Ad astra/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa, Tadeusz Garbowski
Tytuł Ad astra
Podtytuł Dwugłos
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1904
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
Interlaken.

Nie masz dla mnie kwiatów. Dlatego może nie masz ich dla mnie, iż serce twoje wypełnione hymnami, a usta niegdyś naznaczone zostały świętą pieczęcią... A może też przypuszczasz, że mam róż za wiele, a źródeł rosy podostatkiem... Może uważasz mnie za jednego z tych groźnych potworów, co niszczą łacno śnieżne koronki kwiatowe, jak owe puszcz waszych ciemne pierwopłody, depcące bezwzględną stopą po wiotkich i jasnych tawułach...
Otóż powiem ci, że są serca tak dziwacznie ukształcone, iż nawet w otoczeniu tysiąca róż nie umieją bić tętnem różowem. Bywają także słońca tak wybredne, iż tylko na wypłakanych chmurach promienie swoje wiązaćby chciały w tęcze...
Wiesz, jakich hymnów w ustach twoich nie słuchałbym chętnie, ale nie możesz mieć również, tak przynajmniej pochlebiam sobie, wątpliwości żadnej, że serce, brzmiące od kupletów, i usta, na których pocałunki świegocą jak wróble, nie są wcale ideałem moich wczasów, ani nawet przedmiotem upodobania. Natomiast wzmianki moje o wielkim świecie nektarników, w którym się obracam, prawdopodobnie obudziły w tobie przypuszczenie, że, nie krępując się powszechnemi normami, także i w paragrafie «on i ona» rozejrzałem się na swój sposób, i że przegląd ten napełnił mnie w wieku stosunkowo młodym uczuciem przesytu... Dla osób, patrzących na życie pod twoim kątem widzenia, byłby to szczegół dość mętny...
Nie chciałbym, aby na szybę, wstawioną między istoty nasze, i tak już niezbyt przejrzystą, i tak już pełną cieni, padły nowe cienie, zwłaszcza ze źródeł tak mętnych. I dlatego najlepiej będzie, jeżeli ci zdam sprawę z epizodu, który mi dał pochop do ostatniego erotycznego zapytania. Nie chcę uchodzić w twoich oczach za nadczłowieka i chronić strzępów rozchwianej aureoli pozorami zupełnego znieczulenia. Nie mogę zresztą rozmawiać z tobą o czemkolwiek nieosobistem, bez wywołania natychmiastowego zgrzytu pojęć o uczucia, wiedzy o wiarę...
Nie chodzi tu ani o Cléo de Mérode, ani o genre Cocotte, ani o żadną z głośnych mondetek i herytetek, spotkanych na wielkich targowiskach Europy, ale o tę wspomnianą już rodaczkę moją, z którą spędziłem zeszłego roku czas bardzo krótki w sąsiedniem Giessbach.
Musiałabyś przedewszystkiem znać Giessbach.
Miejscowość tę tworzy jeden tylko hotel, sterczący na zielonej skale, której ostoje wysuwają się z jeziora Brienz nakształt półwyspu i zapadają ścianą niemal prostopadłą w jeziorne głębiny. Z pokładu parowców, które przewożą do Brienz podróżnych, z daleka już widne są ponad szczytami jodeł i świerków, gęstym płaszczem osłaniających opokę, wysmukłe baszty gmachu, zbudowanego wdzięcznie na wzór średniowiecznych zamków. Widać też na szmaragdowej draperyi koniferów jasne krople rubinu od flag szwajcarskich, zatkniętych na iglicach wieżyczek, zaś u samej podstawy, tam, gdzie półwysep skalisty zapada w jezioro i maluje na niem jasną smugę opoki i ciemny płaszcz świerkowy, różowe ściany zamku i krople rubinu, ruchome na ruchomej fali, zatopione już wreszcie głęboko szmaragdowe odbicie gór wyższych, tam też ściąga na siebie uwagę wielka i lśniąca plama śnieżno-biała i zda się nieruchoma. Dopiero gdy parowiec minie płetwiasto spłaszczony przylądek i wysepki Izeltu, zagadkowa białość nabiera życia, poczyna się kłębić, pryskać pianą i szumieć. Jest to najniższy wodospad i ujście do zbiornika bryenckiego tego strumienia, który, spływając z Alp potężnych, zjawia się u szczytu stromo spiętrzonych borów, rozcina je hucznym słupem białym i srebrnych prądów, rozbijających się w siedmiu coraz gwałtowniejszych kaskadach o głazy i staczających się z zawrotnych wyżyn przez jar poszarpany w jezioro. Hotel ma poza sobą widok zamknięty aż pod niebo tą ścianą spadzistą, lesistą i przerzniętą majestatycznym wężem wodospadów, a przed nim skupiony szereg świerkowych piramid zostawia wśród skratowanych gałęzi wązkie tylko szczeliny, przez które przegląda ciemno-modra przestrzeń jeziora i przeciwległa ściana gór omglonych, z jałowemi turniami Rothhornu. Oto pobieżny obraz Giessbachu, ustroni, cofniętej od gwarnego gościńca międzynarodowego przepływu, w szum wód i w szum lasów.
Ustroń ta nęci do spoczynku i chciałbym powrócić tam jeszcze kiedy w twojem towarzystwie, z twem zamyśleniem, z twoją harfą, grającą na nieznane mi dotąd nuty...
Chciałbym, patrząc na huczną i lśniącą grę atomów, wypoczywać, wsparty o głęboki nurt twej duszy i o rozlaną po nim słoneczność.

............

Tam ją ujrzałem. I wnet rozkochany
Że z tęczy wyszła i z potoku piany,
Wierzyć zacząłem, i wierzę do końca:
Tak jasną była od promieni słońca.

............

Nie, nie było to tak zupełnie w myśl sentymentalnych dziewic i romantycznych poetów. Ja chyba nie byłem rozkochany... a także nie było wtedy słońca. Z końcem sierpnia powracałem z Zachodu do domu i postanowiłem zatrzymać się dobę w Giessbach. Lato było, mianowicie w górach, bardzo dżdżyste, chłodne i już od połowy sierpnia błądziły w powietrzu powiewy jesieni. Chciałem zobaczyć Giessbach wieczorem, w świetle magicznych ogni. Przybyłem na miejsce przy końcu dnia, i gdy wnet prawie po przybyciu wyszedłem na taras, schowało się już słońce, które dnia tego po długiej przerwie zabłysło różycą bladych promieni. Szerokiemi schodami, tonącemi w powodzi strojnych krzewów, zstąpiłem z terrasy na małą platformę, splantowaną przed domem w pierścieniu drzew wielkich i cienistych. Miejsce to było w tej porze już nieco mroczne i prawie puste. Na jednej z ławek dostrzegłem małżeńską parę sędziwych ludzi, otulonych w pledy, zapewne blizkich grobu. Ale na załomie platformy, przy kamiennej balustradzie, tuż nad brzegiem przepaści, gdzie rozstępują się jodłowe kurtyny, wpuszczając więcej światła i otwierając przepiękny widok na wodę i przeciwległe skały, znajdowała się jeszcze jedna istota żyjąca, młoda, młodziutka panna.
Siedziała w rozłożystym, trzcinowym fotelu, z otwartą książką na kolanach i, głowę podniesioną trzymając nieruchomo, zdawała się patrzeć z uwagą na wierzchołek Rothornu, zamglony modrem przyćmieniem niedalekiego zmierzchu. Zanim mogłem przyjrzeć się dokładniej szczegółom jej postaci, uderzyła mnie dziwna łagodna i miękka połyskliwość jej płowych włosów, zwiniętych w tyle głowy splotem misternym, a u czoła i skroni rozluźnionych w jasną kędzierzawą gęstwinę. Ogarnąłem ją spojrzeniem i zbliżyłem się do tej samej balustrady, poczem, oparty o kamienną poręcz, jąłem przypatrywać się panoramie, a od czasu do czasu przesuwać wzrokiem po nieznajomej. Mogłem to był czynić w tem miejscu bez narażenia się na zarzut natręctwa, lub niegrzeczności, a czyniłem tem chętniej, iż każdy rzut oka na uroczą dziewczynę dodawał coraz nowych i coraz pożądańszych szczegółów do całości, sprawiającej na mnie od pierwszego momentu wrażenie niezmiernie pociągające. Po prostu nie przypominam sobie, by kiedykolwiek jaka inna postać kobieca tak doskonale przystosowaną była do idealnego wzoru, jaki wyobraźnia w każdym z nas wytwarzać zwykła, odpowiednio do współdziałających tu fizyologicznych i duchowych składników indywidualności. Obznajamiałem się z jej obrazem z zadowoleniem nadzwyczajnem; lecz skoro tylko zauważyłem, że odczuła moje spojrzenie i, podejmując przerwaną lekturę, pochyliła się nad książką, zwróciłem oczy na nieznaną mi wówczas sceneryę i spokoju czytelniczki nie przerwałem już ani razu. Stałem tak bez poruszenia czas dłuższy, więcej zainteresowany sąsiedztwem panny, aniżeli jakością panoramy i coraz bardziej pragnący poznania. Chodziło mi zarazem o to, czy i ją obecność moja wprawia w roztargnienie? Jakoż, pomimo, że byłem niemal zupełnie odwrócony, odgadywałem zmysłem instynktownym, czy też wprost odczułem, że przy odginaniu szybko przebieganych kartek, wzrok jej przelotnym błyskiem padał na mnie i z wielkim pośpiechem wracał na stronice książki. Bezpośrednio spotkały się źrenice nasze dopiero w chwili, gdy odsunąłem się od balustrady i, skierowując się z powrotem ku hotelowemu tarasowi, spocząłem na niej wzrokiem. Wtedy odniosłem po raz pierwszy wrażenie, że oczy jej, patrzące z owalnej oprawy rzęs płowych, mają pozór srebrnych, i przekonałem się, że delikatne usta z blado-różowego koralu uwypuklają się na białej twarzy taką prawie pieszczotliwością linii, jak u Bouguerauwskich amorów. Urok jej drobnej twarzy zaliczyćby trzeba do rodzaju tych piękności, które, nie działając zbyt świetnymi i jaskrawymi efektami na łatwą wrażliwość szerokiego otoczenia, nęcą tem silniej, oglądane z blizka, wytworną rzeźbą rysów i doskonałą harmonią szczegółów.
Nie wiem też po dziś dzień, drogą jakiej tajemnej intuicyi powiedziałem sobie od razu, iż musi to być bardzo błękitna Polka, mimo, że obok leżał na taburecie dziennik z napisem francuskim, a czytana książka formatem i żółtą okładką wskazywała paryskie pochodzenie. Panna, mierząc się ze mną przez chwilę wzrokiem, usiłowała nadać oczom swoim wyraz zupełnie obojętny i nieco wyniosły, jednakże właśnie wyniosłość ta pozwoliła mi przypuszczać, że nie patrzyła na mnie tak samo, jak patrzyłaby na pień świerkowy, albo na kandelabry lampionów. Mogłem był pozostać jeszcze czas jakiś obok niej, ale wolałem okazać się zupełnie obojętnym i odejść w stronę parku, z nadzieją, iż niebawem w sali jadalnej znajdę znów sposobność do nasycenia mych estetycznych potrzeb. Wogóle byłem wielce rad z pomysłu, który zaprowadził mnie do Giessbach.
Zadowolenie to ustąpiło miejsca uczuciu zawodu, gdy się powyższa nadzieja moja nie ziściła. Na widok stołów, ciągnących się podwójnym rzędem przez długość obszernej sali, zastanawiałem się nad tem, czy los obdarzy mnie miejscem przynajmniej przy jednym i tym samym stole ze srebrnooką. Tymczasem nieznajoma nie zjawiła się wcale, a ręka losu umieściła mnie najniegodziwiej pomiędzy opasłym Francuzem, a rodziną amerykańską, z kilku głów złożoną, która przy posilaniu się nie zachowywała wcale rozsądnej i tak często pożądanej w mowie ekonomii. Na domiar złego deszcz padać zaczął i kaskad wieczora tego nie oświetlono.
Odnalazłem ją dopiero nazajutrz w południe, w parku hotelowym, barwistym od mnóstwa kwiatów. Schodziłem właśnie od wodospadów pochyłą nieco aleją kwiatową ku domowi, gdy na przeciwnym końcu tej drogi ujrzałem trzy osoby, kroczące bardzo powoli pod górę. W jednej z nich poznałem ją natychmiast. Prowadziła matkę, kobietę wysoką i szczupłą, rumianą na twarzy, ale bez wątpienia chorą, która też niebawem przystanęła, aby wypocząć, jakkolwiek cała droga, przebyta od hotelu aż do tego punktu, mogła wynosić najwięcej paręset kroków. Jedną ręką opierała się o ramię wysmukłej panienki, w drugiej, opuszczonej bezsilnie, trzymała lekki słomiany wachlarz chiński, rzucający na szary jedwab jej powłóczystej sukni plamę bladego złota. Trzecia, z pozoru dama do towarzystwa, oddaliła się wnet z pośpiechem, szukając widocznie krzeseł. Sposobność ta była mi bardzo na rękę. Przeszedłem obok pań, zlekka uchylając kapelusza i napotkawszy opodal kogoś z domowników, znacznie prędzej, aniżeli owa towarzyszka, zdołałem dostarczyć foteli.
Gdy w dwie godziny później panie opuszczały kiosk, z którego roztaczał się widok najbardziej malowniczy na cały Giessbach, ja podać mogłem ramię matce, wyręczając pannę. Jak widzisz, znajomość zawarta bez zbytnich trudności. Wszystkie domysły moje były trafne. Nie starałem się zresztą dowiedzieć wiele. Były to rodaczki nasze, w hierarchii społecznej postawione wysoko i świetnie — o ile pamiętam — spokrewnione na Litwie. Miejscem wychowania i wykształcenia panny był Paryż, miejscem pobytu matki były od kilku lat, odkąd stan zdrowia jej znacznie się pogorszył, rozmaite uzdrowiska zachodniej Europy. W Giessbach bawiły od tygodnia z zamiarem pozostania tam do połowy września. Od pierwszego wejrzenia poznałem, że cierpienie tej pani, zaostrzone przez wadliwość serca, należy do chorób wycieńczających powoli, ale stale, i że lekarzom chodzi tylko o wytworzenie warunków, wśród których nieunikniony kres przyjśćby mógł jak najpóźniej i w formie najłagodniejszej. Chora nie miała w sobie nic, coby mogło w jakimkolwiek kierunku wzbudzić moje zajęcie, czy też sympatyę, owszem, drażniła mnie ciągłem, a zgoła prowincyonalnem i staromodnem używaniem francuszczyzny, a stanem swym chorobliwym przypominała ustawicznie, że w piersi mojej znajduje się również zegar sercowy, który uderza tyle i tyle razy na minutę i każdej minuty, z lada powodu, zatrzymać się może.
Wrażenie mdłych kropli aptecznych sprawiały na mnie rozmowy z tą chorą i pospolitą kobietą, w popielatej sukni, z wielkim wachlarzem blado-złotym; ale zażywałem je z dobrowolną odwagą, skoro cukierkiem nagrody była dla mnie obecność pięknej panny. Co prawda, tylko obecność, nic więcej. Ani razu bowiem nie zwróciła się do mnie. Uważała mnie prawdopodobnie za intruza, natręta — może wprost za sezonowego łowcę posagów. O istotnej przyczynie okazywanej mi niechęci nie dowiedziałem się nigdy. Być może, iż przystosowanie się do poziomu jej matki powiodło mi się wówczas tak doskonale, że wzięła mnie za jakąś płaskość, ze znikomych najbardziej znikomą. Nie wyprowadzałem jej z błędu, nie uchylałem przyłbicy i stałem się echem przeróżnych spraw bieżących wiedeńskiej i naszej society, o ile całkowita moja obojętność na rzeczy tego rodzaju pozwoliła mi zapamiętać szczegóły, roztrząsane często i dokładnie przez panią Idalię. W ten sposób zdobywając sobie bardzo widocznie sympatyę matki, dowiedziałem się, iż panie jadały w prywatnych swych pokojach, i użyłem całej wymowy, aby nakłonić je do odwiedzenia wspólnej sali. Panna zwróciła się do matki z opozycyą, miałem jednak większość za sobą i uczyniono mi nadzieję spotkania się, wieczorem w jadalni. W ciągu tych rozmów przekonałem się, że śliczna panienka przywiązana jest do matki całą tkliwością młodego serca, i że oprócz srebrnych źrenic posiada jeszcze jeden wdzięk, dodający jej niewypowiedzianego uroku — uśmiech. Uśmiechnęła się parę razy, zamieniając z matką uwagi, i wtedy w delikatnych jej ustach ukazywał się rząd ściśnięty zębów, bardzo białych i bardzo drobnych, prawie dziecinnych. Zdawało się, że śmiech ten podszywa różowość jej twarzy jasnością wewnętrznego słońca, które jednak natychmiast chowało się i gasło, ilekroć oczy jej spotkały się z moim badawczym wzrokiem. Nie narzucałem się jej więc żadnym bezpośrednio ku niej zwracanem słowem, wyłącznie starszemi paniami zajęty, i przy odprowadzaniu ich do domu, zadowolony widokiem panny, idącej o parę kroków naprzód. Zatrzymywała się niekiedy przy wspanialszych rabatach, pieszczotliwym ruchem dotykając róż na wysokopiennych krzewach... Powietrze było ciche i parne.
Dopiero w hotelowym przedsionku, gdy matka usiadła na kozetce, aby ponownie wypocząć, i przemówiła do starszej swej towarzyszki, a panna stanęła opodal z zerwanym świeżo pączkiem róży w ręku, zbliżyłem się na chwilę.
— Szkoda róży — rzekłem bez uśmiechu, wskazując kwiatek.
Popatrzyła na mnie, nie rozumiejąc.
— Zwiędnie i umrze... — dodałem.
To było wszystko, co powiedziałem jej przy pierwszem widzeniu się naszem.
Tegoż dnia widziałem ją raz jeszcze, gdyż panie zeszły istotnie w porze table d’hôte’u do jadalni, gdzie zajęliśmy stół osobny, oddalony nieco od zalewającego salę żywiołu brytańskiego. Chociaż nie zdawałem sobie jasno sprawy z tego, o ile mnie ta wyniosła i niełaskawa dla mnie panienka zajęła, spędziłem godziny popołudniowe wyłącznie na oczekiwaniu owego wspólnego obiadu. Niebo zasępiło się ponownie. Z gąszczów szpilkowych i z wąwozów górskich podniosły się mgły gęste i deszcz rzęsisty owinął całe wzgórze szarym welonem niedalekiej jesieni, zacierając stopniowo wszystkie piękności krajobrazu. Zabijałem czas w czytelni przerzucaniem szablonowych skarbów hotelowej biblioteki, co nie nudziło mnie wszakże, ponieważ myślą powracałem ciągle do świeżo zawiązanej znajomości.
Typ dziewczęcy dziwny i zajmujący. Obok skończonej elegancyi wielkiego świata w ubraniu i w każdym ruchu, świeżość wiośniana i jak gdyby biała nietykalność. Jeżeli przy dzisiejszem wysubtelizowaniu zmysłów pod względem estetycznym mówi się powszechnie o barwie tonów i o melodyi barw, to ja, określając przenośnią wrażenie, wywarte na mnie przez tę dziewczynę, musiałbym zmieszać kilka cech razem: białość atłasu, wonność wczesnej wiosny, perlistość rosy, i na symbol obrać rozwinięty w rosach kwiat narcyza. Jakoż, nie znając jeszcze właściwego jej imienia, nazwałem ją narcyzem.
Gdy przy okrągłym, bogato zastawionym stole siedziałem pomiędzy chorowitą damą w czarnej bogatej toalecie, a pretensyonalną jej towarzyszką, naprzeciw wiosennego narcyza, oblewanego ostrą światłością elektrycznych kinkietów, wiedziałem, że tory naszych istnień, zgoła odmiennych, zetknęły się tylko na moment, i że za moment rozejść się muszą, jak dwie, przypadkowo skrzyżowane, parabole, do dwu różnych należące systemów. Wiedziałem o tem, że pomiędzy mną a tą młodą, może dziewiętnastoletnią, Polką niema i być nie może żadnych punktów stycznych, i pamiętając o tem, postanowiłem nie mniej moment ów w miarę możności przedłużyć. Dodanie kilku dni nie stanowiło dla mnie żadnej różnicy, a przez kilka dni mogłem osiągnąć to, o co mi jedynie chodziło, to jest, zapisać spotkanie nasze w pamięci tej dziewczyny dokładniej, aniżeli się to dzieje zwykle w ruchomym kalejdoskopie podróżniczych wrażeń. Nic naturalniejszego, iż okazywany mi chłód obudził mój interes. Wstrząśniesz głową nad dziecinną małostkowością człowieka, oddanego spekulatywnej myśli! Lecz myśl jest tylko częścią ludzkiej istoty! Ludzkie istoty idą zazwyczaj na służbę małostkowych popędów i popędy swe ukazują w zbytkownych ramach poezyi, jako ideały! Dlaczegóżby więc myśli nie miało być wolno dotknąć się rąbkiem powszednich ideałów, jeżeli nie chce się bynajmniej cała w nich zatracić, lecz szuka tylko odświeżenia przed trudem dalszego pochodu?
Tak rozumowałem wówczas, patrząc z przyjemnością, graniczącą niemal z podziwem, na narcyzową panienkę, zapewne niezmiernie daleką od chęci wyróżnienia przeżywanego epizodu z potocznej zmienności kalejdoskopu i przechowania go na trwałym gruncie pamięci, zwłaszcza życzliwej pamięci. Co do mnie, wiedziałem już, że nie wyjadę zaraz z Giessbach. Na razie rozmawiałem niemal wyłącznie z matką i zadawałem sobie wielki przymus, aby z tem się nie zdradzić, że dyskusya nad poruszanymi przez nią tematami niewysłowienie mnie nuży. Panna mało mieszała się do rozmowy. Słowa jej tyczyły się przeważnie chorej i tchnęły ogromnem przywiązaniem. Przy tej sposobności oglądałem znów parę razy jej perłowy uśmiech. Usłyszałem też jej imię, które, jak pieszczota, o słuch mi musnęło. Henrysia! Raz pocałowała ją matka przy mnie w czoło i usta, co sprawiło na mnie wrażenie poniekąd nieprzyjemnie. Pod koniec, zacząłem mówić o samem Giessbach i o szczególnych pięknościach berneńskiego kantonu. Okazało się, że biedaczka nigdzie nie była, niczego właściwie nie widziała, nawet nie dotarła jeszcze do wyższych wodospadów, dotrzymując towarzystwa matce, a pełną była szczerego uwielbienia dla górskiej natury. Ofiarowałem się, oczywiście, na przewodnika, przynajmniej do wodospadów — na razie bez rezultatu. Premisy były jak najgorsze.
W pomoc przyszedł mi przypadek, w posępnej i smutnej formie nagłego pogorszenia się stanu chorej w ciągu nocy. Dowiedziawszy się o tem w godzinach porannych od służby, udałem się natychmiast po bliższe szczegóły do zakładowego lekarza, który nie przedstawił rzeczy w barwach zbyt groźnych, ale też nie wzbudził we mnie wcale dostatecznego zaufania w trafność swej dyagnostyki. Przypomniało mi się wyczytane w dniu poprzednim nazwisko jednego z głośnych kliników wiedeńskich, bawiącego w Lucernie, i wyprawa do Lucerny, celem sprowadzenia tej medycznej znakomitości, była w tejże chwili postanowioną. Jakkolwiek chora czuła się znów nieco lepiej, oznajmiłem mój zamiar pannie za pośrednictwem damy-towarzyszki, którą prosiłem w tym celu o parę słów rozmowy. Niebawem miałem przed sobą tę, dla której gotów byłem przemienić się w filantropa. Była nad wyraz przestraszoną i już nie tak poprawnie chłodną, jak poprzednio. Sądziła, że lekarz odkrył przede mną prawdziwy stan rzeczy. Uspokoiłem ją, jak mogłem, zaznaczając, że wycieczka do Lucerny nie będzie dla mnie żadnym wysiłkiem, przeciwnie, że wobec beznadziejnej słoty przyniesie mi pewne urozmaicenie, i że łączące mnie ze słynnym specyalistą stosunki ułatwią znacznie sprowadzenie go do Giessbach, co doda niezawodnie chorej i nam wszystkim otuchy.
W rzeczywistości, przedsięwzięcie moje nie było łatwem. W drodze na wysoką przełęcz Bruenigską, patrząc na strumienie deszczu, zasłaniające świat, i słuchając głośnego turkotu kół, zazębiających się o szyny, stawiałem sobie nawet pytanie, czy nie czynię za wiele i czy nie zasługuję na zarzut śmiesznej donkichoteryi? Nie umiałem postępowania swego ściśle zdefiniować i osądzić.
Wiedeńskiego lekarza odszukałem z trudem, a że pora dnia była już dość spóźniona, nazajutrz dopiero przed południem przybyliśmy do Giessbachu. Po odbytej konsultacyi, lekarz zalecił chorej zupełny spokój i wydał kilka nic nieznaczących hygienicznych rozporządzeń. Mogła żyć jeszcze parę tygodni, nawet parę miesięcy, a także mogła zgasnąć za parę dni. Prosiłem medyka, ażeby uspokoił, o ile możności, obie panie, a jednocześnie, aby podsunął im ostrożnie myśl zawezwania kogoś z najbliższej rodziny, by, w razie katastrofy, nie zostawić osieroconej panienki bez wszelkiej opieki. Napisano istotnie do kogoś z najbliższych krewnych. Jak się zresztą dowiedziałem, kilka rozmaitych rodzin zapowiedziało swe odwiedziny w Giessbach, w czasie przejazdu przez Szwajcaryę z początkiem września. Chora cieszyła się na to spotkanie i z całą ufnością mówiła o przyszłości. Atak minął bez dostrzegalnej szkody.
Podjętych około niej trudów i starań, a tem samem zmarnowania blizko dwu dni na jazdy i narady z wielkim internistą, bynajmniej nie żałowałem. Ogarnęło mnie uczucie żywego zadowolenia, gdy, zszedłszy się wnet po odjeździe lekarza z memi paniami, przedstawiałem w obecności chorej raz jeszcze rzecz w ten sposób, iż ów uczony szczęśliwym zbiegiem wypadków zawitał właśnie do Giessbach, w czem niema nawet śladu zasługi z mej strony. Panna, słuchając mych kłamstw niewinnych, zachowywała się już nieco inaczej, niż przedtem, i widać było, że w usposobieniu jej odbywa się jakaś przemiana. Może obok obojętności i nieufności pojawiły się dwa inne czynniki: zaciekawienie i wdzięczność. W szczegóły tego psychologicznego procesu nie próbowałem wglądać, i w dalszym ciągu prowadziłem taktykę uprzednią, gawędząc niemal wyłącznie z matką, która opowiadała mi szeroko jakieś historye sezonowe z Trouville.
Bezpośrednio potem znalazłem się na pięknej terrasie hotelu, sam na sam z moim narcyzem. Pierwszy raz sam na sam, ponieważ niemego spotkania przed trzema dniami liczyć nie mogę. Ona uważała najwidoczniej za swój towarzyski obowiązek podziękować mi za oddane usługi. Powiedziała więc kilka słów uprzejmych, nawet serdecznych, z których zapamiętałem jedno tylko zdanie:
— Pan taki dobry dla mamy, że nie wiem, jak dziękować...
Na słowa te mogła oczekiwać odpowiedzi, że spełniłem tylko elementarny obowiązek, spiesząc z pomocą kobietom i rodaczkom, że będę się czuł szczęśliwym, mogąc być jeszcze nadal przydatnym, i wiele tym podobnych komunałów, które bywają powszechnie przez świat powtarzane każdego czasu i na każdem miejscu, sposobem mechanicznym, wszelako w przekonaniu świata uchodzą za powinność i prawdę. W moich ustach każda taka odpowiedź byłaby śmieszną i maryonetkową, a w oczach tej dziewczyny nie chciałem być ani śmiesznym, ani maryonetkowym.
Po chwilce wahania objaśniłem ją więc, z niepotrzebną może skwapliwością, w tonie suchym i przedmiotowym, że nie ma mi za co dziękować, i że dobrym w jej rozumieniu wcale nie jestem. Sprawiam po prostu sobie samemu przyjemność, jeżeli przychodzę jej z pomocą. Na usługi ich pozostanę tak długo, jak długo sama zechce. Powiedziałem jej także wprost, że żaden wzgląd nie wiąże mnie z Giessbachem, że miałem zamiar spędzić tu tylko jeden dzień, ale, zobaczywszy ją zaraz pierwszego wieczora, postanowiłem pozostać tak długo, jak długo ona pozostanie.
— Kieruje mną więc tak zwany egoizm, racya bytu, tak wśród ludzi powszechna, iż na podziękę nie zasługuję — dodałem, patrząc w jej srebrne źrenice, które nagle przybrały znów dawny wyraz obojętności, i na różowe usta, które straciły uśmiech i znów stały się ustami chmurnego amora.
A widząc złe skutki, jakie wywołała moja szczerość, zmieniłem pospiesznie temat rozmowy i powróciłem do pomyślnych orzeczeń i horoskopów, stawianych przez tak znakomitego lekarza.
Manewr się powiódł, rozmowa nasza rozgrzała się ponownie błyskami serdeczności. Zadałem jej pytanie znowu nie całkiem poprawne, a przynajmniej zbyt poufne.
— Czy matkę kocha pani bardzo?
A gdy nie wiedziała, jak się wobec pytania tego rodzaju znaleźć, ciągnąłem dalej:
— Ja to już zauważyłem, że pani przywiązana jest do niej całem sercem, jak niewiele dzieci dzisiejszej doby. I ma pani słuszność. Niech ją pani bardzo, bardzo kocha, bo tak, jak matka panią kocha, nikt już w świecie kochać pani nie będzie, ani kochać nie może. Wiem już poniekąd, jak pani wskutek otrzymanego wychowania na świat się patrzy i wyobrażam sobie, że wierzy pani szczerze w istnienie na globie naszym wielkich miłości... takich jasnych, lazurowych, archanielsko skrzydlatych i wszechpotężnych. Nie znam dotychczasowego życia pani, jednak, na podstawie doświadczenia i znawstwa ludzkiej Psyche, twierdzić mogę, że do dziś dnia nie znalazła jej pani. Byłoby to zresztą za wcześnie. Ale i w przyszłości, gdyby kiedykolwiek spotkała pani, czy w Paryżu, czy w Trouville, czy na wierzchołku samej Jungfrau, jaką miłość, która pogodnym jej wiarom wydałaby się lazurowym aniołem, niech pani i w takim razie nie spodziewa się klejnotu, któryby mógł dorównać sercu matki. Bez wątpienia, jest miłość macierzyńska, jak wszelka inna, czystym egoizmem. Wszelako, oceniając życie, nie ze stanowiska rozwojowych konieczności, lecz ze stanowiska wrodzonych instynktów, trzeba egoizm matki uznać za kruszec stokroć szlachetniejszy, aniżeli kruszec innych serc...
W miarę, jak mówiłem do niej w ten sposób, w kryształowych jej źrenicach mnożyły się pytajniki, a głos mój cichł, miękł i wzbierał nieuzasadnioną żadnym zrozumiałym motywem słodyczą. Bo, mówiąc z nią o matce, i widząc, jak błogą ufnością napełnił ją sąd sprowadzonego lekarza, odczuwałem władzą wyobraźni obecność ciężkiej chmury zgryzoty, która, niedostrzeżona jeszcze przez nią, zatrzymała się nad tą jasną głową, aby pierwszą słoneczność wiosny zwarzyć tak rychło żałobą... Wyobrażałem sobie, jak na jej płowe włosy, oświecone teraz łagodnie powracającą pogodą nieba, padać będą promienie świec, zapalonych przy zwłokach matki, jak ze srebrnych oczu posypią się łzy perliste i jak pieszczotliwe wargi drżeć będą od trawiącego żalu... Patrzyłem w myślach na takie obrazy — na poły jako Sfinks, który zna przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, i widzi przed sobą słabe stworzonko, ufające życiu, na poły jako człowiek pragnący miłości, który chętnie dawałby pocałunki tym ślicznym ustom, i oczom, i włosom, a wie, że najtkliwszym wybuchem erotyzmu nie zastąpi tego, co pójdzie pod ziemię wraz z tamtemi zwłokami.
Jej zmieszanie wzrastało razem z falą słów moich, słów dla ucha jej zapewne niezwykłych. Może pojmowała już wtedy, że nie ma do czynienia z pospolitym łowcą i wielbicielem kobiet, ale zrozumieć zapewne nie mogła, w jakim celu i dlaczego właśnie wówczas mówiłem jej takie rzeczy. Przytem, z całego jej zachowania się przebijała pewna troska i obawa, że znów schodzimy w temacie naszym na tory, jeżeli nie złe, to jednak niewyraźne, a przed tą, nie całkiem przejrzystą sferą, Psyche jej cofała się z wrodzoną odrazą. I tem właśnie ujęła mnie niepomiernie.
Była dla mnie pierwszą kobietą, która nie próbowała zdobyć sobie moich zachwytów ani minoderyą, ani przysuwaniem się do mnie na odległość oddechu, ani żadną inną sztuką dusznych buduarów, jakimi szermują kosmopolityczne Cléony, a niekiedy i alpejskie Oready. Jej płochliwa Psyche chroniła się przede mną w białą gęstwinę narcyzów, choć oczy moje były czyste i nie muskały jej ciała temi spojrzeniami, które są jak pocałunki.
Usta jej rozchyliły się dwukrotnie, jakby mi chciały przerwać, aż zapytała wreszcie, czy rodzice moi żyją?
— Ojciec mój żyje, ale takich starych dzieci ojcowie nie pieszczą. A matka moja umarła wcześnie, odeszła mię jeszcze w dzieciństwie, więc pocałunków nie odbieram żadnych...
I zacząłem z prostotą i z chęcią wielką opowiadać jej różne szczegóły z dzieciństwa mego i o matce, po której zostało mi wątłe, lecz drogie wspomnienie, woniejące tymi kwiatami, jakich, według słów twych, kuzynko, było u niej tak wiele, nie tylko na trawnikach jej domowego królestwa...
I dziwną jest wytrwałość, czy siła życiowa takich kwiatków spłowiałych! Gdy dobywałem je ze skarbca pierwotnych dziecięcych wrażeń, owe stokrotki i jaskry, co rosły na owalnych gazonach naszej wiejskiej posiadłości, i tamte inne kwiaty, które z marzącej duszy swojej chciałaby była przeszczepić w maleńkie serce syna, a które poszły zwykłą koleją wraz z nią pod ziemię, wszystkie one zdawały się zmartwychwstawać naprawdę, jak obrońce, przysłane mi na pomoc, i otaczać mi czoło jutrzenkową aureolą, ażeby jutrzenkowymi blaskami zdobyć dla mnie serce pożądanej dziewczyny.
Czy zmartwychwstająca dla mnie opieka matki pomogła mi wtedy istotnie? To jedno odgadywałem, że sprowadziła pomiędzy nas atmosferę, jaką nie oddychaliśmy przedtem, atmosferę obcą zupełnie salom, terrasom i ogrodom międzynarodowych hoteli, a właściwą prawdopodobnie murawianym zajazdom dziedzicznych siedzib i sielskiej architekturze takich ganków, jaki w Krasowcach mieni się teraz niezliczonymi centkami kielichów powoju. W powiewie, niesionym od tych stron dalekich, znanych nam obojgu z lat wczesnych i opuszczonych na zawsze, było nam tak dobrze, że uwagi naszej uszedł zapadający wieczór i długi przeciąg czasu, któryśmy przesiedzieli u kamiennej balustrady, wysoko ponad głębokiem milczeniem jeziornych wód.
Towarzyszka moja podniosła się pospiesznie, aby zajrzeć do chorej... Zastąpiłem jej drogę. Miała przy staniku z jasnoperłowego sukna, na którym hafty białych latorośli występowały wypukłą rzeźbą, parę listków bluszczu i gałązkę barwinku, złożone w mały bukiecik: poprosiłem ją o darowanie mi tych listków. Odmówiła bez wahania; odmówiła z owym charakterystycznym u niej wyrazem twarzy, głosu i całej postaci, w którym czuć się dawała nieporadność zmieszanego dziecka i zarazem wyniosłość wielkiej damy, odcień niezadowolenia i jak gdyby obawa przed sprawieniem mi tą odmową przykrości. Dla mnie zaś była ta jej odmowa czemś oczekiwanem i miłem, była probierzem prawdy dla sylwetki, jaką sobie ze spostrzeżeń dotychczasowych urobiłem, radością prawie. Lecz dla niej miałem tylko nagłą powagę we wzroku, a na ustach skonanie uśmiechu.
— Niechże mi tej drobnostki nie odmawia — nalegałem jeszcze, przystępując bardzo blizko. — Żądanie moje wydawać się musi, co prawda, bardzo naiwnem i trąci zbutwiałym romantyzmem. Mnie wszakże chodzi nie tyle o owe listki, które tkwią u jej piersi, ile raczej o dar jakiś, otrzymany z jej ręki w nagrodę za rzekomą dobroć serca, a za dar taki obrałem właśnie skromną wiązankę, nie przedstawiającą dla niej żadnej wartości. Proszę o ten drobiazg bardzo usilnie, pragnę objawu życzliwości, nieuświęconego obyczajem. Może już nigdy nic innego, coby mi ofiarować chciała, nie miałoby dla mnie równej wartości, chociażby nazewnątrz wydawało się rzeczą wielką i cenną. Jeżeli odmówi mi teraz, to odmówi wraz z tą jedną gałązką raz na zawsze wszystkiego, gdyż tylko chwila obecna stanowi dla mnie o wartości ofiary. Chwila ta teraz trwa jeszcze i drży w powietrzu, a za moment rozemdleje się w nicość i nigdy nie wróci. Czy wie, że wyrządza mi krzywdę, której już nigdy i niczem powetować nie zdoła?...
Ale ona, przelękła mem naleganiem, oparła się stanowczo, choć łagodnie. Stanowczość ta, jakkolwiek sam chciałem ją widzieć taką, jaką była, sprawiła mi przecież przykrość.
— Moment minął i nie wróci — rzekłem ze smutkiem.
A kiedy odchodziła, rzuciłem jeszcze pytanie, czy chce pójść ze mną wieczorem, w czasie iluminacyi, ku wodospadom? Gdy zaś wstrząsnęła głową przecząco, dodałem sucho:
— Za natarczywość w żądaniach przepraszam i nie popełnię jej już więcej. — Poczem usiadłem na ogrodowej ławce, pozwalając jej odejść samej i iść przez szerokie wschody fasady do wnętrza budynku.
Nastąpił szereg dni, może tydzień, w ciągu których stosunki nasze ograniczały się na najniezbędniejszej, towarzyskiej wymianie zdań o rzeczach obojętnych. Nigdy nie przemawiałem do niej pierwszy. Natomiast oddałem się cały opiece nad chorą, siląc się na wynajdywanie i oddawanie jej drobnych na pozór i nieznacznych, a jednak pożądanych i tak licznych przysług i ułatwień, że stawałem się z każdym dniem niezbędniejszym i zaskarbiałem sobie u tych pań coraz większą życzliwość. Szczególniej matka przywykła do swego przygodnego opiekuna tak rychło, że w każdej sprawie zwracała się do mnie i do wskazówek moich nabierała coraz większego zaufania. Ja zaś wmawiałem w nią stałe polepszenie się zdrowia i pielęgnowałem coraz chętniej i szczerzej.
Ażeby oddalić od ciebie, kuzynko, przypuszczenie, że troskliwość moja o tę kobietę była zimnym manewrem strategicznym, obrachowanym na usidlenie tamtego młodego serca ze strony najłatwiej dostępnej, dodać tu muszę, że inne czynniki odgrywały tu rolę z pewnością ważniejszą. Po pierwsze: dzielę z większością ludzi naukowych tę właściwość, że każde, raz podjęte zadanie, uważam wnet za cel sam w sobie i przeprowadzam możliwie dokładnie; powtóre: przyzwyczajam się wogóle nader łatwo do miejsc i ludzi; nakoniec znajdowałem się wobec istoty, którą porządek świata przesunąć miał niebawem w rozciągłość i w wymiary innego bytu, a proces tego przesuwania nie traci nigdy na rdzennej swej wadze i żywiołowym majestacie. Przypadek uczynił mnie obserwatorem zjawiska o nastroju dlatego właśnie do pewnego stopnia tragicznym, że ja, bierny świadek, z całą jasnością analizy widziałem jego mechanizm w pełnym, niewstrzymanym ruchu, a na widowni ludzkiej nie było tragiki ani śladu. Przeciwnie: samo słońce nadziei, otucha, błyskotliwość zbytkownego otoczenia i różowy obłok nieświadomości, rozpostarty przed krótkim wzrokiem trącanych już palcem losu aktorów. Następstwo tej sytuacyi wyrazić możemy językiem nieracyonalnym i nienaukowym, ale potocznym, że mi pacyentki naszej było żal. Nie chciałem, by na zakończenie dostrzegła cokolwiek z zakulisowego mechanizmu. Byłbym, owszem, bardzo chętnie ulubionej błyskotliwości przysporzył, różowy obłok zagęścił i nektarem otuchy upoił ją aż do niepamięci.
Interesowałem się więc niby sezonowemi wiadomościami z Trouville, przybierałem wszystkie gusta i upodobania światowego włóczęgi i niekiedy tylko odzywałem się z jakiemś zdaniem, z jakimś poglądem pro bono meo na rachunek tej, która już dawno musiała zrozumieć, że w interesie jej matki gram dobrowolną komedyę z dużym wkładem ustępczej pobłażliwości dla chorej. Jakoż za każdym razem podchwytywała wątek, zlekka przeze mnie poruszony, usiłując widocznie okazać, że i ona w innych dziedzinach myśli, niż te najpowszedniejsze, chętniej się obraca. Ale ja z wytrwałą powściągliwością nie podejmowałem nigdy obszerniejszej dyskusyi. Zwracałem się wprost do niej tylko w razie koniecznej potrzeby, a na skierowane do mnie pytania odpowiadałem zwięźle, patrząc na nią spokojnie, poważnie i z wyrazem tajonego żalu. Wtedy ona srebrnemi źrenicami szukała mego wzroku, jak gdyby pragnęła się przekonać, czy istotnie drobne zajście, wywołane jedynie przez towarzyską niewłaściwość z mojej strony, mogło się stać dla poważniej myślącego człowieka przedmiotem nieporozumienia, i jak gdyby cień owego nieporozumienia pragnęła z pomiędzy nas usunąć. Ta jej maleńka troska, płynąca, oczywiście, z wrodzonej łagodności serca, była mi tak miłą, że trwałem w swym dziecinnym uporze.
Podobnież i o wspólnych przechadzkach nie było więcej mowy. Pogoda tymczasem ustaliła się i wraz z wrześniem przyszły dni ciepłe, jaskrawe, chociaż jesienne. Hotel zapełnił się świeżą i ostatnią już falą turystów. Dość wiele przesiadywałem z paniami w parku, gdzie koncertowała kapela zakładu. Wieczorem patrzyliśmy z terrasy na czarodziejskie efekty magnezyowych świateł, zapalanych iskrą elektryczną równocześnie na wszystkich piętrach kaskady. Przed olśnionym widzem znikał wtedy cały potężny szmat góry w nieprzeniknionej ciemności, a gorzał tylko kręty słup potoku, który roziskrzał się na stropie gdzieś pomiędzy gwiazdami, mgłą chwiejną rozpryskanej wody i posuwistym zygzakiem ześlizgiwał się z czarnego płaszcza nocy w otchłań wąwozu, szeroko rozwartego u podnóża góry. I bywał to istotnie widok arcypiękny, gdy pęki magnezyowych promieni zmieniały raz po raz swą barwę, oświecając czarną koronkę jodłowych gałęzi, bramujących kaskadę, ciskając w srebrzystość nurtów deszcze złote i wysyłając raz po raz na ciemny firmament rakietowe gwiazdy, które stawały krótką chwilę na niebie w świetności wielkiej i cicho gasły, jak myśli zbyt śmiałe, roztrącone o wieczność. Z miejsc, kędy pękły, spadały potem bezsilne łzy ogniste i tonęły w rozchwiejach wodnej kurzawy, unoszącej się nad strumieniem.
Angielskie damy, obróciwszy niedokrewne twarze na te magiczne świty, powtarzały niestrudzenie: «Splendid! splendid!», a moja dzieweczka żałowała tylko, że czarowny moment iluminacyi trwa tak krótko!
— Przelotne czary Giessbachu — zauważyłem, zwracając się do matki — mają przynajmniej tę dobrą stronę, że za pieniądze dają się co wieczora wyczarowywać na nowo. Ten płomień zaś, który na wiosnę ogarnia serca ludzkie i daje im różne piękne kolory, trwa równie krótko, lecz nie wraca nigdy...
Myśl moja przeciągała wówczas przez rozległy obszar uczuć, rozdumań i pragnień, pełen nierozjaśnionych cieni i nieuchwytnych granic, który otaczał mi duszę zagadkowym pierścieniem. I dorzuciłem jeszcze:
— Przelotna gwiazda szczęścia zjawia się raz jeden w życiu każdego człowieka, w kształcie iskry nieśmiałej, a niepoznana, lub wzgardzona, leci dalej i już nie wraca.
Przez twarz tej, do której właściwie mówiłem, przemknęło leciutkie drgnienie i zatrzymało się na chwilę w poruszeniu ust, w poziomem ściągnięciu brwi i w słabej zmarszcze na czole, jak to spostrzegałem u niej zawsze, ilekroć zajęta była intensywnie jaką myślą trudną i niejasną. Czy zastanawiała ją gwiazda szczęścia? Czy mniemała że się skarżę?
Tego samego wieczora zapytała mnie: czy bardzo jest daleko do najwyższego wodospadu? Przypuszczałem godzinę drogi pod górę. Bardzoby sobie życzyła dotrzeć aż do szczytu i znaleźć się na szmaragdowych połoninach, usianych szaletami pastuchów, stąd już widnemi. Obiecywałem jej, że tam na górze niema już prozaicznych turystów, że natomiast widzi się wokoło niestrzyżoną kwiecistą trawę, nierówno podeptane ścieżki, trzody, dzwoniące echowo, turnie, porosłe kosodrzewiną i kępami rododendronu, a nad tem wszystkiem ogromny krąg kryształowej atmosfery, zatoczony w kopułę światła i wolności nad zjeżonymi grzbietami górskich łańcuchów, łańcuchów szarych, liliowych, sinych, tak wreszcie błękitnych i czystych, jak niebo. Gdzieś w upokarzającej głębi widać może stamtąd dachy i klomby Giessbachu — podobne do dziecinnych zabawek — i jego mieszkańców, drobnych, jak mrówki, które poruszają się między sztucznemi arabeskami klombów, ani przeczuwając, jak to się myśli i czuje na szczytach! Na jasnych i wolnych szczytach!...
Nazajutrz znalazłem się wcześniej niż zwykle przed domem w gwarze poliglotycznym duszyczek wędrownych, rozradowanych wspaniałą pogodą. Nie czekałem długo; ukazała się na stopniach wiodących do westybulu, sama jedna, w gładkim spacerowym kostyumie, z kapeluszem i parasolką w ręku. Spostrzegłem też natychmiast ciemno-zieloną wiązankę listków, zatkniętych u paska. I w niej było tego ranka wiele słońca i radości. Uśmiechała się do mnie już z daleka i wyciągnęła rękę na powitanie. Okrążywszy parów, rozcinający opokę tuż pod platformą hotelu, skierowaliśmy się w las ku wodospadom, jak gdybyśmy byli wyprawę tę wyraźnie między sobą umówili poprzedniego wieczora.
Matka czuła się zdrowszą niż zwykle: można było zatem oddalić się na parę godzin.
Szliśmy powoli, cienistym lasem szpilkowym, miejscami świetlistym, miejscami ciemnym i omszonym, drogą pnącą się w krótszych, lub większych zawrotach wzdłuż strumieniowego łożyska, coraz wyżej i wyżej. Tam, gdzie wody potoku głośniejszą i wyższą kaskadą miotają się wśród urwisk i głazów, zatrzymywaliśmy się na lekkich mostkach, rzuconych tuż nad rwącą falą, albo zbaczali ze ścieżki na głazy wysterczające z wody, skąd spędzały nas bryzgi piany i dyamentowe w słońcu tumany gęstego pyłu, wybuchające z lejkowatych zagłębień. Ona nie słuchała grzmiących okrzyków rozpaczy, bijących z kaskad i fontan o szklaną pogodę powietrza. Ją zachwycała nowość widoków, szumny ruch żywiołów dążących do równowagi, jaskrawość barw i zwycięska świetność słońca, które nasycało wodę tęczami i było w stanie w najmarniejszą kroplę wszczepiać swoje blaski. W wędrówce naszej natrafiliśmy w kilku miejscach na kopce brudnych popiołów i wbite w ziemię opalone słupy z resztkami fajerwerków. Te zgliszcza raziły ją, jako czarne i szare plamy, wśród soczystej gęstwiny ziół leśnych i na tęczujących granitach.
— Jeżeli wszystko, co zdala od nas płonie i olśniewa, tak się przedstawia oglądane z blizka...
Ale przerwałem jej.
— To tylko żużle. Nie trzeba myśleć o tych rzeczach spalonych i smutnych.
W rzeczy samej, młodość, mająca żyć, nie powinna myśleć o żużlach. Gdyby myślała o nich, musiałaby się była przedewszystkiem ode mnie odwrócić.
Szliśmy pod górę po stromym stoku rozgrzanego przez gorąco południowe lasu. Ta narcyzowa dziewczyna kryła w sobie zarzewia wszystkich ogni, z których ludzie rozniecają swe przewodnicze światła, tak nieozowne do życia, jak tlen, albo woda. Ja niosłem z sobą pod tę słoneczną górę tyle popiołów zimnych i ciemnych, że musiałbym się jej wydać słupem żałoby, czarniejszym od tych, na których powiewały strzępy wygasłych słońc magnezyowych. Wolałem zaś wydawać się jej czemś zgoła przeciwnem, czemś piękniejszem nawet i ciekawszem, aniżeli brylantowe fontanny, aniżeli te rumieńce promienne, co błądziły po pniach żywicznych, aniżeli gałązki jeżyn i malin zwieszające się z pomiędzy drzew na naszą ścieżkę, niż rój łątek i motyli nad fioletem tojadu i fioletem cyklamów. Dlatego więc udałem się tu po pomoc do kwiatów i czarów natury. Napełniłem swe myśli barwami dzwonków i motyli, wonią malin i jodeł, ubrałem je w srebrzystość stopionego śniegu, który rzucał się obok nas ze skały, niosąc gwar i wrzawę wodospadu w dolinę... i mówiłem jej o pięknościach alpejskiego świata.
Zbliżaliśmy się do niego istotnie, z regionów hotelowego szablonu i płatnych osobliwości. Las stawał się coraz rzadszym, coraz węższa i stromsza ścieżka nasza przecinała zręby poszyte karłowatymi klonami i leszczyną. Kwiatów i jagód było coraz więcej, a brzegi Giessbachu stawały się coraz urwistsze i niedostępniejsze.
Słuchając tego, com mówił, przystanęła z zarumienioną twarzą, z piersią falującą, pod gładkim stanikiem, od długiego pochodu. Ona sama miała w sobie wszystkie uroki i tęcze nieśmiertelne dziewiczej natury, świeżość malin na ustach i błękitną srebrzystość w oczach... Kilku aż tu zagnanych viveur’ów w pretensyonalnych nieco, alpinistycznych dressach, którzy przecięli nam drogę, obrzuciło nas wzrokiem zaciekawionym i badawczym, wymieniając między sobą żywe uwagi. Wzięto nas zapewne za parę narzeczonych, albo kochanków, żądnych samotności.
Prawdą zaś było, że na widok mojej chciwej słuchaczki wolałbym był zrzec się wszelkiej słodyczy, nawet, gdyby mi jej — któż wiedzieć może? — nie broniła, aniżeli spaść w jej wyobrażeniu do poziomu powszedniej małości. Prawdą było, że nawet w tych miejscach, gdzie ścieżka mogła się jej, niewprawnej i niedoświadczonej, wydać zawrotną i niebezpieczną, nie podawałem jej dłoni, na co przecież i surowa władczyni Krasowiec młodej parze budniczej na puszczowej polanie bez skrupułów pozwala. Może dumny myśliciel, nie chcący nic dzielić z gminem, poświęcał we mnie szczęście człowieka. Dość, że zamiast jej mówić słowa słodkie i różane, wielbiłem przed nią majestat nadchmurnych lodowców i porównywałem go z małością ludzkich sił i pragnień. Zamiast słać jej pod stopy miękkie girlandy pochlebstwa, z zawziętą otwartością wyznawałem, że w dzikich pustkowiach niebosiężnych gór wolę być zawsze samotnym... Czyż jest kto duchem tak rozskrzydlony i potężny, by wśród owych najwyższych i najczystszych wymiarów ziemi stanąć zdołał na jednym ze mną poziomie myśli i jej wzlotów?
Nie wiem, nie wiem, czy ona pojmowała w zupełności znaczenie tych i innych słów moich. Mówiła mi, iż prawie nigdy nie bywa zupełnie samotną, że jednak taką samotność, o jakiej opowiadam, przeczuwa i że musi to być uczucie nadziemskie... Czy twierdzenie to harmonizowało istotnie z ogólnym wyrazem jej życiowych dążeń i poglądów? Czy wolałaby była może odkrywać więcej krwistego płomienia?...
Bo płomienie, w które ubierałem się przed nią, były błękitne, ale może posiadały dla niej pewną świetność rzeczy rzadkich... Może, rozwijając się bezpośrednio dla niej i przed nią, nęciły ją podobnie jak szmer górskich wód i zapach górskiego lasu, i może dzielić im wypadło los takich subtelnych wrażeń, które w balowych salach i na trybunach turfu zwykły ulatniać się bez śladu... Teraz dopiero uświadamiam sobie jak mało zajmowałem się rozpoznawaniem indywidualnego kierunku jej myślenia. Z rozmów, które prowadziliśmy z sobą, przychodzą mi najczęściej na pamięć obrazy moich własnych idei. Postać jej staje dzisiaj przede mną w arabeskach, kolorach, blaskach lub cieniach pomysłów, porywów i nastrojów, jakie wkoło niej, w niej i dla niej, sam i własnowolnie wywoływałem... Czy nastroje moje były zarazem poezyą, mieszkającą stale w jej duszy, z tego zdać sobie sprawy nie umiem. Ona była przeważnie słuchaczką moją, słuchaczką zasłuchaną i porwaną. Gdy oczyma wyobraźni patrzyła w zaklętość śnieżnej krainy, taką, jaką ja przed nią odsłaniałem, gdzieś wysoko, oprawioną w zorze seraficznych poranków i w purpurę zaświatowych zachodów, tak piękną, jakiej niema ani w górach Szwajcaryi, ani nigdzie na ziemi, natenczas z salonów nektarniczych i z trybun turfu nie pozostawało w niej nic, prócz nieskazitelnego wykwintu postaci i układu, ale żaden pyłek stamtąd przyniesiony nie zamącał jasności jej duszy. Wtedy była samem uniesieniem, samą tęsknotą i byłaby szła przez śniegi ad astra!
Jednak młodej dziewczynie trudno jest wznosić się długo ku wyżynom tak odległym! Trudno i daleko! Staliśmy zaledwie na połowie góry, las się jeszcze nie skończył, nie gięła się nam jeszcze pod stopy szmaragdowa trawa, ani trzody nie dzwoniły echowo, gdy spostrzegła biedaczka z żalem i przestrachem, że musi już wracać do matki, którą na tak długo zostawiła samą!...
Schodziliśmy więc pospiesznie w dolinę...
Po drodze zaprowadziłem ją jeszcze na skalisty krużganek, który pominęliśmy poprzednio. Trzeci główny wodospad spływa nader szeroką wstęgą z kamiennej ściany tak silnie przechylonej, że obszedłszy rozpadlinę można się dostać poza wodospad i z ciemnej, chłodnej arkady oglądać świat, pełny barw i słońca, przez srebrno-modry welon ruchomej fali. Efekt ten jest tak niespodziewany i czarowny, że mój narcyz zamilkł w najgłębszem skupieniu.
Stała bez ruchu, zapatrzona w naturalne czarnoksięstwo kolorów i zasłuchana w płaczliwy szmer kaskady, który przenikał tu całą skałę, drżącą od nacisku wód, i wydawał się głosem martwych kamieni, albo uwięzionego tutaj w cieniach i wilgoci niebieskiego światła. Nie przerywałem milczenia, lecz oparty ramieniem o narożnik jodłowych wiązań, tworzących arkadę, począłem przypatrywać się jej z uśmiechem. Zapomniawszy zda się, o wszystkiem, co leżało poza urokiem tej szklanej ustroni, słuchała i patrzyła. Nic, tylko słuchała i patrzyła. Myślała także. Zmarszczka zadumy wystąpiła pomiędzy zsuniętemi brwiami i różane wargi rozchyliły się lekkiem drgnieniem, jak gdyby chciały szeptem wtórować pracującym w niej myślom, uczuciom, obrazom.
Zaś uczucia te i obrazy musiały być z tych, co «uśmiechami rozrywają łono...» Wkrótce potem pojawił się na jej ustach promień bezwiednego szczęścia, przebił się na twarz całą i napełnił oczy wyrazem cichego rozrzewnienia czy zachwytu... Patrzyłem na grę tych wewnętrznych jutrzenek, na tęcze błękitne i połyski padające na nią od bladawego słońca, którego pienista zasłona pochłonąć nie zdołała; patrzyłem tak sporą chwilę, pokąd nie ocknęła się z zamyślenia i nie spotkała mojego wzroku.
A wtedy zmieszała się bardzo, jak gdybym podpatrzył zdradliwie jakąś wielką a źle strzeżoną tajemnicę.
I chciała była zapewne wytłómaczyć się żartobliwie z zadumy swojej i tego wniebowzięcia, jednak i w spojrzeniu mem, i w uśmiechu musiało być tyle otwartej i ciepłej tkliwości, że zapomniała o ekskuzie, a rumieniec nagły i coraz gorętszy występował na rozgrzane policzki, ogarniając stopniowo łuną przejrzystą i skronie, i czoło, i szyję, jak u dziecka, schwytanego na gorącym uczynku. I w chwili tej, gdy stała przede mną taka zapłoniona cała i bezradna, przysłoniwszy źrenice rzęsami, odbiegła ją po raz pierwszy wielkoświatowa dostojność i stała się raczej podobną do uczennicy, która źle wydała swą lekcyę. Wówczas też, po raz pierwszy przyszło mi na myśl ująć ją w ramiona, przycisnąć do piersi i zcałować z niej tę łunę nietykalnej skromności.
I byłaby może — nie zdając sobie dokładnie sprawy z tego, co się z nią dzieje — została mi na piersiach cicha i niepamiętna...
Niestety, uprzytomniłem sobie zaraz całą istot naszych odmienność. Równocześnie uprzytomniłem sobie białą i chłodną krainę, moją własną, chłodną i dumną krainę mojej myśli, której — co po narcyzach? i uprzytomniłem sobie jeszcze wesołe przy spotkaniu z nami uśmiechy owych nektarników, od których wzgardliwie zmrużyły mi się powieki.
Aż stało się, że wyprowadziłem ją z błękitu fantastycznej groty na upalną jaskrawość południa, a niedługo oddawałem matce, nietkniętą, jasną i promienną...
Nawet listki barwinku, zatknięte u paska, z nią razem powróciły w dolinę...
W godzinach popołudniowych znaleźliśmy się wszyscy w naszym ogrodowym kiosku. Ona miała przy sobie książeczkę Lotiego «Les Pêcheurs d’Islande». Znałem już tę cudną pieśń, wyśpiewaną przez romańskie usta na cześć morza i miłości.
To też chętnie podjąłem się czytania na głos. Były to ostatnie rozdziały smutnej historyi kochanków, których rozdzieliło morze.
Na skalistem wybrzeżu Bretanii, w huraganach wiosennych, kwitły śnieżne tarniny i miłość dwojga ludzi dosięgała ekstatycznego zenitu, a od wybrzeża w nieskończoność rozciągał się i wzdymał żywioł nieposkromiony i przepaścisty, nieskończonością dumny, nie znający ani uniesień, ani wiosen... Na rozkołysanej fali zostają potem szczątki utopionego oblubieńca, śmiesznie drobne i martwe w ogromie oceanowych oddechów, zaś na wybrzeżu, obnażonem przez wiatr i fale, czernieje krzyż, jako symbol pociechy.
W oczach słuchaczki mojej szkliły się łzy...
Po skończonem czytaniu gawędziliśmy długo. Pytała mnie — które z tych dwóch zjawisk jest najwyższem pięknem i poezyą na ziemi: Alpy czy morze?
Odpowiedziałem:
— «Piękna niema ani na horyzontach oceanu, ani na szczytach Alp. Jedynie wtedy, gdy przeciąga nad niemi potęga czujnej myśli ludzkiej, może z piór jej olbrzymich paść na te fale i na te śniegi tyle atomów piękna, że w sercach ludzi, idących przez wody i śniegi, rodzą się kwiaty poezyi».
Następnego dnia trwała pogoda równie niezmącona i znajdowaliśmy się podobnież niemal ciągle przy sobie, w tej samej atmosferze czystej i rozległej, tylko znów lotniejszej i wyższej o stopień, ponieważ nawet w obecności matki nie troszczyłem się już o upodobania i sprawy nektarników, lecz starałem się opisać nieco dokładniej śmiałe loty i błyszczące pióra owej czujnej, wszechpotężnej myśli, której nie oglądały jasne oczy jej dziecka. Starałem się zaś odziać ptaka myśli w tyle boskości i przepychu, że w południe towarzyszka moja nie wiedziała wcale kiedyśmy dotarli do pawilonu, wzniesionego opodal Giessbachu, na wyniosłym kopcu, skąd rozwiewał się widok królewski na dolinę Aaru, jezioro i prospekty gór najdalszych — a wieczorem nie spostrzegła nawet, jak nadeszła pora iluminacyi i rozstania.
Dnia następnego użyłem na zwiedzenie bryenckiego Rothornu. Byłbym bez wątpienia wolał zaniechać wycieczki na tę górę i spędzać znowu czas w towarzystwie moich rodaczek, atoli przeważył wzgląd nader dla mnie ważny. Umyśliłem znaleźć się na dzień cały sam na sam z sobą i stan swój samemu sobie dokładnie uświadomić. Pracował we mnie głuchy niepokój, jakby najwyższe moje dobro zagrożone było utratą, albo jakbym był blizki sprzeniewierzenia się czemuś tak ważnemu, że nawet srebrne oczy tej ślicznej dziewczyny zapomnieć mi o tem nie dawały, gdy czytałem w nich wzrastającą wciąż przychylność dla mnie; nawet wtedy, i właśnie najwięcej wtedy, wzbierał we mnie bunt przeciw temu, co sam czułem, i temu, co, jako rzecz niewymownie dla mnie miłą osiągnąć usiłując — osiągałem. Potrzebowałem oddalić się i myśleć. O myśli swojej myśleć i, postawiwszy ją przed sobą, obejrzeć pilnie, czy jest całą, nienaruszoną i czy ja zostaję z nią w tym samym co przed tem stosunku.
Wczesnem rankiem wsiadłem na statek, zatrzymujący się tu w drodze z Interlaken do Brienz, skąd przedsięwziąłem wędrówkę na szczyt. Dzień był nader gorący i jeszcze piękny, ale nieskazitelna dotąd pogoda wyraźnie się psuła. Z poza gór północnych i wschodnich wypełzły chmury. Z początku były nieznaczne i białe, jednakowoż w południe stały się na wysokości półtrzecia tysiąca metrów groźniejszemi i tak już gęstemi, że na parę kroków nie można było nic dostrzedz. Nie skarżyłem się na nie. Chmury bywają nieraz piękniejsze od geograficznych widoków, zapowiadanych w prospekcie. Jeszcze są one od nas daleko, jeszcze kładą się na niebie fantastyczną plamą, jak zwykły sztafaż krajobrazu, a już spostrzegamy u nóg naszych świeży zastęp nowych, podziemnych. Rodzą się gdzieś w głębi, szare, płaskie, nieruchome, a potem wydymają nagle okrągłe grzbiety, jak przebudzone zwierzęta powstające z legowisk, i suną zwartą ławicą, szybko a cicho, z obu stron skalistego ostrza, na którem stoimy, ku górze. Niebawem są tuż pod nami. Czołgają się po skośnych usypach i rumoszach stoków; jedna wieje pod niebo tłumnemi wstęgami dymu, inne dosięgają wysokości górskiego grzbietu i przekładając przez niższe siodła i wklęśnięcia potworne łapy, czynią z nas na krótką chwilę posągi, płynące na kamiennych okrętach po niebie, zanim połączone z lotnym hufcem ciemności, który plami niebiosa, pochłoną nas zupełnie.
Przynoszą z sobą mrok, mróz i wicher.
I właśnie wicher ten, mróz i zamrocz, które przyszły z chmurami, powitałem jak gońców upragnionych, a dawno niewidzianych. Niemi otoczony, pojąłem, żem za długo przebywał w ciasnem i gorącem gnieździe, żem za długo deptał arabeski sztucznych klombów i upajał się niebezpiecznym urokiem egoistycznego szczęścia. Pojąłem, że energia woli, zbyt długo bezczynna, może tak rozprężyć się i zleniwieć, że pozostałbym gnuśnie u podwalin niedokończonego gmachu, uległszy potrzebom i pragnieniom życia, takiego życia, jakiem pospolite gromady żyją na płaszczyznach i nizinach.
Tu, wśród surowych wysłanników burzy jesiennej, zetknąłem się znów oko w oko z potęgą pierwotną i niewyczerpaną. Kłęby chmur, oblatujące tę wysoczyznę stadem apokaliptycznych widziadeł, i wicher, świszczący przeraźliwie, były mi zbawieniem i wzorem. Z rozkoszą odpierałem ataki wirów powietrznych i wciągałem w płuca zimne powiewy. Przechodziłem z jednego urwiska na drugie, czasem przystając i szamocąc się z mroźnymi prądami, czasem szukając oparcia przy głazach, sterczących pionowo ze zbocza; czasem na miejscach odkrytych, wygładzonych przez wichry, tak silnie smagany byłem przez burzę, że musiałem się chwytać kęp długiej, spalonej trawy, porastającej południowy stok góry. Ale im bardziej wicher się wzmagał, a zimno wilgotnych mgieł stawało dokuczliwszem, tem lepiej działo się myślom moim, które spoczywały długo, a teraz budziły się gotowe do pracy i lotu. Radeby były otrząsnąć już z siebie martwotę bezczynnego letargu i puścić się w przestrzeń nowych horyzontów, jak stada chmur, lecące od tej niewielkiej góry ku lodozwałom Jungfrau. Czułem w sobie nadmiar myśli i pełnię siły do jej dźwignięcia; pojąłem, że ona jest moją kochanką i że chce być kochanką jedyną, zląkłem się o nią, zatęskniłem do pozostania z nią sam na sam i z całej mocy targnąłem przeszkodę, która pomiędzy mną a nią wznosić się zaczynała.
Kurzawą prochów marnych, mdłym oparem wód stojących na nizinach, zawiało ku mnie od wszystkiego, co nie było tą jasną, wielką, nadmateryalną i nadświatową panią i oblubienicą mojej przeszłości. Ona jedna — ta zimna — godną mi się wydała, abym u stóp jej wylał wrzątek piersi mojej... kipiała mi pierś do tamtej, drobnej i cielesnej, alem ja, wzbijając się nad znikome atomy, wyprężył ramiona ku nieśmiertelnej, najczystszej...
Aż wreszcie, kiedy, spędzony z najwyższych turni przez odgłos grzmotu, cofnąłem się do schroniska, a następnie, wsiadłszy do pociągu, zesuwałem się szybko z bezludnej sfery żywiołowych gwałtów w coraz zaciszniejsze i cieplejsze strefy zielonych łąk, lasów, pól i, nakoniec, ogrodów, gdzie ludzie coraz gęściej budują sobie domy i wygodne mieszkania, — wtedy pojąłem jasno i nieodwołalnie, że w tym spokojnym zaduchu i bezpiecznej ciasnocie nie byłbym nigdy zdolnym założyć sobie gniazda czy legowiska. W przekonaniu tem, które ponownie umocniło się we mnie na posępnej wyżynie, leżał wprawdzie wyrok dobrowolnego wygnania mego jestestwa na samotną tułaczkę, na tułaczkę ciężką i wyczerpującą, bez ciepła, bez słodyczy, bez kresu; a jednak nie czułem w sobie z tego powodu smutku, ani żalu. Być może, iż żałość ukróconej natury przeobrażała się we mnie w zimną wyniosłość, w tę dumę, którą niekiedy noszę na czole i na ustach, ściągniętych milczeniem.
Pamiętam, że czekając w przystani w Brienz, w powietrzu parnem i mimo późnej godziny jeszcze jaskrawem, zajęty byłem pomysłem do wielkiej naukowej pracy, w którejbym przedstawił cele i metodyczne drogi, zakres i osiągnięty dotąd rezultat wysiłków ducha, chcącego ujarzmić wszechświat łańcuchem poznawalności. Dzieło, któreby określiło te zapasy i ujęło je w system cyfry i miary, było od dawna moją ideą. Lecz dopiero z Rothornu przyniosłem w sobie konieczność wykonania go istotnie i własną siłą. Dopiero tam konieczność ta owładnęła mną całym i poczęła objawiać się czynem. Tam szukać zacząłem pierwszych zasadniczych punktów dla pracy, którą wykonałem potem w ciągu ubiegłej zimy, i tam było jej właściwe «poczęcie».
Czy rozumiesz tę moją sui generis wewnętrzną historyę, to despotyczne i bezwzględne zawładnięcie mną myśli o pracy, myśli o trudnem dziele? Takie historye odbywały się we mnie nie rzadko.
Przychodzą zawsze niespodzianie, są nagłą emanacyą czujnego ducha i od razu biorą wszystkie chęci i siły moje, całego mnie w niewolę.
Okręt napełnił się trzódką podróżnych, odbił od brzegu, przeciął jezioro w poprzek, wysadził mnie i połowę owej trzódki u podnóża Giessbachu, a z drugą połową popłynął dalej; przeładowano nas do wagonu zawieszonego na stalowej linie i windowano potem mostem powietrznym ponad pianami kaskady. Z trzódki pątników dochodziły mnie odgłosy zaciekawienia, okrzyki zachwytu i grozy; — a tymczasem we mnie żyła ta jedna tylko świadomość, że ciało moje i cała moja istota przywiązane są jakoby do wielkiego złotego płomienia, wspanialszego niż słońca wszelkie, którego treść jest moją treścią i jest zarazem czemś takiem, iż w porównaniu z owem pałającem zjawiskiem owe głosy, owe koleje i statki, ów rozlany po jeziorach i lądach ruch gorliwy istot, szukających wrażeń i wspomnień, iż nawet owe jeziora i lądy są cackiem znikomem, malutkiem, jednodniowem, czemś tak czczem, że prawie niewidzialnem, że prawie cieniem, zatracającym się w nicości.
Ostatni rok mego życia, twórczy rok pracy, onego dnia poczętej, rozjaśnił mój sąd i odsłonił przede mną prawdziwy stosunek względności rozmiarów i wagi pomiędzy płomieniem poznającej myśli, a środowiskiem, nad którem rozwijał się jej sztandar złocisty. Rok ten pogłębił mnie bardzo, a ze środowiskiem mojem ostatecznie rozbratał. Dzisiaj jest mi ono już prawie obcem. Dawniej istniało jeszcze powinowactwo pewne. Nie unikałem sideł uwitych z przędzy błyskotliwej, a nieraz, wszedłszy w różane ogrody ziemi, pozwalałem się osnuwać brylantowym pajęczynom, rozpiętym na kobiercu atłasowego kwiecia; nieraz też hafty pajęcze były tak nęcące i miękkie, że nie oswobodziłem się z nich zbyt rychło, w tej zresztą pewności, że wiążą mnie one tylko pozornie. Dziś już ledwo uwagę mą na siebie ściągają. Najgłębszy przewrót dokonał we mnie okres czasu ostatni, okres pisania wspomnianego dzieła. Wymagał takiego nakładu sił, tak doskonałego sprzężenia wszystkich władz ducha w jedną zdolność analizy i poznania, że trzeba było wszelkie przędze pozrywać i odrzucić. W nagrodę dostała mi się w udziale ogromna trzeźwość i dokładna miara dla żądań i postępków ludzkich, w stosunkach z ogólnym planem bytu. Nagroda to wielka. Ale ten rzadki i cenny klejnot musiałem okupić doszczętnem zniszczeniem przędz, łączących mnie z różanemi ogrodami życia. Wtedy to odepchnąłem od siebie to widmo, tak powabne, które mi przeszło przez drogę i owiało mnie tchnieniem osobistego szczęścia. — Czy powiesz może, że lepszym mi losem byłoby opowić się w biel narcyzów rajskich i na atłasowym ich kobiercu zapaść w letarg myśli? Czy powiesz to? A dlaczegóż sama, w swoje gwiazdy zapatrzona, zdala stoisz od rajów i kwietnych kobierców i sama jedna idziesz «nocą... nocą?...» Ty zrozumieć mię możesz i powinnaś... ty jedna...
Wróciwszy z Rothhornu do domu, zastałem zmianę. Przybyli krewni, zaproszeni listownie, i innych parę osób. Natknąłem się przypadkowo na całe towarzystwo i zostałem przedstawiony. Nowe, a raczej zawsze te same typy nektarnicze...
Obce głosy, obce twarze rzucają mi spojrzenia zaostrzone lekką ciekawością, rozbiór nieznanych mi kwestyi rodzinnych i nierodzinnych, wzajemne ożywienie, a zwłaszcza wesołość mojej towarzyszki — wszystko to razem akord niemiły intonacyi fałszywej, który mi kazał wycofać się co prędzej i powiedzieć sobie, że rola moja dobiegła do końca. Obecność moja nie miałaby nadal racyi. Czułem się zbędnym.
Z jadalni, w której było nieznośnie duszno, wyszedłem przed dom i rzuciwszy się na fotel, począłem myśleć o odjeździe. W ciepłem, nieruchomem powietrzu czuć było zbliżającą się burzę. Z rzęsistem światłem lamp elektrycznych mieszały się blaski dalekich i cichych błyskawic. Przed domem było pusto. Byłem zmęczony utrudzającem wspinaniem się po górach i podnieceniem umysłowem. Drażniła mi też nerwy parność atmosfery i przygnębiała konieczność ostatecznego rozcięcia mojej idyli, o której myśl przenikała mię ostrzami bólu. Nie wiedziałem jeszcze w jaką formę przyoblecze się rozstanie, ale czułem, że już teraz jest dla mnie cierpieniem. Jakże czyste, słodkie, pełne czaru było tym razem przędziwo więzów!... Mimowoli zadawałem sobie pytanie: czy i ją rozstanie zaboli choć trochę? Czy przyśnią się jej kiedy arkady jękliwe, w zasłonach z pereł i błękitu, gdy dusza jej wysychać będzie w zgiełku nadmorskich bulwarów, lub na trybunach turfu?
Czy, patrząc, kiedyś w przyszłości, na zatoki, rojne od zastępów nektarników, odszuka w rytmie pulsującego morza ślad powszechnych sił i motorów bytu, które po szczęściu rybaków bretońskich przesuwają się falą ciężką, jak śmierć, a na piramidach Alp wcielać się mogą w złote pochodnie czujnych duchów i w cherubinowe ekstazy?...
Z myśli tych obudził mnie szelest sukni, odgłos znanych, lekkich kroków i widok smukłej, jasnowłosej postaci, w haftach perłowych, z rubinem ciemnej róży u piersi... Na ów widok serce zabiło mi żywiej i znużenie me zniknęło. Wszakże było rzeczą oczywistą, że przyszła tu, aby znaleźć mnie i porozmawiać nieco, po dniu spędzonym w rozłączeniu. Powitałem ją z nietajoną radością. Ona jęła tłómaczyć, że w pokojach matki, dokąd się wszyscy cofnęli, było jej tak nieznośnie gorąco, iż potrzebowała otwartego przestworu... chociaż i tutaj niepodobna się dziś ochłodzić... przytem lubi patrzeć na błyskawice...
Każdem takiem słowem wszczepiała mi się w serce.
Nie wiedziałem o czem mówić. Zagadnąłem o matkę, której wygląd wydał mi się tego dnia jakimś szczególnym, przeszliśmy się kilka razy wzdłuż terrasy — potem ona usiadła na jednej z kanap i wskazała mi miejsce obok siebie... Nie chciałem jednak siadać. Z odległości kilku kroków patrzyłem na nią w milczeniu. Po twarzy jej przesunął się delikatny rumieniec. Siedziała w silnym blasku kinkietów, zwrócona twarzą w stronę jeziora i Rothhornu, kędy raz po raz odmykało się niebo jasnością siną i przepaścistą. Patrząc na nią, przechodziłem równocześnie w pamięci szereg dni spędzonych przez nas pod jednym dachem.
Wreszcie przerwałem milczenie:
— Biedna róża!...
— Czy dlatego, że zwiędnie i umrze? — spytała, podnosząc wzrok na mnie.
— Nie; nie dlatego. Ta róża jest smutna, bo mówi sobie: «Oto jestem kwiatem przepysznym i woniejącym mocno, a nie mam żadnej wartości; przepadła ona wraz z chwilą, w której stanęła nade mną gwiazda moja, ale niepoznana, czy wzgardzona, zagasła i już nie wróci...»
Nie śledząc na obliczu jej wrażenia, jakie mowa moja wywrzeć mogła, zwróciłem się ku światłom atmosferycznym i zacząłem zaraz w wizyach oderwanych i jaskrawych powtarzać jej wszystko, co podczas samotnej wycieczki mojej przesunęło mi się przez głowę. Mówiłem niespokojnie, gorąco, szybko. Nie był to hymn uwielbienia dla czekającej mnie pracy, lecz apoteoza jej tematu. Skąpa dotąd rozmowa nasza stała się monologiem. Ona nie przerywała mi ani razu.
Mówiłem może więcej do siebie aniżeli do niej. Powtórzyć tego, co mówiłem, dziś już nie mogę.
Być może, że wraz z sinym blaskiem odmykającym bramę ciemności, rozwarła się wtedy przede mną Walhalla sfinksowej poezyi... Cisnęły się do mnie ze wszystkich stron nowe idee, nowe wrażenia, nowe obrazy, coraz dumniejsze, potężniejsze i gorętsze. Jeżelim kiedy oglądał geniusza myśli przesiąkającej w byt i w treść bytu, geniusza w chwale jego największej i niepojętej — to oglądałem go wtenczas. Jeżeli kiedy pojęcia, barwy, ognie i echa objawione w przyrodzie potrafiłem splątać w rytm takich akordów, w którychby się odbiły ognie i echa istniejące poza myślą naszą, w nas samych i poza nami, we wszystkiem i poza wszystkiem — to w akordach, znalezionych wtenczas, objawiała się przeczuwana prawda bytu tętnem chaotycznem i dalekiem... Jaśniały więc ogromne trony Sfinksów, oskrzydlały je szumy orle i sztandary z płomienia; a przed niemi płynął ocean wieczności z odbitem w nim fata morgana, czyli tym strzępkiem istnienia, w którym ludzkość rodzi się, żyje, walczy, cierpi i umiera.
Przypomniałem własne jej zdziwienie, gdy z najwyższego punktu, dokąd na przechadzce naszej zdołaliśmy dotrzeć, ujrzała zamek, park i kioski Giessbachu. Wszystko wydało jej się nie tylko małem, ale zarazem zupełnie innem, prawie że nieznanem. Jeszcze odmienniejszem i jeszcze bardziej obcem wydałoby się jej gniazdo nasze z wierzchołka Rothhornu...
Wymiary i wartości zmieniają się wraz z wysokością, do jakiej się wznosimy, jakąż zatem wartość przedstawiać mogą klejnoty ludzkiego bytu, oglądane z wyżynowych dumnych tronów?! Poczem próbowałem jej wytłómaczyć w słowach szybkich, zwięzłych i niecierpliwych tę jedyną elementarną prawdę, którą i w ciebie daremnie chciałem wpoić, iż poza władzą i dogmatem analizującej myśli niema dla życia żadnych dóbr, ani celów. Jeżeli duch człowieka posiada w sobie dość siły, aby wstąpić na te szczyty, już nie ziemskie, lodowe i martwe, ale boskie, żywe i płomienne — czyż ojczysty strzępek istnienia, skąd wzleciał, może i powinien mieć możność zepchnięcia go ze zdobytych piedestałów?
Cóż go ma ściągnąć w nizinę? Czy powinowactwo z atomami, z których przypadkowo powstał?
Czy wartość dłuższego życia, okupionego apatyą i śmiercią myśli?
— Czy może — wizya osobistego szczęścia??
Długą mowę moją przerwał w tem miejscu donośny syk wężów ognistych, które wypadły z nieprzebytej ciemności, kryjącej wodospad i góry, i skrzyżowawszy się wysoko, cisnęły w ową ciemność gradem iskier, na znak, że iluminacya się rozpoczyna.
I dopiero garść wzlatujących w przestwory iskier rakietowych przekonała mnie, że mówić musiałem bardzo już długo i że mówiłem właściwie o rzeczach, które tej ślicznej panny, dotrzymującej mi towarzystwa, wcale obchodzić nie mogły. Czemuż traciłem czas na atomy i dogmaty, skoro go miałem tak niewiele, a ona znajdowała się przy mnie może już raz ostatni?... To też, zamiast dokończyć rozpoczętego zdania, zawołałem, wskazując na ostatki rozsypanych w powietrzu światełek:
— Nad głową pani żeglują gwiazdy złote!
A myślałem o gwiazdach spadających, o których twierdzi legenda, że palą się dla wszystkich ludzi na niebie jako zakładniczki szczęścia...
Miałem w sobie ogromne upragnienie szczęścia i niezłomną wolę nieprzyjęcia go od żadnej z gwiazd, które w dół lecą i w dół ciągną...
Ona zaś nie widziała nic, ani w górze, ani w dole...
Siedziała lekko pochylona, z rękoma splecionemi na kolanach, w zamyśleniu wielkiem; widocznem było, że zagadnienie jakieś, donośne a trudne, zjawiło się przed nią nagle i że ona rozwiązać go nie może. Na twarzy jej z poprzedniego rumieńca nie pozostało ani śladu. Owszem, stała się bardzo bledziutką i nigdy jeszcze nie widziałem jej tak bladą i tak do głębi poważną. Wreszcie, w odpowiedzi niejako na mój wzrok pytający, zaczęła mówić powoli i cicho, nie patrząc mi w oczy, jak gdyby formułowała na głos wnioski, dobyte z długiego wątku myśli, przez nas oboje wiązanych. W głosie jej brzmiała nuta łagodnego smutku i czuć było odrobinę goryczy:
— Są to rzeczy do zrozumienia nie łatwe... Tak, wątpliwości nie powinno w tem być żadnej... Kto jest dość potężny, aby wstępować na takie piedestały, z których przeglądać można wszystkie światy, widzieć i wiedzieć, skąd się wzięły, po co są i dokąd dążą... i wszystkie ich losy rozumieć — ten chyba nie znajduje na ziemi nic, coby mógł stawić na równi z swą własną władzą i wielkością... Nie znajduje i nie znajdzie... Oczywiście, że ani ludzkość dla niego wartości mieć nie może, ani życie i szczęście tego rodzaju, za jakiem tęsknią inni... ani gwiazdy, ani lodowce...
Zawahała się... A potem skłoniwszy czoło bardzo nizko i rozplatając ręce, dokończyła głosem tak cichym, że ledwo słyszalnym:
— Ani mój barwinek...
Nie mogę sobie uprzytomnić dokładnie, co wówczas we mnie zaszło: — czyn mój nie był przygotowany żadnym zamiarem. Dość, że podczas, gdy różowe listki jej warg drżały jeszcze od wyszeptanych wyrazów, już byłem przy niej, już objąłem jej głowę ramieniem, przechyliłem twarzyczkę wstecz i na dziewicze jej usta kładłem pocałunek długi i gorący... Pieszczota moja trwała zaledwo chwilę, a jednak szereg wrażeń i myśli, które uświadamiałem sobie w ciągu tej krótkiej chwili, był nader zawikłany i długi. Naprzód więc przeraziło mnie gwałtowne wstrząśnienie, jakiemu pod dotknięciem mojem uległa.
Bo nie wykonała ani jednego ruchu obrony, tylko ręce jej rozsunęły się połowicznym gestem trwogi. Zresztą znieruchomiała i zmartwiała zupełnie. Czułem jedwabistą miękkość jej włosów i słodycz pocałunków, a jednocześnie, z obliczem przy obliczu, topiąc wzrok w jej oczach, widziałem, że błękit ich srebrny i przejrzysty zaszklił się i zmącił. I wargi jej wydawały się znieczulonemi i martwemi. Może i serce jej uderzać przestało na tę chwilę, gdy przylgnąłem do niej, i z bladą twarzą Akteona brałem z ust jej pierwszy i ostatni haracz miłości...
A pocałunki moje nie były, zaiste, namiętnym wybuchem kochanka. Kochanka!... Tak, było w nich i takiego uniesienia wiele. Włożyłem w nie z pewnością wszystką tkliwość, na jaką istota moja zdobyć się może. I pamiętam nawet, że, poczuwszy ją tak bezpośrednio przy sobie, twarzą przy twarzy, sercem przy sercu, odeprzeć musiałem powstający nagle rzut woli wyrzeczenia się dla pospolitego z nią szczęścia wszystkich mych wielkich lotów i cichego zostania na resztę życia przy tych ustach dziewczęcych i przy tych jedwabistych włosach... Jednakże nagła ta i silna fala zmysłowej tkliwości rozbiła się wnet o potęgę innych uczuć, silniejszych i więcej snać u mnie podstawowych. Unosiło mnie piękno faktu, który posiadał w sobie wagę i uroczystość obrzędu, a zarazem tę tragiczność, jaką ma każda chwila stanowcza i przełomowa. Albowiem, niszcząc w niej samowolnie pierwszą nietykalność wiosny i poranku, czyniłem to mniej dla siebie, jak raczej na cześć i na ofiarę władzy powszechnej, odwiecznej i twórczej, której objawem krótkim a błyskotliwym jestem sam i jest dusza moja. Tej władzy płomieniom wiecznym i wszechwładnym należy się to, co ziemia wydaje najkosztowniejszego z żywiołych swoich.
Niech ta dziewczyna idzie dalej przez życie trybem zwyczajnym, niech w rówieśnym tłumie zwycięża i kocha! Jutrzenki najcudniejszego czaru, odjętej przez usta moje, nie będzie już mogła oddać nikomu...
Pojmowałem zresztą, że z obecnym momentem rozstaję się z nią ostatecznie, że tracę ją nieodwołalnie i na zawsze. I ze źródła tej świadomości podniosła się we mnie nowa fala, potężna i dławiąca fala egotycznego żalu nad mglistym, bladym losem własnej młodości mojej. I to bowiem czułem bardzo wyraźnie i nieodwołalnie, iż razem z tem pożegnaniem kończy się jutrznia wiosny życia mego, a następuje okres żmudnych ostatecznych zapasów, walk samotnych, a kto wie czy zwycięskich?...
Więc żal mię zdjął niewymowny za młodocianą poezyą róż, narcyzów, słowików i sercowych krynic, którą całą, całą żegnałem w osobie tej dzieweczki — żal tak bezdenny i bezbrzeżny, że gigantyczny świat myśli i dążeń moich zdołałby zatopić oceanem łez gorzkich i głuchych... jednak najwyższy wysiłek woli i tę falę groźną zmógł i roztrącił.
Wszystkie te bunty i zwycięstwa wezbrały we mnie, starły się i opadły w przeciągu krótkiej chwili, którą spędziłem na jej sercu.
Poza tem wszystkiem zostało mi zresztą dość przytomności, by pomyśleć o tem, że znajdowaliśmy się w miejscu publicznem, dość przytomności, by rzucić okiem, czy na platformie byliśmy rzeczywiście sami. Jakoż widziałem zdala grupę osób, patrzących na rozpoczętą właśnie illuminacyę strumienia.
Spokojny, uroczysty i smutny, uwolniłem ją delikatnie z objęcia, spojrzałem raz jeszcze na źrenice, przykryte teraz rzęsami i na biedne, szczelnie zaciśnięte usteczka, i odszedłem ku widzom zgromadzonym po drugiej stronie terrasy, zostawiając ją milczącą i samą. Na czarnym płaszczu nocy jaśniała olbrzymie pionowa kresa kipiącego srebra. Ponad nią wzlatywały gwiazdy złote, rozsypując się w łzy duże i ogniste. Na niebie grały błyskawice...
W nocy, która po wieczorze tym nastąpiła, ponowił się u jej matki atak, bardzo niebezpieczny, spowodowany może — w części przynajmniej — gwałtowną burzą, jaka przeciągnęła nad Giessbachem w godzinach północnych. Poprzednio już wydałem służbie rozkazy natychmiastowego zawiadomienia mnie w razie jakiegokolwiek wypadku. W pierwszej chwili trzeba się było zadowolić pomocą zakładowego hydropaty. Natychmiast wszakże wprawiliśmy w ruch telefon i telegram, aby przywołać najlepsze siły medyczne z Interlaken i Lucerny. Drugiego dnia, na wiadomość otrzymaną od jednego z lekarzy, że profesora wiedeńskiego widziano w ostatnich czasach w hotelu Bellevue w Interlaken, udałem się tam bezzwłocznie, ale już go w owym domu nie zastałem, w biurze zaś nie umiano mi dać żadnych wyjaśnień. Dopiero jedna z córek hotelisty przypomniała sobie o projektowanych przez gościa odwiedzinach Beatenbergu. Pojechałem więc dajej, i znów nadaremnie. W Thun wreszcie znalazłem poszukiwanego! Uczony, widząc się po raz drugi napastowanym, a może w przekonaniu, że sztuka jego jest w tym wypadku bezsilną, nie chciał o powrotnej wycieczce do chorej damy ani słyszeć i dopiero po najdłuższych i najgorętszych prośbach moich zgodził się jechać. Wieczorem byliśmy już w Giessbach. Po odbytej naradzie uznano stan za beznadziejny, jakkolwiek po zastosowaniu rozmaitych środków chora czuła się znów nieco rzeźwiejszą i uspokojoną.
Ponieważ obecność rodziny zapewniała biednej panience opiekę stokroć właściwszą aniżeli moja, przeto odjechałem razem ze słynnym profesorem. Pożegnałem ją, mówiąc, że nagłe i ważne sprawy wymagają mego natychmiastowego powrotu. Ona nic na to nie rzekła, tylko z zamkniętemi usty wzroku mego unikając, wyciągnęła do mnie rękę drobną, białą, zimną...
— Dziękuję — szepnęła. — Pan był tak dobry dla mamy...
Nie zapytała o nic i niczego nie żądała.
Jam też, milcząc, ze spuszczonym wzrokiem odszedł.
Od tego czasu nie wiem o niej nic wcale, i oto cała spowiedź moja. Długa spowiedź, ale jej nie żałuję — w tem przeświadczeniu, że odkryłem ci wiele tajemnic swoich i że nie będziesz mnie na przyszłość posądzać o zamiłowanie w aksamitach życia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Eliza Orzeszkowa, Tadeusz Garbowski.