Adam Asnyk jako wyraz swojej epoki/Asnyk i jego liryka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Tretiak
Tytuł Adam Asnyk jako wyraz swojej epoki
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skan na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ASNYK I JEGO LIRYKA



Do dwu dawniejszych tomików poezyj Asnyka przybył niedawno tom trzeci[1]. Czytelnik, biorąc go do ręki, znajdzie zapewne dużo rzeczy znanych już sobie z rozmaitych czasopism, niemniej przeto będzie ten zbiorek miłą i ciekawą dla niego nowością; inaczej się bowiem wydają rozproszone dźwięki i akordy, inaczej połączone razem i przedstawiające całą sumę działalności poety z lat ostatnich. Może to wyrażenie nie jest zupełnie dokładne, Asnyk bowiem, jak wiadomo, pracuje od niejakiego czasu i na polu dramatycznem; ale nie przesądzając wcale przyszłości, śmiało rzec można, że nie dramatyczne utwory wyjednały mu stanowisko w poezji, jakie zajmuje, i tę sympatję ogółu, która, acz nie wystarcza może dla serca poety, w tych jednak chłodnych czasach dzisiejszych znaczącym jest objawem. Nie, węzeł zadzierżgnięty pomiędzy sobą a publicznością poeta zawdzięcza tylko swojej liryce, a właśnie zbiorek, o którym mowa, skupia w sobie całą najnowszą lirykę Asnyka.
Pierwsze pytanie, które mi się nasuwa, gdy mam mówić o tym zbiorku, jest to: o ile poeta pozostał równy sobie, o ile poezja trzeciego tomu jest dalszym ciągiem dawniejszej jego liryki, czy wszystkie struny dawniejsze brzmią i dziś z jednaką siłą, czy też niektóre dawniejsze zamilkły, a niektóre się nowe odezwały? Mówiąc poprostu, chodzi tu o porównanie trzeciego tomu poezyj Asnyka z dwoma pierwszemi, a to nie pod względem formy, wykończenia szczegółów, barw, melodyjności, wogóle zewnętrznej szaty, ale pod względem tego, co, jeżeli się nie mylę, nieraz już nazywano sokami poezji, — pod względem uczuć, myśli i prądów współczesnych, rytmicznie pulsujących w każdej żywej poezji.


I

Muza Asnyka odezwała się po raz pierwszy w chwili, gdy w społeczeństwie naszem po żywo obudzonych nadziejach nastąpił zawód bolesny. Zapał patrjotyczny ustąpił miejsca rozczarowaniu i zniechęceniu. Nawet mistycyzm nie przybywał, jak po trzydziestym roku, na pomoc i nie lał swych narkotycznych balsamów na serca. Wprawdzie tu i owdzie odzywały się już nowe hasła, ale tylko spokojniejszym, mniej rozmarzonym głowom, i silniejszym, mniej zniechęconym sercom mogły one dodawać otuchy. Ogół cierpiał i nie znajdował żadnej pociechy dla siebie.
Poeta cierpiał więcej od ogółu. Obdarzony nadzwyczajną wrażliwością, miał żywsze, niż inni, pragnienia i nadzieje i stąd boleśniejszego doznał zawodu. Wychowany w cichej sferze rodzinnej, ogrzanej miłością macierzyńską, która tej wrażliwości pozwalała się jeszcze bardziej rozwinąć, wykarmiony poezją romantyczną, dla której „ruszyć z posad bryłę świata“ było tylko zadaniem chwilowego uniesienia i zapału — jak np. dla żołnierza zdobycie szturmem jakiejś twierdzy, — w pierwszych dniach rozkwitu swej muzy spotkał się z żelazną dłonią rzeczywistości, która zatrzęsła nim i rzuciła go daleko od tego rodzinnego ogniska, gdzie tak

.... spokojnie płynie ludzkie życie,
Mierzone dźwiękiem słodko brzmiących godzin,

od tych miedz zielonych,

gdzie złote mary lat dziecinnych siedzą.

Zawody osobistych nadziei i powszechnych łączyły się w piersiach poety w jeden nierozplątany węzeł bólu. Uczucia niemocy, żalu, zwątpienia, zniechęcenia obsiadły mu serce. Gdybyż świeża przeszłość krwawa zdolną się była okryć w oczach poety urokiem bohaterstwa, poetyczna jej wielkość łagodziłaby nieszczęście. Ale nie, tak nie było. Stan jego duszy ówczesny, świeżo po rozbiciu wszelkich mar i nadziei, najlepiej się maluje w Śnie grobów. Poeta przez dziką, pustą i marną krainę dąży gdzieś przed siebie bez celu, a raczej z celem zatracenia swojego bytu, który stał się dlań nieznośną męczarnią.

Dalej więc! przez te wybrzeża samotne,
Przez mgieł powodzie, przez zaspy śniegowe,
Przez niebios brudne plamy i przez błotne
Zacisza bagien, przez stepy jałowe,
Gorżkie jeziora, piaszczyste wydmuchy....


Oto krajobraz, odzwierciedlający usposobienie poety. Ta dzika i pusta kraina, to rzeczywistość taka, jaka się odbija w duszy poety tułacza. Na tych przeklętych ścieżkach spotyka on skrzydlatą postać groźnego ducha przeznaczeń, który chcąc mu niejako dać odpowiedź na wszystkie nieme pytania jego rozpaczy, każe mu iść za sobą i pokazuje mu w alegorycznych obrazach tych, co razem z nim walczyli i cierpieli. Pokazuje mu naprzód w postaci białych gołębi, które lecą spalić się w kłębach pożaru, „tę marną, za poświęceniem goniącą i sławą czeredę sylfów“, która wprawdzie jest „czystą i ofiarną“, ale której życie „jest jednym ciągiem pragnień i niemocy, błyszczy się chwilę i ginie bez cześci“. Pokazuje mu dalej wśród kalejdoskopu dantejskich obrazów jakąś chmurę połowicznych cieni, „bezgłowe karły“, „mary wpółsenne, liche, niedołężne, gnane boleścią, przestrachem, rozpaczą“, od których wieje zgnilizna, a które drapią się na szczyt wzgórza, gdzie

Ze łzami w oczach, w błyskawic koronie,
Na piedestale, z złotą harfą w ręku
Siedział lutnista na obłocznym tronie

i ze swej złotej harfy dobywał pieśń potężną, co choć była dla nich niedostępną, jednak galwanizowała jeszcze te „spróchniałych kości skrzypiące ostatki“.
I nic więcej nie pokazał poecie duch przeznaczeń, nic więcej nie dozwolił mu dojrzeć w groźnej symbolice, która rozwijając się wokoło niego, przedstawiała stan społeczeństwa w danej chwili; nigdzie ani śladu zdrowego życia, coby się obok próchna zieleniąc, w górę świeżemi prątkami garnęło! Wprawdzie duch przeznaczeń, wzywając poetę, aby „zerwał dawną z grobami zażyłość“ i rzucił „całą przeszłość marzeń“, powiada mu, „iż grób dzisiejszy ma być kolebką nowego życia“, ale jakie to życie, gdzie to niemowlę, dla którego grób ma być kołyską, w którą stronę ma poeta ręce wyciągać ku przyszłości, tego wszystkiego groźny duch mu nie powiedział, i pozostawił go pogrążonego w tej samej rozpaczy i zwątpieniu, w jakiem go zastał. Mgliste słowa ducha o „odrodzeniu światów“ tak mało miały w sobie pokrzepiającego tchnienia, że poeta w epilogu swej pieśni grobowej równą niechęć jak przedtem okazuje dla dalszego życia i równą niewiarę w jego rację bytu.

Więc znowu! trzeba boleć i przeklinać,
Trzeba ukochać jaką nową marę,
I nowe tęcze na niebie rozpinać,
Wątpić i wierzyć, i znów tracić wiarę,
A po pielgrzymce męczącej i długiej
Minotaurowi znów złożyć ofiarę.

Tak więc zupełne zwątpienie, zupełne zniechęcenie cechuje ten poemat. Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość, zamalowane najciemniejszemi farbami, a na tem tle posępnem jedna tylko postać jaśnieje — postać wspomnianego już lutnisty „w błyskawic koronie“. Imię tego pieśniarza łatwo odgadnąć, jeżeli już nie z wielbiących epitetów, to z tworów jego fantazji, dekoracyjnie wkoło niego ustawionych. Oto w jednem miejscu „duch ludu trzaska trumny wieko“ i „u chmur żebrze piorunów“; tam dwie dziewice: „jedna wstrząsa kłębek węży i nóż skrwawiony“, druga „w liljowym wianku wiatrom się skarży“; koło uzupełnia czarny jeździec, krający piersią całun śniegu i wołający: „Kto rycerz, niech wstanie“. Poeta, zapatrzony w tę postać lutnisty, górującą nad padołem nędzy i rozpaczy, w ten posąg „w przyszłość obrócon daleką, zagadkowemi wypełniony runy“, w zachwycie „nie śmie skłócić powietrza westchnieniem“, ani może znaleźć na ustach wyrazu dla swego uwielbienia.
Nic też dziwnego, że tak wysoko wyniósłszy poezję Słowackiego, tak nisko postawiwszy naród, dla którego ta gorączkowa i mętna poezja była za mało dostępną, nic dziwnego, że Asnyk w początkach zawodu swego poetyckiego obiera sobie za mistrza i przewodnika — twórcę Króla Ducha i Grobu Agamemnona. Tak samo jak ten „wielki potępieniec, co deptał światów zwyczajne porządki“, chce on sięgnąć ręką w trzewia narodu i zatargać niemi, chce „duchom wstydu wypalić rumieniec“, i w Śnie grobów, gdzie sam tok wiersza i dziki koloryt przypominają bardzo często muzę Słowackiego, myśl przewodnia, o ile się da ułowić, jest pożyczoną z Króla Ducha. „Przez zniszczenie do odrodzenia!“ — taki sens moralny można wyciągnąć ze słów anioła przeznaczeń:

Niech więc nie jęczy cichy proch człowieczy
Pod stopą, co go depce i uciska,
Bo odrodzenie światów ma na pieczy.
I z woli Bożej zostaje deptany,
Która mu triumf ojcostw zabezpieczy.


Brzmi to fatalistyczniej może, niż chciał sam poeta, ale zupełnie zgodnie z mistyczną nauką jego mistrza, zawartą w Królu Duchu.
Apostrofa pod względem i formy i treści jeszcze bardziej przypomina Grób Agamemnona, niż Sen grobówKróla Ducha. Niema tu naturalnie tej siły żrącej wyrażeń, jak u Słowackiego, ale pycha wcale nie mniejsza, choć daleko mniej do twarzy z nią uczniowi, niż mistrzowi. Słowacki zresztą przynajmniej jednym wierszem, najpiękniejszym podług mnie z całego poematu: „Mówię, bom smutny i sam pełen winy“ stara się poniekąd zrównoważyć uniesienia pychy, Asnyk ani na chwilę nie schodzi z sędziowskiego krzesła, i przemawiając do oskarżonej, nazywa ją nie „pawiem i papugą narodów“, nie „niewolnicą“, ale znacznie gorzej, bo „Messaliną“, która „frymarczy krwią swoją“. Przypisując jej nadzwyczajne posłannictwo, wierząc, iż miała być przewodnią gwiazdą ludom, iż miała pielęgnować myśl sobie tylko jednej (?) przekazaną, przeklina ją za odstępstwo od tej myśli, a dla jej męczarń chce mieć tylko wzgardę i urąganie. Uczeń chce tu prześcignąć swego mistrza w surowości, ale widać, że to gniew pożyczany; łamie się też on jeszcze przed końcem pieśni, aby się rozpłynąć w kilku ogólnikowych radach, poetycznie wypowiedzianych.

W Odpowiedzi poeta wyraźnie określa swoje stanowisko z pierwszej doby tworzenia w przeciwstawieniu do tych, „co w ulewie krwawych deszczów przy swej wierze się ostali“ i których westchnienia w harmonijny szmer się układają. Takim duchom, jak on, co tylko zgniliznę i nieszczęście widzą wokoło siebie, nie pozostało nic innego, jak „bez litości, bez bojaźni, w niebo wściekłą pięść podnosić“. Nie zgadza się to może z nauką, jaką dał poecie w Śnie grobów anioł przeznaczeń, ale zgadza się z przedstawieniem uwielbianego przez poetę lutnisty, który

W apoteozie swej posępnej doli
Jaśniał, jak niebem gardzące wyjątki.


Bądź co bądź jest w tych utworach, pisanych pod wpływem uwielbienia dla Słowackiego, pewna energja rozpaczy, pozująca trochę, to prawda, ale zawsze energja, której daremniebyśmy szukali w późniejszych poezjach Asnyka. Znajdujemy ją jeszcze chyba w dość mętnym wierszu „Do...“ gdzie poeta „nieprzystępny skrusze, a tylko jednej rozpaczy przystępny“, lubuje się uczuciami Kaina, które mu pierś przepełniają, i chce, aby pieśń jego spaliła gromem wstydu tych, co „w nikczemności pędząc żywot marny, płazowe szczęście, nie wielkość obrali“.
Ale to drapowanie się w wielkość, to ciskanie klątw i piorunów za przykładem mistrza, nie trwało długo. Rola ta nie odpowiadała wcale miękkiej i łagodnej duszy poety, co on sam musiał prędko poczuć. W Pożegnalnem słowie składa on niejako z siebie tę rolę. Po wysiłkach rozpaczliwej energji, owłada go znużenie.
Godnym zazdrości wydaje mu się los uśpionego Endymjona, do którego co noc na srebrnych promieniach boska spływa kochanka, ażeby duszę jego w idealne objąć uściski; jakżeby on pragnął także „wieczność taką zyskać sobie senną“

I być strażnikiem grobów, które proszą
O łzy i miłość, i być tylko cieniem,
Którego skrzydła anielskie unoszą
Między nicością a grobów marzeniem...


Przyznawszy się do zmęczenia, zrzekłszy się niejako pretensji do roli grzmiącego i piorunującego proroka, Asnyk jednocześnie wydobywa się z pod wpływu Słowackiego i zaczyna być samym sobą. Poezja jego, która dotąd wrzała i kipiała więcej sztucznym, niż prawdziwym gniewem, miotała szalone przekleństwa, siliła się na obrazy dzikie a czasem i potworne dla odmalowania wstrętu poety, teraz zaczyna płynąć cichą skargą w przeźroczystych, gładkich wierszach, co tak przypominają spokojny bieg łagodnie szemrzącego wśród traw i kwiatów strumienia.
Na cóż się skarży poeta? Ach, tyle ma tematów do skargi, ile jest stron życia ludzkiego, ile jest rzeczy na świecie, bo zbolałe, smutne i zniechęcone serce we wszystkiem tylko cieniów dopatrzy. Więc skarży się naprzód na to, co jest chorobą wieku, na brak wiary, co ludziom z ramion zdejmuje skrzydła i niebiosa w pustynię obraca, a nieszczęśliwym od ust odtrąca kielich pociechy; skarży się na wieczny rozbrat pomiędzy „białym ideałem“ a brudną, znojną, jeżeli nie krwawą rzeczywistością; skarży się na znikomość wszystkiego, co bujne i piękne, na wiek motyli młodości; skarży się na własne losy, na zmarnowanie i jałowość życia, na przelotność swoich dni młodych, na brak serca, któreby dlań było na wieki oddane, na chłód sfery otaczającej poetę. Skargi osobiste zlewają się w duszy poety tak łatwo i tak naturalnie ze skargami powszechno-ludzkiemi, że sam on powiada w Usprawiedliwieniu:

Gdy nad szczęściem utraconem płaczę,
To nad czyjem? — nie wiem dobrze sam!

Choroba wieku głęboko zasiadła w sercu poety. W wierszu, poświęconym XIX-mu wiekowi, odzywają się bolesne jęki, wypowiadające cierpienia całej myślącej ludzkości, która skosztowawszy owoców z drzewa poznania, wyszła ze snu naiwności, ale nato tylko, aby poznać nagość i nicość swoją. Można powiedzieć, że ile razy dawna wiara się łamie, aby zrobić miejsce filozoficznym badaniom, tyle razy powtarza się historja biblijnego Adama. Ludzkość, wypędzona z raju naiwnej wiary na ciężki dorobek nowych ideałów i pociech, tęskni za tym rajem, i radaby wróciła do niego, gdyby u wrót nie stał ów zimny i nieubłagany archanioł z obosiecznym mieczem, który ją stamtąd wypędził. Ten żal i tęskotę za utraconym rajem, ten przestrach przed szaremi i jałowemi obszarami, które się przed Adamem po wyjściu z jasności rajskiej roztoczyły, wymownie wypowiada Asnyk:

Na co się przyda, mistrzu, twa nauka,
Na co się przyda dla błądzącej rzeszy?
Gdzież masz pociechę, której ona szuka?
Gdzież masz tę miłość, która ją rozgrzeszy?
Dałeś jej ziemi obszary jałowe,
I dożywotnie dałeś jej dziedzictwo,
Ale zabrałeś najlepszą połowę,
Idealnego świata uczestnictwo.
Choć jasne źródła stoją jej otworem,
Ona z nich przecież rozkoszy nie czerpie,
I woła, sercem upadając chorem:
„Poco ja żyję, umieram i cierpię!“


W jednym z sonetów skarga ma charakter więcej miejscowy; cierpienia ogólno-ludzkie kojarzą się z wyjątkowemi cierpieniami społeczeństwa, do którego poeta należy.

Nie myśl o szczęściu, nie myśl o miłości!
Dla nas ten owoc nigdy nie dojrzewa,
My rwiemy inny z przeklętego drzewa,
Co daje wiedzę bytu i nicości.

My znać nie możem uniesień młodości,
Bo już w kolebce truciznę nam wlewa
Widmo haniebnej i krwawej przyszłości,
I do snu pieśni straszliwe nam śpiewa.

Więc młodość nasza mija bezpowrotnie,
Jak błyskawica wśród bezpłodnej burzy,
Serce się nasze wypali i znuży,

I nic nie zdoła podnieść go istotnie —
A gdy nie możem żyć i cierpieć dłużéj...
To na wygnaniu giniemy samotnie.

Skargi osobiste częściej się odzywają. W Nagrobku narzeka poeta na jałowość swego życia. Pomimo, iż sam pragnął losu Endymjona, czuje teraz, że los ten nie jest najpiękniejszym udziałem człowieka, i ciężko skarży się na to, że nie dotknął rzeczywistości ręką, że sen był mu życiem, że senne widma ciągle go kołysały, że nie zaznał żadnej walki, która pokrzepia siły, hartuje ducha, kojarzy serca, „że nigdy ustami nie dotknął drżącemi ust drugich, coby w serce miłość ziemską lały“, i porównywa siebie do narcyza, co „choć błyszczał rosą uczuć nieustannie“, jednak

nie znalazłszy nic dla siebie w życiu,
We własnem musi utonąć odbiciu.

Skarga na brak serca, któreby przy sercu poety miłością zadrżało, któreby, jemu tylko oddane, uciszyło jego bóle i troski i pozwoliło zapomnieć w słodkiem upojeniu o wszystkich nędzach świata, — skarga ta powtarza się często. Słychać ją w wierszu Szkoda („I serc szkoda, co nie mają oparcia“), Jedna chwila, Różne łzy, a przedewszystkiem w jednym z sonetów. „Jednego serca i rąk białych dwoje, coby mi oczy zasłoniły moje, bym zasnął słodko“!... woła tu z żalem poeta, i kończy smutnem westchnieniem:

Jednego serca, tak mało mi trzeba,
A jednak widzę, że żądam za wiele!

Raz mu się już zdawało (Jedna chwila), że znalazł tę, co miała być jego „przeznaczeniem“, i już chciał przed nią uklęknąć i zawołać w nadziemskiej ekstazy słodkim śnie:

Jesteś wszystkiem, co dobre i piękne,
Ja cię kocham nad wszystkie wyrazy,
Kochaj mnie!

Ale to było złudzenie; ona poszła dalej, nie domyślając się nawet uczuć poety.
Ręka w rękę z tą skargą idzie żal za złudnym snem młodości (Stokrotki, Wspomnienie, Gdybym był młodszy, Myślałem, że to sen). Każdy mniej więcej mile wspomina swoje lata młode, żałuje, że znikła już ta świeżość i bujność sił i uczuć, co wieńczyła jego młodość, ale nie w każdym żalu jest równa doza smutku. W kim kwiat młodości, opadając, zostawił po sobie owoc pogodnego doświadczenia, w tym żal za ubiegłą młodością układa się w epicki ton spokojny; ale kto, tak jak Asnyk, skarży się na jałowość swego życia, na to, że nic nie znalazł na świecie, coby mógł napoić „rosą uczuć“ swoich, i ciągle „musiał tonąć we własnem odbiciu“, komu młodość, odbiegając w błękity, nie zostawia innego potomka prócz gorzkiego zawodu, — ten wspomina o niej z głębokim smutkiem i żalem, a utrata młodości dla niego jest jakby pogrzebem wszelkich nadziei. W wierszu Myślałem, że to sen... mówi poeta, że gdy szedł z tą córką „jasnych sfer“, trzymając jej dłoń w swej dłoni, świat przed nim, „jaśniał cudnym krajobrazem“, lecz gdy ta, zaprowadziwszy go na brzeg przepaści, znikła nagle, wówczas cały ten świat jaśniejący pokrył się nocą

I pozostałem sam — i noc świat pokryła.

Skargę na chłód i jałowość sfery otaczającej poetę wypowiedział Asnyk w wierszu: Poeci do publiczności. Jest to pendant do innego wiersza jego, w którym zebrane są ważniejsze zarzuty czynione współczesnej poezji. Asnyk podejmuje te zarzuty, a odpowiadając na nie, z obżałowanego staje się oskarżycielem. Trzeba jednak przyznać, że w tym procesie między poetą a publicznością ta ostatnia nie najgorzej wychodzi. Wymagania jej są zupełnie słuszne, gdy powiada: „Nie chcemy wrzasku szalonych derwiszy“,

Co upojeni narkotycznym trunkiem
Kręcą się w kółko bez tchu i pamięci
I myślą, że to cały świat się kręci.
Chcemy tych natchnień, coby w życia zdroju
Ukazywały nową piękną stronę,
Któreby naprzód biegły w każdym boju
Pokrzepiać serca słabe lub zmęczone.
...............
I podnosiły wszystkie ludzkie cele,
Zdrowe pragnienia budząc w zdrowem ciele.

Poeci, a raczej Asnyk w ich imieniu przyznaje wprawdzie słuszność tym wymaganiom, przyznaje także, że poezja współczesna jest wytworem schorzałej fantazji, ale skądże ma czerpać — zapytuje — zdrowych natchnień, gdy świat, który otacza poetów, jest tak mdły, jałowy, bezduszny, szyderczy. Wszystko, co niegdyś budziło i rozpalało natchnienie, dziś z imienia tylko istnieje: zabrakło wiary, miłość ojczyzny stała się pustym dźwiękiem, pogasły nawet w piersiach ognie romantyczne, nasze bohaterki zdolne są do prowadzenia miłostek, ale nie do miłości prawdziwej, nasi bohaterowie nowocześni są jak z żurnala wycięte figurki, nigdzie prawdy, ni ognia w uczuciu, wszędzie jałowość, fałsz i mierność. Jeśli więc nam brak zdrowych i prawdziwych natchnień, to nie my winni, to publiczność winna.
Miałże słuszność poeta, zwalając całą winę na publiczność? Prawda, że poezja czerpie soki w społeczeństwie, wśród którego wykwita, jak kwiat z łona ziemi; ale jak kwiat ma własność wyszukiwania soków, które mu dają blask i życie, tak i poeta powinien szukać tych serc, tych uczuć, które go zdolne nastroić dodatnio. Czy poeci, w imieniu których Asnyk przemawia, zadawali sobie tę pracę? Czy przykładali ucho do serca całego społeczeństwa? Czy nie poprzestali czasem na jednej jakiej sferze, w której przypadek ich umieścił, a z której nie umieli się wydostać, aby poznać inne kręgi? Czy wreszcie zawsze wierni byli nieprzedawnionej zasadzie: „Miej serce i patrzaj w serce“, to jest czy zawsze umieli dotrzeć przez konwencjonalną powłokę do gruntu uczuć ludzkich?
Oto pytania, na które niepodobna odpowiedzieć stanowczo na korzyść dla owych poetów, w obronie których staje Asnyk. Bądź co bądź, skarga Asnyka była szczerą: sfera otaczająca poetę nie oddziaływała pobudzająco i zagrzewająco na jego serce i fantazję.
Potrzeba było znaleźć jakiś modus vivendi z tą sferą. Jeżeli co w niej popłacało, to przedewszystkiem z jednej strony kunsztowność formy, z drugiej — ironja, nie owa bajroniczna, burzliwa i wyzywająca, która była tam anachronizmem, ale ta bierna, jałowa, niedołężna protestacja, która znalazła słynnych przedstawicieli w Mussecie i Heinem.

Potrzeba śmiać się więc narówni z wami,
I razem z wami nad przepaścią pląsać,
Potrzeba kryć się ze swojemi łzami,
I z własnych uczuć głośno się natrząsać,
Karmić się codzień skandalem, plotkami,
Różować twarze i przechodniów kąsać,
Wszystko szlachetne zdeptać, sponiewierać,
Potrzeba śmiać się... śmiać się i umierać.

Smutny program, na szczęście nie wykonany przez poetę w całej rozciągłości, i owszem, sprowadzony do zakresu dość niewinnego. Szyderstwo w ustach Asnyka traci gorycz heinowskiego cynizmu, staje się nieraz żartobliwym tylko grymasem. Szał bachancki w jednym tylko wystrzela wierszu: Pijąc Falerno. Reszta poezyj tworzona w kierunku heinizmu (Legenda pierwszej miłości, Niezręczny, Nawrócenie, Karmelkowy wiersz, Karnawałowy lament poety, Przestroga, Niezabudki kwiecie, Spóźniona odpowiedź i t. p.) obiera przeważnie za przedmiot ironji, czasem dość bladej, świat niewieści, z jego obłudą i bezdusznością. Odzywają się i tony erotyczne (Róża, Rada, Anakreontyk, Dzień i noc), tak przyzwoite i tak wdzięczne, że się mogą swobodnie ślizgać po woskowych posadzkach salonów, a dość przytem zmysłowe, aby w bezdusznej sferze budzić zajęcie.
To była jedna część haraczu płaconego sferze, w której się poeta zamknął dobrowolnie; druga dotyczyła formy. Filigranowość, lekkość formy stroficznej, płynność, przeźroczystość i melodyjność wiersza doprowadził Asnyk do najwyższego stopnia doskonałości. Niejedna strofa jego to prawdziwe cacko, podobne do tych, co podług starej mody ustawiano w salonach na etażerkach, aby bawiły wzrok gości. Do czego to cacko białe, złocone, przejrzyste, miało służyć, jaka treść była tej strofy, było to rzeczą obojętną; wszystkich zachwycała tylko forma. Naturalnie treść nie mogła być ani zbyt silną, bo rozgniotłaby tę delikatną budowę, ani zbyt rażącą smak publiczności. Ale poeta wiedział, czem ma napełniać te cacka, te filiżaneczki z najdelikatniejszej porcelany rymotwórczej. Albo je nalewał sentymentalizmem, zawsze popłatnym u kobiet, co „lubią poezję zajadać na wety“, (Gałązka jaśminu, Zmarłej dziewicy) i naiwnością, która jako sielankowa nowalja również mile jest witaną w salonach (Bławatek, Przebudzona, Nie będę cię rwała), — albo wkładał tam czułe listki, jak Między nami nic nie było, Zwiędły listek, i całe pęki kwiatów: Lilje, Dzwonki, Fiołki i t. d. Niekiedy z tych waz misternych strzelały miłosne zachwyty, trochę naiwne, trochę zmysłowe (Różowa chwilka, Ja ciebie kocham, Ach powiedz), czasem nawet idealniejsze wionęło uczucie, jak w Uwielbieniu.
Ale ta twórczość filigranowa, jakkolwiek zjednywała poecie oklaski, robiła go modnym i sławnym, niedługo przecież mogła go zadawalniać. Poczuł Asnyk, że muza jego, wysilając się na kunsztowną formę, jałowieje, a sfera, z której czerpał natchnienie, niezdolna jej wzmocnić swemi sokami. Zwrócił więc oczy w stronę, gdzie wiecznie biją żywe krynice poezji — do ludu wiejskiego, i tam wysłał swoją muzę — na świeże powietrze. W drugim tomie znajduje się cały szereg wierszy, piosnek, objętych ogólnym tytułem: Z motywów ludowych. Nie trzeba jednak myśleć, że poeta we wszystkich tych utworach brał rzeczywiste motywy piosnek ludowych i rozwijał je; nie, miało to miejsce zaledwie w dwóch, trzech wierszach, w innych zaś albo chciał naśladować ton ludowy, lub tylko wprowadzał dekorację wiejską na scenę.
Ale ten zwrot nie wydał rezultatów, jakichby się po nim należało spodziewać. Poeta zanadto był wdrożony w delikatne cieniowanie subtelnych uczuć, zanadto oddalony od życia ludowego i poezji ludowej, aby mógł z niej zaczerpnąć i odtworzyć potem jej surową prostotę, szczerość i naiwność. Naśladował ją niejako zewnętrznie, ale się nią nie przejął. Wprowadzał naprzykład symetrycznie w każdej strofie, jak się to dzieje w piosnkach ludowych, świat zewnętrzny obok świata uczuć, ale cóż? — symetrja była, refleksja była, nie było śmiałych, wyrazistych uczuć pieśni ludowej, nie było jej szczerego ducha. Niektóre z tych wierszy nawet i owej symetrji nie mają, naprzykład wiersz Czary, prześliczny, niedościgniony pod względem formy stroficznej, pełen wdzięcznej fantazji i lekkiej ironji, ale ani z pieśnią ludową, ani z życiem ludu nie mający żadnej, tak wewnętrznej, jak zewnętrznej wspólności, oprócz chyba dekoracji wiejskiej i tytułu.
Bądź co bądź, zwrot ten świadczył, że poeta szukał nowych dróg i nowych sfer dla swojej poezji, że się nie zadawalniał ową filigranową robotą, owemi subtelnie malowanemi na porcelanie kwiatami, o których wyżej była mowa. Jeżeli nie mógł w swoje delikatne strofy zaczerpnąć żywej poezji u źródeł ludowych, to mógł, szukając, natrafić na inne źródła. I w istocie natrafił na nie. Temi źródłami były odświeżone w sercu i w pamięci echa dzieciństwa, ów „kraj lat dziecinnych“, o którym Mickiewicz powiada:

Święty i czysty jak pierwsze kochanie,
Niezaburzony błędów przypomnieniem,
Niepodkopany nadziei złudzeniem,
Ani zmieniony wypadków strumieniem.

Że ten kraj przypominał się i dawniej poecie, świadczy o tem Echo kołyski, jeden z wcześniejszych wierszy, umieszczony w pierwszym tomie. To, co tam matka śpiewa dziecku nad kolebką, pełne jest rzewnej, ale pogodnej miłości, tak niepodobne do innych znanych już tonów, które poeta z liry swej dobywał:

Pomimo gorzkich prób
Zawsze ach! dobrym bądź,
Z miłością drugich sądź,
I patrz z nadzieją w grób,
Nie zatrać dziecinnej wiary,
Nie żałuj swojej ofiary
Pomimo gorzkich prób.
O, nie mów, dziecię me!
Że marny życia trud,
Że wszystko fałsz i brud,
A prawdą tylko złe,
Że trzeba wątpić i szydzić,
Pogardzać i nienawidzić,
O, nie mów, dziecię me!

Ale to echo było przelotne i nie zwróciło poety w stronę pogodnych uczuć i tonów, nie przywołało go w cudny kraj dzieciństwa, gdzie leżały porzucone przezeń skarby: miłość rodzinna, wiara naiwna, czystość uczuć i świeżość wrażeń. Dopiero później odezwało się ono w piersiach poety przeciąglej i głośniej, żywo przypomniało mu owe skarby zapomniane — i poeta ruszył po nie, a to, co przyniósł stamtąd, zawarł w dwóch dużych ustępach lirycznych: Rodzinnemu miastu i Pod stopy krzyża. W pierwszym tęsknota za złotem dzieciństwem, za cichem ogniskiem domowem, rozpływa się w pogodnym kolorycie rezygnacji i jakiejś ufności w przyszłość. Nie we wszystkich zapewne, ale w niektórych strofach przewiewa orzeźwiający prąd uczucia:

Jednak nie chciałbym teraz mej żałoby
Zawiesić chmurą nad poczciwym grodem;
Chciałbym na boku pozostawić groby,
A zejść się z życiem szlachetnem i młodem,
Co jak bluszcz swoją latorośl przeciska
Do słonecznego światła — przez zwaliska.

W drugim wierszu, pełnym czystego uczucia, odzywa się ton głębokiej skruchy, niejako ekspiacja za dawniejsze uniesienia pychy. Ta skrucha niosła mu kielich szczytnej pociechy.

I znów słyszałem te Boskie wyrazy:
„Chodźcie tu do mnie wy, którzy cierpicie.
„Chodźcie tu do mnie leczyć ziemskie zmazy,
„We mnie jest spokój i we mnie jest życie.
„Nie płaczcie próżno na świeżej ruinie,
„Wszystko przemija, prawda nie przeminie!“

Jakby pokrzepiony i wzmocniony tą wycieczką w „kraj lat dziecinnych“, próbuje poeta dobyć bardziej męskich tonów ze swej lutni. I w istocie w Heraklesie struny wydają ton jakby spiżowy, gdy poeta woła z ufnością w przyszłość tego bohatera, który jest dla niego przedstawicielem ludowej siły:

Będzie zwycięzcą! i przy gromów błysku
Prometeusza z więzów wyswobodzi!



II

Nastawmy teraz ucho na tony, które dobywał Asnyk z liry swej w ostatnich kilku latach (od 1872), a zamknął w świeżo wydanym tomie trzecim Poezyj.
W dawniejszej jego liryce, jak widzieliśmy, przeważają dźwięki posępne i ciemne i łączą się w akordy pełne skargi i boleści; skarga jest charakterystycznym tonem, który niemal wszystkie inne powleka barwą swoją. Tutaj, w nowszej, inna brzmi harmonja, inny koloryt tonów, inne wieje tchnienie z całości, — ale nie znaczy to, żeby wszystkie dawniejsze smutne tony miały zamilknąć, żeby skarga miała być na wieki pogrzebioną, żeby same nowe i pogodne uczucia wstrząsały strunami liry Asnyka. I owszem, znajdziemy tu jeszcze echa dawniejszych tonów i uczuć, ale coraz rzadsze, coraz podrzędniej brzmiące w ogólnej harmonji.
Zacznijmy od tych tonów. Nie brak między niemi nawet i czarnej nuty rozpaczy. Brzmi ona w kilku ustępach: Powrót do domu, Tantal, Dlaczego wicher tak wieje, W ciemności grobu. — Powrót do domu maluje uczucia człowieka, który straciwszy wszystko, co miał najdroższego, pełen „spokojnej, bezbrzeżnej boleści, co się niczego już w świecie nie lęka i żadnej w sobie nadziei nie mieści“, zwiedza rodzinną wioskę, gdzie niegdyś spędził złotą i tęczową młodość, i udaje się na cmentarz, aby tam paść na jednym z grobowców, prawdopodobnie na tym, który zawierał w sobie jeden z najdroższych skarbów zabranych.

Łza mu z suchego nie pociekła oka,
Ani też jękiem nie drżała pierś pusta —
Modlitwy nawet nie szeptały usta —
Bo wszystko boleść stłumiła głęboka,
Rzucając sercu, co padło zranione,
Nieprzytomności i szału zasłonę.


Rozpacz tu głucha, ciężka, ale czysto indywidualna i przejściowa, wywołana zapewne utratą drogiej osoby, podobnie jak inny paroksyzm rozpaczy, zawarty w wierszu p. t. W ciemności grobu. W Tantalu przedstawia poeta jeszcze głębszy szczebel upadku ducha, niż zwątpienie i rozpacz, mianowicie głuche odrętwienie, straszny letarg ducha, w porównaniu z którym minione męczarnie są jeszcze czemś godnem zazdrości, bo są świadectwem życia. Poeta woła o dawne męki, tak mu ten sen drewniany jest straszny.

Wróćcie mi zatem, nieśmiertelne bogi!
Grozę mych piekieł i straszliwe kary,
Wróćcie mi widok Erynij złowrogi
I niezgaszone pragnienia pożary!
Niech się rwie Tytan ze swego łańcucha,
Niech pragnie, cierpi — lecz niechaj wybucha!

Ale i to paroksyzm przejściowy, chmura rozpaczy przeciągająca po niebie poezji Asnyka, tem ciemniej wyglądająca, im więcej światła jest na widnokręgu.
Z innych tonów, znanych już nam z dawniejszej liryki, najgłośniejszem echem odzywa się żal za młodością (Za moich młodych lat, Szczęśliwa młodość, Astry, Przy kominku). Westchnienia te jednak krótsze, tęsknota spokojniejsza, taka, jaka się budzi mniej więcej w każdej piersi na wspomnienie błękitnych dni młodości. „Za moich młodych lat, piękniejszym bywał świat“ — to piosnka, którą każdy gotów powtórzyć z poetą. W Astrach ta tęsknota owiana jakimś księżycowym spokojem, który melodyjnym strofom wiele uroku dodaje. Erotyka bardziej lekka i delikatna niż przedtem, ledwie palcami dotykająca ziemi i wstydliwie całus kradnąca, odzywa się tu tylko paru dźwiękami (Najpiękniejsze piosnki, Na początku). Wreszcie kwitnie kilka innych kwiatków, naiwno salonowych (Panieneczka, Gdy ostatnia róża zwiędła), i inne rodzone siostrzyczki dawniejszych strof tego rodzaju; w innych paru wierszach (Rozłączenie, Łabędzi śpiew) spłacony haracz sentymentalizmowi, to jest owemu sztucznemu smutkowi, który lubuje się więcej w kostjumie i dekoracji, niż w samej akcji uczucia. Ale heinowskiej ironji, owego „pląsania nad przepaściami“ i „natrząsania się z własnych uczuć“ niema tu już ani śladu. Muza Asnyka wybielała i spoważniała, chód jej powolniejszy, na twarzy jej miejsce drgań konwulsyjnych zajął spokój refleksji, powleczony jakby mgłą rezygnacji.
Refleksja i w dawniejszej poezji Asnyka brała znaczny udział, ale teraz wybija się na pierwsze miejsce. Jestże to ze szkodą, czy z pożytkiem dla tej poezji? Sama refleksja, jak wiadomo, nie może stworzyć poezji, jeżeli jej nie przybywa na pomoc fantazja, dająca kształty i kolory, i uczucie, nadające ton obojętnym dźwiękom, ale może pogłębić poezję, jeżeli będzie zwrócona ku najwyższym lub najżywotniejszym zagadnieniom życia ludzkiego. Ani Faust, ani Boska Komedja nie byłyby pomnikami, na które całe wieki oglądać się będą, gdyby nie nurtowała w nich głęboka refleksja, ku takim właśnie zagadnieniom zwrócona. Jeśli jednak skrzydła fantazji są słabe, jeżeli poetę spotyka los Ikara, wówczas poezja jego, na samej refleksji oparta, jest tylko pełzającem rozumowaniem, ubranem w szatę rytmiczną. Na szczęście słowa te nie stosują się do poezji Asnyka, jakkolwiek i on za wielki nieraz balast refleksji zabiera na skrzydła swoje i wskutek tego musi je nieraz zwijać dla odpoczynku, a refleksji swojej każe iść piechotą naprzód. Dla przykładu weźmy Ociemniałego Thamyrisa, któremu skądinąd potem jeszcze będzie się należała wzmianka. Złamany smutnemi kolejami życia, żebrak z wieszcza i z władcy, wychodzi on na górę, gdzie mieszkają panny, „którym lotnego konia zdrój smakuje“, i błaga je, aby mu rozwiązały zagadkę żywota: Skąd i poco rodzą się w piersiach pragnienia ideału, które nie mają być nigdy ugaszone? Dlaczego on, który im właśnie służył, spotykał same zawody i dziś stoi nad grobem smutny i złamany? Skarga jego zanadto rozwlekła, refleksji w niej za wiele, ale refleksji tej towarzyszy prawdziwy akcent żalu, stąd i fantazja tu nie stygnie jeszcze i użycza tej skardze obrazowych wyrażeń. Piękny jest następnie obraz, jak starzec, oświecony blaskiem zachodzącego słońca, wyciąga w błękit ramiona błagalne, czekając boskiej odpowiedzi, i „sili się przedrzeć ciemne swych źrenic zasłony“ i „wytęża ucho w uroczystej ciszy“, aby dosłyszeć „śpiewnych dźwięków nadziei, łaski i pociechy“. Prośba wieszcza wysłuchana: „nagle czarna mgła ustępuje i oczom odsłania — nieśmiertelnej piękności dziewicze postacie“, nieśmiertelne grono niebianek spływa z góry na obłoku, aby dać odpowiedź Thamyrisowi, — ale tu naraz skrzydła fantazji odmawiają stanowczo posłuszeństwa poecie, i te panny, mieszkanki Helikonu, rozdawczynie natchnienia, przemawiają tak sucho i bezbarwnie, jak jakiś profesor filozofji, objaśniający znaczenie absolutu. Oto ustęp z ich odpowiedzi:

Wy śmiertelni bieg świata wyłącznie mierzycie
Miarą krótkich dni swoich i w tej jednej chwili
Chcielibyście to wszystko widzieć już w rozkwicie,
Czego dopiero zasiew bogowie rzucili;
I kiedy wam ich łaska tajną myśl odsłoni,
Wskaże cel, ku któremu posuwać się trzeba,
To wy go chcecie zaraz ująć w swojej dłoni,
I nie dosięgłszy... próżno oskarżacie nieba.
Nie możecie zrozumieć, że ten tajemniczo
Świecący wam nad głową ideał daleki,
Wiecznie nieuchwyconą dla was jest zdobyczą,
Ku której się przybliżać należy przez wieki.
Nie doskonałość bowiem waszym jest udziałem,

Nie triumf, co już żadnej nie podlega zmianie:
Lecz postęp, okupiony dążeniem wytrwałem —
Dobra, prawdy i piękna wieczne pożądanie.

I tak dalej przez dwadzieścia kilka wierszy ciągnie się sucha refleksja, ledwie gdzieniegdzie ożywiona jakiemś obrazowem słówkiem. Dopiero w ostatnich czterech wierszach słychać lekki szelest skrzydeł; helikońskie panny, a raczej poeta w ich imieniu wznosi się nad poziom rymowanej prozy:

Przyjdzie czas, gdy pieśń twoja, dziś martwa i głucha,
Znów idealnem tchnieniem przejmie ludzkość młodą,
I ten pośmiertny triumf tęskniącego ducha
Będzie za mękę życia sowitą nagrodą.

Stokroć lepiej byłoby, gdyby córki Apollina poprzestały były na tych czterech wierszach; główna myśl ich odpowiedzi, rozprowadzona aż w pięćdziesięciu kilku wierszach, nicby na tem nie straciła, chociażby wiele ubocznych uwag od niej odpadło. — Nie jest zadaniem poezji lirycznej, ani wogóle poezji, konsekwentne rozwijanie jakiejś myśli we wszystkich kierunkach, wyczerpywanie wszystkich jej zastosowań; do niej należy tylko budzenie uczuć i myśli, rzucanie ziarna w duszę słuchacza, ziarna, które tam potem samo będzie kiełkować i rozwijać się, i im więcej własnych soków dusza słuchacza użyczy temu rozwojowi, tem większą radość sprawiać mu będzie zbudzona w nim myśl lub uczucie. Wybrałem może najbardziej rażący przykład przeciążenia poezji refleksją, ale to przeciążenie nie w tym jednym tylko wierszu Asnyka daje się spostrzegać. Widzimy je również w wierszach: Odpowiedź przeszłości, Maciejowi Sieczce, Dzisiejszym idealistom, W oczekiwaniu jutra i niektórych innych, i naturalnie jest ono tem uciążliwsze, im do niższego rzędu zagadnień refleksja się odnosi, jak n. p. w wierszu Maciejowi Sieczce, gdzie jest dość pretensjonalna apologja domorosłej estetyki. W znacznej części innych utworów lirycznych Asnyka refleksja stanowi podkład, osnowę, której nici przeglądają często przez haft poezji, nie odejmuje to jednak charakteru poetyckiego tym utworom, a stanowi tylko ich właściwość. Niektóre z nich są dla nas tem bardziej zajmujące, że w nich zarysowuje się stanowisko poety wobec współczesnych prądów, co silniej od niejakiego czasu zaczęły bić o stare mury naszych wyobrażeń i wielkie w nich poczyniły wyłomy.
Za dobre to trzeba wziąć Asnykowi, że się nie usunął na bok od tej walki wyobrażeń, że przepuścił nowe prądy przez swoje serce, zmierzył je swojem uczuciem i rzucił słowo swoje, rozjemcze słowo, w wir i wrzawę walki. Poezja jego stanęła tym sposobem na wysokości zadań współczesnych, dopełniła swojego obowiązku, jako gwiaździsta przewodniczka serc.
Jakież stanowisko zajmuje Asnyk wobec nowych prądów? Możnaby myśleć, że jako poeta, wykarmiony czcią dla ideałów, niechętnie, jeżeli nie wrogo, zachowa się względem kierunków, co odejmują bezpośrednią boskość pochodzenia i człowiekowi i tym jego ideałom, a walkę o byt wskazują jako główną dźwignię postępu; możnaby spodziewać się, że stanie w szeregu idealistów, u wyłomu starych wyobrażeń, i zacznie stamtąd ciskać gromy na wdzierających się śmiałków, a przynajmniej, że gorycz znajdzie na swoich ustach, jak niegdyś w apostrofie do XIX wieku, że tylko zgrozy i nicości dopatrzy w nowej nauce. Ale czasy się zmieniły: poeta spokojniejszem okiem patrzy w przyszłość, umie spojrzeniem sięgnąć dalej, poza fale czasu, i mijające dysonanse pogodzić w ogólnej harmonji, w idei postępu. Wie on, że nowe prądy walczą w imię tej idei i stąd ich niepowstrzymana siła; wie, że stare formy pod natarciem tych prądów muszą się pokruszyć, a raczej przeobrazić się i zastosować do nowych pojęć; dlatego woła do upartych obrońców tych form:

Daremne żale — próżny trud,
Bezsilne złorzeczenia!
Przeżytych kształtów żaden cud
Nie wróci do istnienia.
Świat wam nie odda, idąc wstecz,
Zniknionych mar szeregu,
Nie zdoła ogień ani miecz
Powstrzymać myśli biegu.
Trzeba z żywymi naprzód iść,
Po życie sięgać nowe,
A nie w uwiędłych laurów liść
Z uporem stroić głowę.
Wy nie cofniecie życia fal!
Nic skargi nie pomogą —
Bezsilne gniewy, próżny żal!
Świat pójdzie swoją drogą.

Z większym balastem refleksji, a więc niższego polotu, ale podobnej treści jest wiersz: Dzisiejszym idealistom. Podnosi tu poeta straszne hasło walki o byt, ale zdziera z niej ohydną larwę, ukazując, czem się stać może i czem się staje w wyższych kręgach swego rozwoju.

Napróżno chcecie wykluczyć gwałt
Z duchowej sfery istnienia,
On tylko wyższy przybiera kształt
W głębiach ludzkiego sumienia.
Lecz i tu walka powszechna trwa,
Podległa duchów potrzebie,
A ten zwycięzcą — kto drugim da
Najwięcej światła od siebie.

Powszechna walka o byt jest tematem innego wiersza (Chór Oceanid), gdzie również refleksja przeważa nad pierwiastkami czysto poetycznemi. I tu walka o byt nie występuje jako poczwara łaknąca krwi żywej, jako noc, chłonąca wszystkie blaski ideałów, ale jako „wyraz twórczej myśli bożej“, jako odwieczne prawo, rzucone przez Stwórcę w bezmiar światów dla utrzymania sprzecznych żywiołów w równowadze i prowadzenia ich ku coraz wyższej harmonji.

Ty wszystkie wrogie potęgi i władze
W żywej wszechświata trzymasz równowadze
I gwiazd krążących obejmujesz ster;
Ty z sprzecznych dążeń i kierunków wielu
Wytwarzasz jedność działania i celu, —
Harmonją wszystkich wojujących sfer.

Ale nie myślmy, iżby poeta wyrzekł się swoich ideałów i uwierzył w jedną tylko walkę o byt. Nie, dawne ideały żyją w pieśniach jego, ale tylko zawarły umowę z nowemi zwycięskiemi pojęciami. W ugodzie tej zrzekły się one tytułu bezpośredniej boskości, ale za to zyskały prawo nieskończonego doskonalenia się. Kto chce się o tem przekonać, niech przeczyta Odę do miłości. Jest to rewolucyjny rodowód ideałów, tkwiących w zmysłowym pociągu jak w protoplazmie. „Płomień żądzy znikomej“, co z miłosnego kochanków uścisku wytwarzając pierwszy węzeł wśród świata, zdoła wrogów pobratać, jaśnieje coraz czystszemi blaskami, szczepi miłość w nieśmiertelnem pięknie, „boski porządek z zamętu dobywa“, „wiąże plemiona i rody“, „uczy wznosić dla bóstwa ołtarze“, obejmuje całą ludzkość, przeobraża się w szczytną miłość prawdy i cnoty i przemienia ludzi w jasnych półbogów,

Którym kochanką świat cały,
A poświęcenie rozkoszą.

Jako wyraz tej ugody dawnych wyobrażeń z nowemi, godnym jest jeszcze uwagi wiersz jeden z szeregu tatrzańskich obrazków, zebranych razem i noszących zbiorowy tytuł: W Tatrach. Jest to Noc pod Wysoką. Ciemność wśród martwego świata kamieni i przepaści napełnia z początku czuwającego poetę smutkiem i strachem. Samotność przygniata go; w jej „milczącym ogromie“

Człowiek swą słabość poznaje widomie:
I chce się cofać przed nieznaną mocą,
Przed rozesłaną na przepaściach nocą,
Przed skrytych potęg gwałtownym objawem,
Przed niezbłaganem, bezlitośnem prawem.

Ale powoli duch poety oswaja się z tą ciemnością i samotnością, ucho jego wsłuchuje się w szmery tajemnicze natury, w tę cichą pieśń jej, co płynie w gwiaździste sfery i tam się zlewa z całą harmonją zaziemskiego świata. Małość jego, jego podrzędność, jako człowieka, wobec ogromów wszechświata i podległość prawom powszechnym, przestają go smucić, myśli jego, „wyswobodzone z tłoczącej je grozy“, biegną w ślad za tą pieśnią natury.

Wolny, choć prawom powszechnym podległy,
Duch mój wstępował na gwiaździste wozy
I tracił z oczu ludzkich istnień chwile
I wydeptany ślad na ziemskiej bryle,
I zapominał o swojej obroży,
I o boleści, co go we śnie trwoży.
On się zanurzył w źródle wiecznie żywem,
Poruszającem wielkie koło bytu;
Uczuł się jednem łańcucha ogniwem,
Rozciągniętego przez otchłań błękitu;
On znalazł wspólne ognisko żywotów
I związek z całym ogromem stworzenia,
Z wieczystym duchem, co mu podać gotów
Rękę z ciemności, albo z gwiazd płomienia:
Więc w rozpostartej na przepaściach nocy
Już opuszczenia nie czuł i niemocy,
I mógł się poddać, jako drobny atom,
Tej twórczej myśli, co przewodzi światom,
I z nieodmiennym zgodzić się wyrokiem,
I odpoczywać jak pod matki okiem.

Jednakże ten przełom w duszy poety, jak już z powyższego wiersza sądzić możemy, nie odbywa się bez trudu i bólu. Gmach nowej teorji jest jak ów martwy świat pod Wysoką, pusty, nagi, chłodny, milczący, straszny dla serc, co przywykły uważać człowieka za środek, za najwyższy cel stworzenia, co przywykły czuć ciągle nad sobą łaskawe oko Opatrzności, gotowej zawsze dla jednostki powstrzymać lub odmienić odwieczny porządek światów, a szczególnie chłodny i straszny dla tych, którzy wiele cierpiąc, potrzebują litosnego oparcia. Czuje to poeta i wypowiada w wierszu: Tym, którzy smutni...

Im zimne słowa mędrców nie wystarczą,
I praw koniecznych bezwzględna powaga
Nie będzie dla nich osłoną lub tarczą.
...............
Trzeba im pociech, których nie da życie,
Trzeba anielskich uśmiechów w błękicie,
Trzeba litosnej nad światem opieki,
Trzeba miłości wiecznej, choć dalekiéj.

A patrząc na tłum posępnie zadumany, którego ucho nie umie już chwytać archanielskiej nuty, zapytuje go smutnie, tem smutniej, że mu żadnej rady dać nie może:

Czego ci trzeba dziś, posępny tłumie,
By piersi twoje napełnić otuchą?

[Dawniej łzy miałeś przynajmniej, w których się idealnie wylewała tęsknota i które ci ulgę przynosiły. Zbywszy się wszelkich złudzeń, uznałeś łzy za niegodne siebie i utraciłeś je, i dziś cię nawet łza nie pokrzepi.][2]
Jakże się godzą w piersiach poety te żale nad utratą dawnych wyobrażeń i złudzeń z temi uczuciami, które wywołały wojowniczą pobudkę postępu, tak rozgłośnie brzmiącą w niektórych przytoczonych wierszach? Rozwiązanie tych sprzeczności nietrudno znaleźć w samychże poezjach Asnyka. — Wierzy on wprawdzie, że nowe prądy, obalając twierdze dawnych pojęć, przygotowują doskonalsze życie ludzkości, — wierzy, że na gruzach dawnych ideałów zajaśnieją kiedyś jeszcze czystsze i piękniejsze, że ludzkość ukocha je i w tem ukochaniu znajdzie źródło najwyższych pociech, ale to wszystko będzie kiedyś, a tymczasem smutny jest los pokoleń, którym przypadło żyć w chwili przełomu. Przełom ten napełnia je takim przestrachem, jaki niegdyś zapewne przejmował ludzkość w pierwszych dniach jej bytu na widok zapadającej nocy, która gasiła wszystkie blaski dnia dzisiejszego, a nie mogła jeszcze natchnąć ufnością w blaski dnia jutrzejszego. Żeby posiąść tę ufność, potrzeba stać na wyżynie, do której tłum się nie wspina. Więc żal poecie tych ludzi, więc nie chce, by ich gwałtem odrywano od ołtarzy przeszłości, gdzie znajdowali ukojenie, i wzywa młodych rycerzy postępu, aby z czcią przechodzili koło tych ołtarzów, na których jeszcze święty ogień płonie i przy których jeszcze „miłość ludzka stoi na straży“. Piękny to ten wiersz Do młodych, jeden z najpiękniejszych i najdonioślejszych wierszy Asnyka. Głęboka refleksja, owiana prawdziwem tchnieniem poezji, godząca miłość ludzi z miłością prawdy, świeci jak gwiazda przewodnia na ciemnym i wysokim błękicie — poważnie i uroczo. W wierszu tym krzyżują się wszystkie prądy, które przebiegają duszę Asnyka, najwyraźniej zarysowuje się jego stanowisko, najgłębiej sięga jego refleksja, a pomimo to, jak już powiedziałem, nie hamuje polotu fantazji; dlatego wiersz ten przytoczę w całości:

Szukajcie prawdy jasnego płomienia!
Szukajcie nowych nieodkrytych dróg...
Za każdym krokiem w tajniki stworzenia
Coraz się dusza ludzka rozprzestrzenia,
I większym staje się Bóg!

Choć otrząśniecie kwiaty barwnych mitów,
Choć rozproszycie legendowy mrok,
Choć mgłę urojeń zedrzecie z błękitów,
Ludziom niebiańskich nie zbraknie zachwytów,
Lecz dalej sięgnie ich wzrok.
Każda epoka ma swe własne cele
I zapomina o wczorajszych snach;
Nieście więc wiedzy pochodnię na czele
I nowy udział bierzcie w wieków dziele,
Przyszłości podnoście gmach!
Ale nie depczcie przeszłości ołtarzy,
Choć macie sami doskonalsze wznieść;
Na nich się jeszcze święty ogień żarzy,
I miłość ludzka stoi tam na straży,
I wy winniście im cześć!
Ze światem, który w ciemność już zachodzi
Wraz z całą tęczą idealnych snów,
Prawdziwa mądrość niechaj was pogodzi —
I wasze gwiazdy, o zdobywcy młodzi,
W ciemnościach pogasną znów!

Napad na Parnas w humorystyczno-satyryczny sposób daje przestrogę przedstawicielom nowych prądów, aby nie wpadali w zaciekłą jednostronność. Drużyna tych nowatorów, uzbrojona w pozytywnych dział baterję, przypasawszy do boku miecz Darwina, z hałasem wpada na Parnas, i nuż „w imię świętych praw rozumu“ siec i rąbać, cokolwiek im pod rękę podpadnie. Święte bractwo Apollina, tak mistrze, jak czeladnicy i partacze, podnoszą ręce do boga-opiekuna i wzywają jego pomocy. Zjawia się Apollo, z olimpijskim spokojem staje przed napastniczą rzeszą, samem tchnieniem swojem ucisza ją, i tnie długą perorę o zadaniu poezji. I on chce, by Parnas żył w zgodzie z Minerwą i cenił jej wyroki „i w kwitnącym Muz ogrodzie wieczne prawdy miał na oku“, by „wszystkie życia prądy świeże odtwarzał w swojej pieśni“, ale nie może pozwolić na to, aby poezja szła w poddaństwo filozofji, aby piękność przestała być dla niej pierwszem prawem, aby struny lutni, „drżące szmerem pocałunków“, miały brzmieć uczonemi rozprawami. Wkońcu, chcąc ukarać napastników, że bez różnicy chcieli wszystko zdeptać na Parnasie, stwarza im nowy rodzaj wieszczy, mianowicie krzykliwemu ich dowódcy daje złotą lirę w ręce i każe mu w pieśni „streścić światu mądrość nową“.

Wnet Parnasu cały wzgórek
Stanął w niemem osłupieniu,
Słysząc romans dwóch komórek
W pacierzowym tkwiących rdzeniu.

Rozpacz porywa słuchaczy; błagają nieba, by uciszyło dźwięki, rozdzierające uszy; ale nieubłagany Bóg nie słucha jęków, i pieśń sroży się dalej, aż wreszcie zrozpaczony tłum napastników, nie mogąc już dłużej wytrzymać, ucieka z Parnasu na złamanie karku, zostawiając dawnym wieszczom panowanie.
Poeta nie chce zaprzeczać ani taić, że się romantyzm przeżył. — „Przeminął czas, — woła on w przegrywce do trzeciego tomu — przeminął czas tęczowej cudów powieści“. Pieśń romantyczna straciła swoją dawną moc nad sercem człowieka, nie zdoła go już cieszyć i czarować, odkąd ten wyrzekł się złotych mar fantazji. W ciężkiej chwili przełomu milknie ona i mdleje, daremnie róż się zwiędłych czepiając. Nowe prądy nie zdolne zbudzić nowej pieśni, dopóki nie wytworzą nowych ideałów i czcią dla nich serc wszystkich nie przejmą. Lecz błyśnie ten dzień! dzień odrodzonej poezji!

A ideału jasny kwiat
Z zbutwiałych obrany liści,
Napełni znowu wonią świat,
Zakwitnie pełniéj i czyściéj.


Te same nadzieje, ta sama wiara brzmi w wierszu Na zgon poezji. Nie, nie skonała ta „jasnych krain pani i królowa“, ale schowała się tylko w obłoku, aby tam „dawnych marzeń potargane nici“ przerobić „w ciszy na strój inny, świeży“,

W którym znów serce stęsknione zachwyci
Nowych kochanków i nowych rycerzy.

Jakiemiż drogami szedł poeta do tych pogodniejszych poglądów na życie, na przyszłość ludzkości? Czy sama refleksja doprowadziła go do nich? Refleksję miał on na usługi i przedtem, a jednak nie wydobywała ona z jego liry nic, prócz posępnych dźwięków, nigdzieśmy nie mogli dosłyszeć żywej nuty nadziei i wiary w lepszą przyszłość. Prawda, — refleksja mogła się oczyścić, mogła się stać głębszą i jaśniejszą, ale dlaczego właśnie stała się taką? Mniemam, że tę głębokość i jasność, ten pogodniejszy koloryt, nadało refleksji uczucie rezygnacji, które coraz pełniejszą i uroczystszą falą przepływając piersi poety, uspokoiło go i pozwoliło mu pogodniej na świat patrzeć. Dopóki osobista żądza szczęścia, osobiste pragnienia niezaspokojone, dręczyły i męczyły jego serce, dopóty wzrok jego mętny nie mógł dojrzeć żadnej myśli pocieszającej w całości zjawisk życia ludzkiego, dopóty ucho jego, czułe tylko na ton skargi, nie mogło dosłyszeć żadnej harmonji we wrzawie dysonansów tego życia. Dopiero kiedy płomienie osobistych pragnień przygasły, kiedy skarga umilkła, a cicha rezygnacja położyła dłonie swoje na zbolałem sercu, dopiero wtedy mógł poeta spokojniej spojrzeć na świat, a refleksja jego do pogodniejszych dojść rezultatów.
Nuta rezygnacji odzywa się i w dawniejszych lirykach Asnyka; mianowicie znajduje się w drugim tomie wiersz p. t. Rezygnacja. Ale jakże ta nuta brzmi tu dziko i posępnie! jak trudno uwierzyć w tę rezygnację! Zapewnia tu poeta, że „dziś nic z piersi jego skargi nie dobędzie“, że „żadne szczęście ziemskie go nie zwabi“, ale jak trudno uwierzyć w te zapewnienia! Ton przeczy słowom i świadczy, że to skarga przytłumiona drapuje się w szatę rezygnacji. Oto jak brzmi ostatnia strofa tego wiersza:

Niech się więc skończy owa sztuka ładna,
Co się zwie życiem, w cieniu cichej nocy,
Bo żadna rozpacz i nadzieja żadna
Nad mojem sercem nie ma już dziś mocy!

Jakże innym, jak prawdziwym jest ton rezygnacji w późniejszych poezjach Asnyka. Niema tu ironji, ani teatralnej pozy, ani wyzywającego stawiania się względem losu, ale jest szczere zrzeczenie się osobistych pretensyj do szczęścia. Poeta potrafił teraz to uczynić, znalazł na to sposób: — „żyć radością cudzą“. W wierszu Sam na sam godzi się on szczerze ze swoim gościem, który go nigdy nie opuszcza — i powiada do niego:

Pozostań na straży
Mojego życia jak wierny towarzysz,
Do twojej groźnej przywykłem już twarzy,
I do tych ciosów, któremi mnie darzysz,
I skorzystałem wiele z twej wymowy,
Nauczycielu wielki! choć surowy.

Dość mi, że wobec ciebie niezłamany
Na gruzach całej swej przeszłości stoję...
Na tych dni kilka nie pragnę odmiany,
Bo nie dbam więcej już o losy swoje,
Lecz gdy mnie własne cierpienia utrudzą,
Potrafię jeszcze żyć radością cudzą.

Tak, „żyć radością cudzą“ — oto teraz hasło poezyj Asnyka. Jeżeli w sercu jego roztli jeszcze czasem jakaś skarga osobista, niezupełnie wygasła, ucisza on ją tem hasłem, jak np. w wierszu Ucisz się serce...

Ucisz się serce! swoich strat
Już nie opłakuj, stroskane;
Ale wschodzący pozdrów świat,
I jego jutrznie różane.
Błogosław nowym życia dniom,
Temu, co wschodzi i rośnie,
Świeżym nadziejom, świeżym snom,
Świeżej młodości i wiośnie.

Szczęście, za którem napróżno tęsknił, wszystkie sny swoje nieziszczone i pragnienia przekazuje poeta innym, mianowicie tym, „co twardą pracą i znojem płacą ludzkości święty dług“, „co będą światło nieść do chat“, tym, „co będą walczyć z widziadłem nędzy i zbrodni“; w ich ręce składa swoją wiarę, swą miłość i swą nadzieję, i tym sposobem „wszędzie coś z swoich znajdzie snów, z uczuć straconych i rojeń“. I nie pozwala sobie odtąd mówić (w wierszu Nie mów), że wszystko, czego sam nie umiał znaleźć w życiu, marą jest zwodniczą;

Zdrój czystych uciech będzie innym szumiał,
I inne serca poił swą słodyczą!

Ta rezygnacja, to przygarnięcie cudzego szczęścia do własnej piersi, oczyszcza, odświeża i odmładza serce poety. Jednocześnie na wypogodzonem, wieczornem niebie jego duszy zjawia się i gwiazda osobistej nadziei. Jakkolwiek cel jej wychodzi za zakres chwilowego bytu, słodzi ona jednak i rozjaśnia doczesną ścieżkę życia poety. Jest to ta sama nadzieja, którą miał Kochanowski, „że przedsię za laty, nie będą jego czułe nocy bez zapłaty“, — ta sama, która niejednemu z poetów słodziła i rozjaśniała gorzką i ciemną rzeczywistość, ta sama, którą helikońskie panny, we wspomnianym już raz wierszu Asnyka, pokrzepiają ociemniałego Thamyrisa. Silniejszym i czystszym blaskiem świeci ona w dwóch innych poezjach Asnyka: Dałem ci moc i W zimowej nocy. Zimowa noc, otaczająca wędrowca, ze swoją ciszą, martwością i chłodem, nie straszy go i nie zdoła zmrozić jego serdecznych nadziei. Patrząc na zimę, myśli on o wiośnie, kiedy jeśli nie jemu, „to innym znów świeże kwiaty wyrosną“. Patrząc na pozorny chłód ludzi, myśli on o iskrach zapału, które drzemią w ich sercach, i mówi ze spokojną wiarą:

Jak tylko tchnienia cieplejsze
Czar dawnych uniesień wskrzeszą,
Po śmierci kochać mnie będziesz,
Ty chłodna, milcząca rzeszo!

W wierszu Dałem ci moc ta wiara w pośmiertne uznanie, w pośmiertne życie w pamięci ludzi, brzmi jeszcze silniej i zlewa się w jeden akord z uczuciem męskiej rezygnacji. Kto czuje w piersiach pragnienie i nadzieję nieśmiertelności, kto czuje w sobie moc nad sercami ludzi, moc, przed którą chwilowo zamknięte serca muszą się kiedyś otworzyć, niechże nic więcej nie żąda dla siebie: jest to niejako warunkiem nieśmiertelności. W tym duchu przemawia Muza do poety:

Tych śpiewnych brzmień, co ja poruszę,
Niepamięć nie pogrzebie;
Lecz choćbyś dał swą całą duszę,
Nie żądaj nic dla siebie.




Przebiegłem wszystkie niemal tony poruszone w liryce Asnyka. Widzieliśmy, jak z początku były dzikie, burzliwe, szalejące gniewem i rozpaczą, jak potem, omdlawszy, zeszły do skarg i jęków wyrażających boleść, czy to powszechno-ludzką, czy osobistą, jak obojętniejąc nabierały barwy szyderczej lub sentymentalnej, jak wreszcie pod wpływem głębszej refleksji i rezygnacji stawały się coraz pogodniejszemi. Tym sposobem liryka Asnyka zatacza szeroki łuk od burzliwej rozpaczy do pogodnej rezygnacji.
Dotychczas mówiłem o treści, o myślach i uczuciach poezyj Asnyka, — teraz pozostaje nam chociażby pobieżnie rzucić okiem na ich artystyczną łupinę. Poezja, jak wiadomo, jednoczy w sobie, na swój właściwy sposób, wszystkie inne sztuki piękne, i można o niej powiedzieć, że ma swoją plastykę, swoje malarstwo, swoją muzykę i architekturę. Mówiąc tedy o jej formie, z tylu rozmaitych punktów można na nią spoglądać.
Pod względem plastyki poezja Asnyka jest dość ubogą. Skutek to najpierw tego, że Asnyk jest par excellence lirycznym poetą, następnie skutek to przewagi w nim refleksji nad fantazją, nareszcie jest to może poczęści skutek i samego życia poety w kontemplacyjnym obłoku, poza wirem i ruchem pracy codziennej, życia, na które, jak wiemy, sam poeta się skarżył, mówiąc, że nie dotknął nigdy rzeczywistości ręką, że senne widma ciągle go kołysały i t. d. Otóż kto rzeczywistości nie dotknął ręką, ten i plastyki życia nie może dobrze znać i odtworzyć, a jakkolwiek w liryce nie gra ona takiej roli, jak w eposie, to i tam jednak brak jej daje się odczuwać. U Asnyka refleksja bardzo często występuje w całej swej nagości i suchości — podałem wyżej dostateczny przykład tego, — a nawet w najpiękniejszych jego wierszach przeglądają nagie jej nici. Ale i tam, gdzie myśl, uczucie odziewa się w zmysłowe obrazy, i tam plastyczne kształty nie mają wyrazistej wypukłości, a kontury ich rozpierzchają się w niepewnem oświetleniu. Żeby się o tem przekonać, dość jest zestawić którykolwiek wiersz Asnyka z pierwszym lepszym wierszem Mickiewicza, u którego znów plastyka z pomiędzy wszystkich innych zalet formy wybija się na pierwsze miejsce.
Zato pod względem żywiołu malarskiego bogactwo u Asnyka wielkie. Zaprawiony w szkole Słowackiego, największego kolorysty z poetów polskich, jacy kiedykolwiek byli, potrafi Asnyk dobyć z swej poetyckiej palety wiele kolorów, barw, świateł i cieni. Zachodzi jednak w tym względzie oprócz ilościowej i jakościowa różnica pomiędzy mistrzem a uczniem: u Słowackiego światła, kolory pałają, iskrzą się, czuć ich oddech gorący, ciągłe rozpryskiwanie się słonecznego promienia w siedm barw tęczy i kojarzenie się tych barw ponowne; u Asnyka światła i kolory ani tak gorące, ani tak rażące, bardziej łagodne, bardziej przeźroczyste, przypominają nieraz akwarelowe malarstwo. Nie jest-że to np. akwarela ten Ranek w górach?

Wyzłocone słońcem szczyty
Już różowo w górze płoną,
I pogodnie lśnią błękity
Nad pogiętych skał koroną.
W dole — lasy skryte w cieniu
Toną jeszcze w mgle perłowéj,
Co w porannem oświetleniu
Mknie się zwolna przez parowy i t. d.

Czasami jednak malowniczość języka bywa o wiele silniejsza niż w przytoczonym ustępie, jak np. w wierszach: Noc pod Wysoką lub Ulewa. Oto parę strof z ostatniego wiersza:

Na szczytach Tatr, na szczytach Tatr,
Na sinej ich krawędzi,
Króluje w mgłach świszczący wiatr
I ciemne chmury pędzi.
................
Nie widać nic — błękitów tło
I całe widnokręgi
Zasnute w cień, zalane mgłą,
Porżnięte w deszczu pręgi.

Pod względem architektonicznym potrzeba odróżnić w liryce Asnyka dwie rzeczy: budowę strofy od budowy całości. O pierwszej była już mowa wyżej. Podziwiałem już lekką jej kunsztowność i filigranowość; do tych zalet dodać należy wielką rozmaitość, niezwykłe bogactwo form. Budowa całości niezawsze jest silną, niezawsze jasne ma linje, niezawsze uwydatnia się w niej stopniowanie głównej myśli lub uczucia (Ucisz się serce, Giewont, Na zgon poezji i inne). Rozwlekłość jest czasem tak znaczną, strofy tak luźnie stojące, że w niektórych, nielicznych coprawda, utworach możnaby po parę strof i więcej usunąć, a nicby się z głównej myśli nie uroniło. Weźmy np. wiersz Na zgon poezji; w czterech ostatnich strofach tego wiersza jedna i ta sama myśl powtarza się z tak małemi zmianami, i tak bez żadnego stopniowania, że śmiało możnaby trzy strofy odtrącić, a wiersz nietylkoby nic nie stracił, ale i owszem stałby się o wiele piękniejszym.
Przechodząc teraz do stanowiska muzycznego, które przy ocenie utworów lirycznych jest bardzo ważnem, winienem zwrócić uwagę czytelnika na ton liryczny i na muzykalność wiersza. Każdy z oryginalnych poetów lirycznych ma swój odrębny ton: on stanowi jakby duszę jego liryki, nadaje nastrój jego poezji, w nim wciela się uczucie przeważające w sercu poety: toteż po odrębności tonu można poznawać oryginalność poety. Jak różnym jest naprzykład ton poezji Słowackiego od liryki Mickiewicza, ton Grobu Agamemnona od tonu wiersza Do matki Polki. W pierwszym jest zapęd, burza, rozpierzchanie się uczucia w ciągłych wybuchach, w drugim jest ześrodkowanie, skupienie uczucia, wskutek czego nabiera ono nadzwyczajnej siły, staje się niby miną, zdolną rozsadzać skały. Asnyk w pierwszych swych utworach, idąc za przewodem Słowackiego, naśladował i jego ton; potem, porzuciwszy drogi mistrza, wyzwoliwszy się z pod jego wpływu, i ton jego zarzucił i zaczął śpiewać na własną nutę. Znamy ją, znamy ton liryczny Asnyka: jest to ton cichej skargi i rezygnacji. Jest on odrębną właściwością liryki Asnyka i wyciska na niej cechę oryginalności.
Co się tyczy muzykalności Asnykowego wiersza, to ta powszechnie jest znaną i wielbioną. Pod tym względem może być Asnyk postawiony obok Bohdana Zaleskiego, z którym porównanie jego pod wielu względami byłoby ciekawym przedmiotem badania. Ale muzykalność Asnyka różna jest od muzykalności Bohdana. W zwrotkach Bohdana przebija się śpiewność ludowej poezji ukraińskiej, kiedy u Asnyka melodyjność strof ma jakiś kosmopolityczny charakter, zalatuje z niej jakby echo prowansalskiej poezji. Przytem same dźwięki płynące z liry Bohdana mają w sobie coś metalicznego, jakby ze złotych strun płynęły; u Asnyka bardziej przeźroczyste, jakby szklane.
Tyle o formie. Mówić dziś o miejscu, jakie Asnyk zajmie w szeregu poetów polskich, byłoby rzeczą niewłaściwą, przedwczesną, gdy poeta żyje, pisze i wiele jeszcze może napisać. To jednak można już dziś śmiało powiedzieć, że epoka przejściowa od ideałów romantycznych do nowych, niewyraźnie się jeszcze zarysowujących, znalazła w nim wiernego przedstawiciela, że w poezji jego odbijają się bóle przełomu pojęć i gdzieniegdzie lekkie świtanie dalekiej pogody. Jako taki przedstawiciel, zajmie on w każdym razie wybitne stanowisko w naszej poezji, tem wybitniejsze, że na ogłuchłem polu tej poezji, niegdyś tak gwarnem i rojnem, on sam jeden trzymał lirę wzniesioną i trącał w jej struny.







  1. Poezje przez El...y. Tom III. Lwów 1880.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Tekst ujęty w nawias kwadratowy jest dalszą częścią cytowanego wiersza Asnyka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Tretiak.