Adam Asnyk jako wyraz swojej epoki/Na jubileusz Asnyka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Tretiak
Tytuł Adam Asnyk jako wyraz swojej epoki
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skan na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



NA JUBILEUSZ ASNYKA



Trzydzieści lat mija[1], czy już minęło od czasu, jak po raz pierwszy odezwała się lutnia Asnyka. Trzydzieści lat — to ramy na całe pokolenie, a może i na cały okres literatury naszej. Ten okres, po wielkiem wyczerpaniu niwy poetyckiej w pierwszej połowie wieku, był bardzo ubogi w poezję i niewiele z niej nazwisk, jak się zdaje, przejdzie do potomności. Tem jaśniej mogło w nim świecić imię Asnyka, tem wybitniejszą rolę mogła odegrać jego poezja. Żyli jeszcze wprawdzie niektórzy przedstawiciele dawnej, świetnej poezji romantycznej, a jeden z nich żyje dziś jeszcze — ale stojąc na wyżynach przeszłości, niejako ponad światem lub poza światem żyjącym, choć się od czasu do czasu odzywali i byli wyrazem szlachetnej tradycji, nie mogli być wyrazem nowego życia, nowych zwrotów myśli i uczucia. Prawdziwym, głównym i najznakomitszym przedstawicielem poezji naszej ostatnich lat trzydziestu jest Asnyk.
Czemże jest jego poezja? Czem się różni od dawniejszej? Co nowego przynosiła? O ile odpowiadała treści życia naszego społeczeństwa z ostatnich lat trzydziestu? Jaka utajona w niej potęga i jakie panowanie nad sercami? Sądzę, że to pytania ważniejsze od szczegółowego rozbioru techniki wiersza i strofy Asnyka. Na ten szereg pytań, samemu sobie zadanych, będę się starał odpowiedzieć, niekoniecznie w tym porządku, w jakim są rzucone.
Trzydzieści lat temu, kiedy Asnyk jako dwudziestokilkoletni młodzieniec wstępował na arenę poetycką, stan społeczeństwa naszego był rozpaczliwy. Różowe ognie nadziei, któremi karmiliśmy oczy przez lat kilka, od czasu wojny włoskiej o niepodległość, pogasły doszczętnie; ponura, ciemna, chłodna noc zaległa cały widnokrąg polityczny. Cały kraj był jak jedna wielka rana. Każdy, w kim choć trochę było patrjotycznego uczucia, przejęty był, jeżeli nie rozpaczą, to głębokim żalem i trwogą, niepewnością o przyszłość. Poeta, już dlatego, że poeta, był wrażliwszy od innych na cierpienia ogółu, a przytem jako jeden z tych, co brali na siebie większą odpowiedzialność, gnieciony był teraz silniej jej brzemieniem, czuł większą gorycz zawodu. I oto pierwsze głosy jego lutni to wyraz tego cierpienia — indywidualnego i powszechnego.
Boleść patrjotyczna w poezji polskiej była rzeczą dobrze znaną, szczególnie od czasów Konrada, stającego do walki ze Stwórcą. Ale w tej boleści ileż było jeszcze nadziei, zapału, energji! jakie ukojenie znajdowała w czystej lub mistycznie zabarwionej religijności! W poezji Asnyka było już inaczej: nie było ani tych nadziei, ani zapału, ani ukojenia religijnego. Boleść zamieniła się w rozpacz zupełnie taką, jak ją Malczewski określał: „bez przytułku — bez celu — bez granic“. Jeden z pierwszych utworów Asnyka, Sen grobów, w którym poeta przedstawił fantastyczną wędrówkę swoją przez jakąś dziką, pustą i śnieżną krainę, pełną groźnych widziadeł symbolicznych, maluje najlepiej stan jego duszy po zupełnem rozbiciu nadziei narodowych. Przedstawia ona i ten węzeł, który łączył poetę nowych pokoleń z poezją poprzednich. Tym węzłem była cześć dla Słowackiego, a w bengalskiem świetle tej czci postać autora Balladyny wyolbrzymiała do rozmiarów proroka lub tytana. Od niego też, mianowicie z Anhellego (a poczęści także z Danta), czerpał Asnyk barw i kształtów do swej dantejskiej wędrówki; od niego przejął też zamiłowanie, rażące nas dzisiaj teatralnością, w błyskawicach, grzmotach i piorunach, w przekleństwach, rzucanych na helotów żywych, w znieważaniu kości zmarłych w grobach, i tym podobnych efektach, które można znaleźć w niektórych utworach jego z pierwszej doby twórczości.
Ale jak rozpacz, tak uwielbienie dla Słowackiego i jego szamotania się duchowego odpowiadało nastrojowi ogółu i znajdowało żywe echo w sercach rówieśników poety. Nigdy sława autora Kordjana nie stała tak wysoko, jak wówczas; dla rozgorączkowanych serc i wyobraźni nie było nic piękniejszego od gorączkowej, pełnej migotnych blasków i wybuchów teatralnych poezji Słowackiego. Każda inna poezja dawniejsza wydawała się im zbyt bladą i spokojną.
Czas płynął, społeczeństwo powoli wracało do spokoju; poeta także. Lutnia poety daleko spokojniejsze wydawała tony, choć było między niemi wiele smutnych. Nie odpowiadałoby to rozmiarom tego artykułu, gdybym chciał je wszystkie wymieniać i charakteryzować; zresztą zrobiłem to gdzieindziej. Tu chcę co najwyżej podać ogólną charakterystykę poezji jego późniejszej i zwrócić uwagę tylko na poważniejsze tony.
Asnyk prędko otrząsnął się z naśladownictwa Słowackiego, z którym duchowego pokrewieństwa miał bardzo mało, a jeśli wielbił go jeszcze w ostatnich czasach (w wierszu na obchód Słowackiego), to uwielbienie to miało wyraźną barwę polityczną. Natomiast odbił się na nim wpływ poezji zachodniej, Musseta i Heinego, spadkobierców bajronizmu, których wątła, giętka i kapryśna muza, pełna gracji, ironji, a czasem cynizmu, miała wiele uroku tak dla niego, jak i dla wielu współczesnych. Można znaleźć w poezji Asnyka cały szereg liryków, które się dadzą pod bliższy lub dalszy wpływ tej poezji podciągnąć, i w tych to lirykach lekkość, wdzięk, przeźroczystość wiersza i budowy stroficznej doprowadzone zostały do doskonałości. Ale nie te cacka rymowane nadają znaczenie poezji Asnyka. Najważniejszemi są te utwory, w których poeta wypowiadał duszę swoją prosto, szczerze i poważnie, nie oglądając się na żadne wzory, nie gładząc formy, nie budując strof wytwornych, a w których poruszał pytania żywo cały ogół inteligencji obchodzące.
Asnyk jest przedewszystkiem, jeżeli nie wyłącznie, poetą inteligencji. Wprawdzie w niektórych lirykach próbował on zejść na poziom ludowy i naśladował pieśń ludową, ale sam musiał prędko zauważyć, jak daleką jest dusza ludowej pieśni od jego poetyckiego nastroju, bo wkrótce tych prób zaniechał. Refleksja jest głównym żywiołem jego poezji, i u żadnego z naszych poetów nowszych nie występuje w tak wielkiej proporcji do innych składowych pierwiastków poezji, jak u niego. Dlatego był on wiernym tłumaczem tych bolesnych starć i przełomów, jakich doznawały dusze ludzi, ogarniających myślą szersze widnokręgi. Okres, w którym poezji jego wypadło przodować życiu, był okresem pozytywizmu i darwinizmu, okresem ścierania się tradycyjnych wyobrażeń religijnych — przez naszą poezję romantyczną w niczem nieosłabionych, wzmocnionych raczej, — z nowemi teorjami, które wkraczały do nas z Zachodu z triumfującym sztandarem, uzbrojone w potężny aparat naukowy. Pod ten imponujący sztandar sypać się zaczęło młode pokolenie, ochocze zwykle do zmiany wyobrażeń, i atakować słabo bronione mury tradycji.
Walka ta znalazła żywe echo w sercu Asnyka. Refleksyjny umysł jego nie mógł być obojętny na nowe prądy wieku: garnął je chciwie, analizował, przyswajał, a to przyswajanie nie odbywało się bez ciężkiej walki wewnętrznej. Nowe prądy, szturmując do jego piersi, nie zastawały tam pustki: żył tam cały świat wrażeń z dzieciństwa i młodości, oświetlonych słońcem pogodnej wiary tradycyjnej. Poeta nieraz wśród zniechęcenia, wśród smutków i zawodów życia, osobistych i narodowych, krył się do tego świata i słyszał tam czasem echa, które były prawdziwym balsamem dla duszy, jak np. w wierszu: Pod stopy krzyża. Ale świat ten w sercu poety za słaby był, ażeby mógł zwycięsko odeprzeć szturm nowych prądów, jak się to działo w sercach naszych poetów romantycznych; a kiedy zdobywcze prądy z okrzykiem triumfu wpadały do jego serca, dobywał się z niego jęk przejmujący do głębi, jęk żalu za zdruzgotanym światem dawnych, tęczowych wyobrażeń: „Poco ja żyję, umieram i cierpię!“ — Straszny to był jęk, a jakby wyrwany z tysiąca piersi, dla których potrzeba syntezy religijnej w najskrytszych tkwi głębiach ducha.
Ale nadeszła chwila, kiedy poeta spokojnie spojrzał w twarz nowym zdobywcom, i przypatrzywszy się im uważniej, spostrzegł, że nie są tak straszni, jak się z początku wydawali. Prawo walki o byt, prawo ewolucji — są-ż to tak straszne potwory, burzące wszelki rozumny porządek świata? Czyż nie są to nowe, nowo-odkryte ślady myśli Bożej? potężne dźwignie postępu ku najwyższej doskonałości? Czyż nie dadzą się pogodzić z treścią dawnych wyobrażeń? Cóż, że formy dawnych pojęć pokruszone, jeżeli rdzeń ich treści da się ocalić w przymierzu z nowemi prawami? Przez takie refleksje — wyobrażam sobie — przechodziła myśl poety, zanim znalazł się on niespodzianie przed frontem młodego pozytywizmu i zatrąbił mu energiczną pobudkę do dalszego pochodu:

Daremne żale — próżny trud,
Bezsilne złorzeczenia!
Przeżytych kształtów żaden cud
Nie wróci do istnienia.

W samym rytmie tętni taka ochoczość i pewność zwycięstwa, jaka tętniła przed trzydziestu i kilku laty w sławnej pobudce Mickiewicza, wzywającej w światy wręcz przeciwne: „Słowiczku mój, a leć, a piej“. Że pobudka była dobrze przyjętą i przyczyniła poecie wiele popularności wśród obozu młodego — to łatwo zrozumieć. Ale poeta nie należał do tych miernych duchów, dla których popularność, choćby schlebianiem kupiona, jest szczytem dążeń i równoznacznikiem sławy. Potrzebował on nietylko przed światem, ale i przed samym sobą uzasadnić przymierze swoje z nowemi prądami i uczynił to w kilku wierszach, z których Oda do miłości najbardziej jest znamienną, bo w niej najjaśniej wyłuszczone to przymierze. Poeta nie wyrzekł się swoich ideałów, tylko ukorzył się przed prawem ewolucji i uznał ich ewolucyjny rodowód. „Płomień żądzy znikomej“, wytworzywszy z miłosnego kochanków uścisku pierwszy węzeł wśród świata, świeci coraz czystszemi blaskami, szczepi miłość w nieśmiertelnem pięknie, „boski porządek z zamętu dobywa“, „wiąże plemiona i rody“, „uczy wznosić dla bóstwa ołtarze“, obejmuje całą ludzkość i przeobraża się wkońcu w szczytną miłość prawdy i cnoty. W innym wierszu należącym do tej kategorji, p. t. Noc pod Wysoką, bardzo pięknie przedstawiał sam akt, samą chwilę przymierza, i to uspokojenie, jakie ona mu przyniosła, gdy „uczuł się jednem łańcucha ogniwem, rozciągniętego przez otchłań błękitu“,

I mógł się poddać, jako drobny atom,
Tej twórczej myśli, co przewodzi światom,
I z nieodmiennym zgodzić się wyrokiem,
I odpoczywać, jak pod matki okiem.

Ale czy ten spokój jest trwały i na długo potrafi wystarczyć? Czy ta refleksja, która poecie przyniosła uspokojenie, przyniesie je także innym, którzy czują w sercu głód syntezy religijnej, a na karkołomne, śnieżne szczyty refleksji wspiąć się nie zdołają? I czy w istocie owe olśniewające prawa są tak wieczne i niewzruszone, jak się olśnionym oczom wydają? Refleksja nie przestawała pracować w poecie, a kiedy przy jej świetle spojrzał znowu na zastępy, którym niedawno trąbił do ataku, ileż tu i ówdzie w tych „zdobywcach młodych“ dostrzegł płytkości myśli i czczości serca, zarozumialstwa i fanfaronady! I wtedy to napisał wiersz Do młodych, jeden z najpiękniejszych swoich liryków, w którym dawał „młodym zdobywcom“ naukę „prawdziwej mądrości“, ostrzegał przed deptaniem tradycji i kazał pamiętać, że ich triumfy są znikome:

I wasze gwiazdy, o zdobywcy młodzi,
W ciemnościach pogasną znów!

Poeta nie przeczuwał zapewne, że ta przepowiednia tak prędko spełnić się miała, i że w trzydziestą rocznicę jego wstąpienia w służbę Apollina z triumfującego sztandaru naszego pozytywizmu miały już tylko mizerne szczątki pozostać.
Powiedziałem, że refleksja jest główną siłą w poezji Asnyka. Naturalnie, sama refleksja nie zdoła stworzyć poezji, ale tylko uczynić ją wyższą, czy głębszą. Istotę jej stanowią uczucie i wyobraźnia, i na tych to skrzydłach refleksja podnosi się w krainę poezji. Skrzydła te u Asnyka zabierają czasem za wielki balast rozumowania na siebie, a choć to rozumowanie jest zawsze jasne i przejrzyste, ujęte w harmonijne spadki wiersza i strofy, nie zastąpi przecież ognia uczucia ani polotu fantazji. Ale są temata refleksji, które w duszy poety silnie potrącają struny fantazji i uczucia, i wtedy pieśń jego rozwija swobodnie skrzydła poetyckie i ulatuje wysoko. W ostatnim tomie poezyj Asnyka, który wyszedł przed dwoma laty, jest cały cykl sonetów pod ogólnym tytułem: Nad głębiami. Te głębie, to są przepaściste zagadki bytu, tajemnicze, groźne, niezbadane, a ciągnące ku sobie wzrok i myśl poety. Pielgrzym nad przepaścią w Dżehud-Kale odważył się wbrew przestrogom Mirzy spojrzeć „przez świata szczeliny“, ale co tam widział, obiecał powiedzieć dopiero po śmierci, „bo w żyjących języku niema na to głosu“. Asnyk nietylko chciwie wpatrywał się w te przepaści, ale i odważył się wypowiedzieć, co w tych przepaściach zobaczył. Cóż tam widział? Widział pokolenia, płynące wąskim szlakiem przestrzeni i tylko ten szlak ogarniające okiem, widział nieskończoność ogromu świata i małości atomu, noc wieczystą, w której duch świata wysnuwa z siebie nić przyszłych istnień, widział wieczny ruch, wieczne przeobrażanie się, ale widział zarazem wzajemną zależność wszelkich istnień, utrwalającą wielki religijny związek z Duchem, co wszystko ożywia. I doznał wtedy takich uczuć, albo raczej doszedł do takich wniosków, jak w owej gwiaździstej nocy pod Wysoką: że w przymierzu z naturą człowiek nie czuje się bezsilnym atomem, że wtedy może spokojnie przyglądać się śladom swego pochodu, że śmierć, to tylko „ciągłego postępu chorąży“, że wreszcie — i to jest szczyt nauki, którą daje poeta, — człowiek powinien poznać cel wieczny i wcielić go w swoją wolę, a wtedy staje się wolnym czynnikiem w rozwoju świata. Ale cel wieczny, to tylko słowo; wielkie, zaiste, majestatyczne, ale tylko słowo. Powiedzieć je łatwo, ale pokazać jego znaczenie? Czy poeta, doprowadziwszy słuchacza do ostatniej kryjówki, w której zagadka świata schowana, otworzył ją przed nim i pokazał mu to, bez czego wszystko inne jest sklepieniem bez klucza? Niestety:

Jako cząsteczka wszechświata myśląca,
Szukam w nim celu i o celu myślę —
Bo ten się wiąże z mem pojęciem ściśle,
Tak, jak odczucie światła lub gorąca.

Znam tylko bowiem jednę z form tysiąca
Natury, w moim odbitej umyśle,
Sądzę ją z tego, co mi sama przyśle
I o czem władze mi dane potrąca.

Natura twórcza, wieczna, bezcelowa,
Nie da się zmieścić w naszych pojęć ramie —
Więc wiecznym prawom, co w swem łonie chowa,

I konieczności, co nas wszystkich łamie,
Ludzkiej dążności narzucamy znamię,
Na ludzki język tłómacząc jej słowa.

To znaczy, że celowość jest tylko formą myśli ludzkiej, a natura wieczna, twórcza, jest bezcelowa. Więc gdzież jest cel wieczny, który człowiek ma wcielić w swoją wolę? O naturo, matko, która dałaś dziecięciu twemu to, czego sama nie masz, a przynajmniej to, czem sama gardzisz, i która żądasz jeszcze, aby spokojnie usypiało na twem łonie! I czy nie miał słuszności pielgrzym w Dżehud-Kale, gdy dopiero po śmierci obiecywał powiedzieć to, co widział przez „szczeliny świata“, „bo w żyjących języku niema na to głosu“.
Nie znam poezji bardziej refleksyjnej, jak te trzydzieści sonetów Nad głębiami. Niemal wszystko, do czego rozum epoki wspiąć się zdołał, wszystko to w zasadnicze motywy ujęte, toczy się w harmonijnych strofach, które swoją wspaniałością i muzykalnością, swojem powtarzaniem i rozwijaniem motywów mimowoli nasuwają porównanie z fugami Bacha. A jeśli poeta nie dotarł w nich do zagadki świata, to stało się dlatego, że rozum ani tej, ani żadnej innej epoki do niej nie dotarł i nigdy dotrzeć nie zdoła, i że zawsze sercu — nie rozwiązanie jej, ale przeczuwanie — jest pozostawione. Zdaje się, że poeta sam uznał tę prawdę, gdy bezpośrednio po swoim wielkim, trzydziesto-sonetowym cyklu umieścił mały, cztero-sonetowy cykl, pod tytułem Przyjście Mesjasza, i uwielbił w nim Tego, który

bez wojsk i oręża
Po swoim zgonie — idzie — i zwycięża.

Ale nie wszystkie sonety pierwszego cyklu mają za temat zagadkę wszechbytu; w dwóch ostatnich przesunął się poeta na inny temat, nad inne głębie: — narodowego bytu. Jest tu naprzód wypowiedziana myśl, że żadna przemoc obca nie może zabić narodu, dopóki w nim jest „i wola, i godność i męstwo człowiecze“, i że tylko sam naród zabić może siebie, popadłszy w zupełne zwątpienie; i druga, w bardzo piękną formę ujęta myśl, że dawna Polska w starych kształtach odrodzić się nie może, i jeżeli się odrodzi, to w nowej postaci i na podstawie sił nowych.
Gdy mówię o tych głębiach, przychodzi mi na myśl jedna w szczególności mielizna na wodach refleksji poetycznej Asnyka, owa dziwnie błędna opinja o nowszej historjografji naszej, którą Asnyk w rymy ubierał i pozwalał drukować — z prawdziwą szkodą własną. Ale w czas jubileuszowy lepiej o tem nie mówić.
Mówiłem dotąd o liryce Asnyka. To, co poza liryką poeta utworzył, mianowicie w formie dramatycznej, ma drugorzędne znaczenie i do syntezy jego poezji niewiele dorzucić może. Wyjątek zapewne stanowi Kiejstut, tragedja poważna, pełna ruchu i sytuacyj dramatycznych, pięknym napisana wierszem, mająca ustępy o szczerym liryzmie. Ciężar tragedji spoczywa tu na dwóch ludziach: Kiejstucie, który nadaje nazwę tragedji, i Konradzie Wallenrodzie. Kiejstuta, nie odbiegając od historji, przedstawił poeta jako otwartą, szlachetną, rycerską naturę, otoczył go szczególną sympatją, wlał weń wiele szlachetnego liryzmu. Konrada Wallenroda wziął poeta — i to jest nieszczęście jego tragedji — nie z historji, ani z własnej fantazji, ale żywcem, z całym rynsztunkiem nadludzkiego poświęcenia, z poematu Mickiewicza.
Nie wiem, do czegoby to przyrównać? Naprzykład, gdyby ktoś napisał sztukę z dziejów Danji i wprowadził do niej królewicza Hamleta, marzącego o zemście za śmierć ojca. Nie widziałem Kiejstuta na scenie, znam go tylko z czytania, ale zdaje mi się, żebym się trząsł ze strachu przy ukazaniu się Wallenroda na scenie, widząc w nim jakby upiora. I przy czytaniu było mi straszno, gdym się dowiedział, co to za Wallenrod, a straszno mi było głównie za niego, czy też on będzie takim Wallenrodem, jakiego ja mam w pamięci? Ta ciągła przytomność wrażeń, wywołanych arcydziełem Mickiewicza, w wysokim stopniu psuje ogólne wrażenie tragedji Asnyka, a postać Wallenroda swoją tragicznością zupełnie przygniata postać głównego bohatera.
Na zakończenie chcę jeszcze wrócić do liryków i opowiedzieć treść jednego z nich. Jest w czwartym tomie wiersz p. t. Samotne widmo. Blady cień wysunął się ze swego mieszkania cmentarnego i w mgle wieczornej usiadł przy drodze cmentarnej, i wzdycha, skarży się, narzeka. Ludzie oświadczali mu kiedyś gorącą miłość, przyrzekali wieczną pamięć chować, a oto grób jego zupełnie opuszczony i zapomniany. Jakiś litościwy przechodzień zatrzymał się przed żałosnym duchem i zapytał go o przyczynę tego zapomnienia. Duch odpowiedział:

„Ach serce ludzkie tak zmienne!
Dawszy mi łoże kamienne,
Cień zapomnienia głęboki
Nad grobem mym rozpostarło...
Choć jestem całej epoki —
Myślą umarłą“.

Niemały to zaszczyt być myślą całej epoki, chociażby umarłą, i duch poety — bo on to jest owym cieniem — mógłby w tem znaleźć dostateczną pociechę, zwłaszcza że, jak wiemy od niego, nic na świecie naprawdę nie umiera i „zmarłych pokoleń idealna sfera — w żywej ludzkości wieczne ma siedlisko“. A co się tyczy zapomnienia, to nie mówiąc o obecnym jubileuszu, który jest poniekąd zaprzeczeniem tej skargi, kwestja tak się przedstawia: Poezja ma czarodziejską siłę panowania nad sercami, mimo przestrzeni lat i wieków, a tę siłę zawdzięcza wyłącznie uczuciu i wyobraźni. Teologiczne refleksje Danta, mimo iż w symbolikę przystrojone, są dziś zimne i obojętne nawet dla ogółu, zdolnego rozumieć tego poetę; — ale obrazy mąk piekielnych i cierpień czyścowych, odczutych i wyobrażonych przez poetę, wstrząsają dotychczas, po sześciu wiekach, sercami naszemi. W Asnyku wprawdzie refleksja odgrywa przeważną rolę, ale nie ona czyni go poetą, tylko to uczucie, które ona w nim rozbudza, i ta wyobraźnia, której ona skrzydła rozwija. Ten pierwiastek poezji Asnyka nie umrze z epoką i będzie zawsze do serc trafiał, a jego okrzyk: „Poco ja żyję, umieram i cierpię?“ jako wyraz duszy, miotanej zwątpieniem, a szukającej Boga, i po stu latach nie przestanie być przejmującym. Niech więc samotne widmo nie smuci się i nie trwoży; nie zwiodła go Muza, gdy mu kiedyś szeptała:

Tych śpiewnych brzmień, co ja poruszę,
Niepamięć nie zagrzebie.







  1. Pisano w 1896 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Tretiak.