji ducha wciąż z sobą obcuje, wciąż nad sobą „pracuje“, gdzie węzły ducha stawia się ponad wszystkie związki formalne, tam bardzo uduchowione w teorji stosunki w praktyce mogą się jednak kończyć na faktycznej prawie-że wspólności. Znów posłuchajmy niepodejrzanego w tym wypadku świadectwa Begeya:

Wyznawszy Mistrzowi swą obawę, że mimo mojej wewnętrznej czujności w stosunku z kobietą, temperament mój raczej żywy będzie mi przeszkodą w stosunku z nią, otrzymałem od niego tę braterską radę: „Winieneś być dla kobiety podporą niewzruszoną. Jeżeliby kobieta, nie mogąc opanować swej słabości, stała się dla ciebie pokusą, to mogłoby być uważane za małe uchybienie; ale gdybyś ty, mój bracie, kusił kobietę, byłoby to wielką winą. Z wyjątkiem gdyby kobieta próbowała cię podporządkować sobie, powinieneś mieć dla niej pobłażanie i cierpliwość, wyjaśnić prawdę, nadać ton, wskazać drogę właściwą i wprowadzić między wami jedność braterską w Jezusie Chrystusie. Młodzieniec jest pełen życia, ognia wewnętrznego, mimowoli zatem pociągnie ku sobie kobietę. Niejedna kobieta, mająca dobre skłonności, będzie mogła przez twe zalety chrześcijańskie zwrócić ku tobie swego ducha i nieświadomie być pociągnięta przez sympatję, skłonność serca, a może także przez miłość; w tych wypadkach zdarza się często, że mężczyzna albo nie utrzymuje charakteru chrześcijańskiego i ulegnie słabości, albo broni się przeciw przeszkodzie, odpychając z twardą wyniosłością uczucie kobiety“.
„Ty, mój bracie, jako chrześcijanin epoki wyższej, powinieneś być dla kobiety sługą w Jezusie Chrystusie; nietylko nie powinieneś się gorszyć podobną skłonnością względem ciebie, ale spoglądać na nią z prostotą, z wolnością ducha i jako prawdziwy przyjaciel kobiety wejść w jej położenie, szanować, współczuć i czynić wszystkie wysiłki, aby ją sprowadzić na drogę wolności i połączenia z tobą w braterstwie chrześcijańskiem“.

Mało kto chyba będzie miał wątpliwości, jaki musiał być rezultat tych prac bratersko-siostrzanych, zwłaszcza, o ile się w nie wmieszał „temperament raczej żywy“. I pod tym względem spotkamy w towianizmie krańcowo różne typy. Gdy np. taki Goszczyński, nędzarz nad nędzarze, żyje jak asceta, notując jedynie w swoim dzienniku wszystkie „zmazy nocne“, jak np. „26 stycznia 1847: Sen tej nocy. Kobieta znajoma, grzech z nią cielesny“ (przytem wzruszający nawias: „Nędza, kawa, buljon“), o tyle byli zapewne inni bracia, którym się wcale nieźle wiodło w ich, „pracach“ nad siostrami. A Mistrz?...
I tu uwaga: wciąż w arcy-banalnem ujęciu traktuje się mistycyzm i erotyzm jako przeciwieństwa, gdy tymczasem są to dwie rzeczy zazwyczaj ściśle z sobą splecione; zawsze niemal ruch mistyczny barwi się erotyzmem. Dlatego nie widzę tu sprzeczności: towianizm mógł mówić wciąż o „duchu“, a stojący z zewnątrz mogli go uważać za gniazdo rozpusty; i jedni i drudzy ze swego punktu widzenia mogli mówić prawdę.
U nas, udział kobiet w towianizmie i wogóle jego ziemskie sprawy ignorowało się zupełnie; teraz, gdy tę rzecz poruszyłem, ci nawet, którzy rzekomo mnie zbijają, ukazują rąbek wielu tajemnic. Bądź co bądź, uderzająca jest ta ciągła reputacja „erotyczna“, jaka towarzyszy towianizmowi u współczesnych, wobec tak dokładnego sterylizowania tej wiary przez dzisiejszych towianologów; jak niemniej może uderzyć różnica między tem co się pisze i mówi głośno, a tem co szepcą sobie uczeni na ucho. Wspominałem już poufne relacje, jakie dostawałem od osób, któreby nigdy tego głośno nie napisały. To też przeważnie zastrzegają sobie dyskrecję. Pisze mi np. ktoś, kto się zajmował dłuższy czas towianizmem, ten sam który mi pisał o nim, jako o czemś najgruntowniej przez naszą naukę „załganem“:

Jestem głęboko przekonany — jakkolwiek przekonanie to oparte jest na intuicyjnem wyczuciu aniżeli udokumentowane źródłami, które... — pan wie najlepiej, jak to jest z temi „źródłami“, — że odsunięcie się Słowackiego od towianizmu miało głębsze przyczyny, aniżeli owe sławne „medaliki i całowanie po nogach Mistrza“. Wyczuł to nawet nasz poczciwy bajkopisarz Esik w swojej monografji... Słowacki był naturą przedziwnie czystą pod względem seksualnym (nie wchodzę w to, ile racji ma co do tych spraw Tretiak), i musiało go razić, że powiem po niemiecku „das wüste Treiben“ towiańczyków, które czasami — excusez le mot — przypominało „psie wesele“.

Oto rozdźwięki, jakich chyba żadna nauka nie zna w tym stopniu co polska! Pisze się: „kolumny duchów“ — „ciągła ofiara“ — mówi się: „psie wesele“... Urywek przytoczony z zacnego Begeya ułatwi może połączenie tych pozornych sprzeczności w logiczną całość.
To jest w istocie zadziwiające, że jakiekolwiek świadectwo współczesne tyczące mistrza Andrzeja wziąć do ręki, każde prawie ma smaczek erotyczny. Oto, z okazji tej całej dyskusji, przesyła mi, za pośrednictwem dr. Jerzego Kollera z Poznania, następującą relację p. Przemysław Mączewski:

Przemysław Mączewski — pisze dr. Koller — jako student uniwersytetu przyjaźnił się ze staruszkiem inżynierem Olewińskim, zmarłym po wojnie we Lwowie. Ów Olewiński, to miała być kapitalna figura, mierosławsczyk, literat i t. d. Jako młodziutki 16 czy 17-letni chłopak, uciekł z domu rodzicielskiego do powstania (1863) razem z bratem. Chwycony przez Moskali, był stawiony przed głośnym Czengierym, który w tym wypadku okazał się człowiekiem w pełni wyrazu: zbeształ obu małych chłopaków, dał im po 15 rubli, jakieś przepustki i kazał uciekać. Po ciężkich cierpieniach znalazł się ów Olewiński, bez grosza, chory, w Zurychu szwajcarskim. Tam ulitowała się nad nim niejaka pani Beker, która przyjęła tułacza do domu swego i utrzymywała. I tutaj dopiero zaczyna się to, co pana obchodzi...
W Zurychu mieszkał wówczas (r. 1863 czy 1864) „Mistrz“ w otoczeniu swojej gminy, złożonej z kilkudziesięciu wyznawców, przeważnie bab; byli i były wśród nich tacy i takie, co majątki posprzedawali, aby siedzieć w Zurychu bliżej Mistrza. Mistrz był już wówczas bardzo stary, pełen sławy i niemożliwie łakomy. Wyznawcy dostarczali mu całych pak cukierków, któremi się zajadał. Pono (zdaniem Olewińskiego) umarł z przejedzenia słodyczami, co, mojem zdaniem, nie było konieczne, skoro miał około lat 80. Jeździł codziennie na spacer „konno“, na jakiejś szkapie, w pelerynie popielatej napoleońskiej i w trójkątnym napoleońskim kapeluszu. Do tej peleryny były przyszyte (silnemi drucikami) trzy guziki, na których „Mistrz“ zawieszał zakupione paczki cukierków i owoców kandyzowanych, za któremi przepadał...
Otóż jeden z Polaków towiańczyków, któremu żal było młodego tułacza, powstańca Olewińskiego, obiecał mu, że go zaprowadzi w dzień św. Andrzeja na imieniny „Mistrza“, który swojemi wpływami miał dopomóc biedakowi. Olewińskiemu, którego raziła ta bałwochwalcza adoracja „Mistrza“, nie uśmiechała się wcale ta myśl, ale był na utrzymaniu z miłosierdzia owej pani Beker, a czego się nie robi z nędzy...

Otóż zwierzył się swej opiekunce z tym zamiarem. Wówczas owa pani Beker powiedziała mu: „Um Himmel Gottes Willen, gehen Sie nicht zu dem Mann, et hat einen sehr schlechten Ruf“... („Na miłość boską, niech pan nie idzie do tego człowieka, on ma bardzo złą reputację“...) Dalej opowiedziała Olewińskiemu owa pani Beker, że miała trzy służące po kolei, które przedtem służyły u Towiańskich. Otóż „Mistrz“, korzystając z tego że wówczas zaprowadzono w Zurychu wodociągi (r. 1863!), chodził co nocy do kuchni aby pić wodę i napastował owe dziewczęta, które przed zaczepkami siedemdziesięcioletniego starca uciekały ze służby... Po tem opowiadaniu Olewiński zrezygnował z wizyty i protekcji „Mistrza“...

Powtarzam to opowiadanie jak mi je przekazano. Bajeczki, powie ktoś. Być może; ale czemże jak nie bajeczkami są np. wszystkie historje, jakiemi raczy nas Tancredo Canonico, którego grube dzieło uważane jest do dziś za podstawę wiedzy o Towiańskim? Tylko gdy jedne bajeczki opowiadane są przez ludzi postronnych, pamiętnikarzy nie mających interesu w przeinaczaniu prawdy, drugie bajeczki podają wyznawcy zahipnotyzowani przez Mistrza i zsolidaryzowani z jego wielkością. Czemu te drugie mają być bardziej wiarogodne, nie widzę jasno?
Tak więc, zanim proces kanonizacji będziemy uważali za skończony, uważam, że advocatus diaboli powinien koniecznie przyjść tu do głosu. Ja nim nie będę; nie mam możności wertowania archiwów, szukania po świecie rozrzuconych autentycznych świadectw o Towiańskim i o towiańszczyźnie. Wiele tych świadectw zresztą, zwłaszcza o ile tyczą Mickiewicza, zapewne usunięto. Ale nie jest prawdopodobne, aby z dziejów człowieka żyjącego tak niedawno nie dało cię ustalić więcej niż dotychczas. Obecny stan rzeczy tłumaczy się tem, że towianizmem zajmują się przeważnie ludzie z góry nastawieni mistycznie, apologetycznie, a pozbawieni zupełnie poczucia humoru. Ci uczynili sobie niejako program z bezkrytycyzmu, uważając, że krytycyzm nie jest wskazany tam, gdzie się przystępuje do badania „świętości“. Stąd może opłakany stan tej wiedzy. Świeżo zwrócił moją uwagę prof. Wł. L. Jaworski, jak zupełnie nie uwzględniono np. opinji (bardzo ujemnej), jaką o towianizmie i o Towiańskim wyrażał Hoene-Wroński. Ale zdaje mi się, że wogóle jest moda nie uwzględniać niczego, poza tem co się uważa (często dość naiwnie, jak wskazałem) za nadające się do udokumentowania „świętości“. Wobec ważności, jaką w dziejach naszej literatury posiada zjawisko towianizmu, byłoby bardzo pożądane przystąpienie do prawdziwej monografji, która, o ileby uznała za właściwe pominąć jedne „plotki“, nie czyniłaby tego wyłącznie poto, aby dawać miejsce innym plotkom. Wówczas znalazłyby się może sposoby pogodzenia różnych pozornych sprzeczności, które wszak dla religjologji nie są nowością a które upraszcza się dziś w sposób zanadto może nadużywający dobroduszności czytelnika.






  1. W samopoczuciu swojej misji idzie prof. Lutosławski jeszcze dalej. W Ostatniem słowie autora („Nieśmiertelność duszy“, 1925) proponuje stworzenie „kuźnicy wychowania narodowego“ w razie „jeśli się znajdzie bezdzietny zamożny ziemianin, coby zechciał ofiarować swój majątek na ten cel“. „Dla takiej kuźnicy (pisze Lutosławski) w każdej chwili gotów jestem opuścić katedrę uniwersytecką i nawet przedłużyć termin obecnego wcielenia na czas nieograniczony, wyrzekając się wiekuistej szczęśliwości w bezcielesnym bycie, do której oddawna tęsknię“...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.