Żywe grobowce/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Urke-Nachalnik
Tytuł Żywe grobowce
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Księgarni Polskiej B. Połonieckiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.

Nadeszło lato 1920 roku i wojna z bolszewikami. Więźniowie cieszyli się, że jest ruch. Wojna w pojęciu więźnia rów na się wolności. Każdy z więźniów kryminalnych marzy, by się na nią dostać. Wszystko, co pachnie grabieżą, krwią, pożogą — pociąga go. Siedzi z wielkiem zaciekawieniem postępy wrogich armij. Kawałek dziennika skradziony dozorcy, albo porzucony przez niego po zjedzeniu kromki chleba, przyniesionej na oddział, skrawek gazety znaleziony na śmietniku lub jakimś innym sposobem przeszmuglowany z wolności, wędruje tu z rąk do rąk. Więźniowie politykują między sobą na temat patrjotyzmu, a nawet nieraz dochodzi do wymiany „not dyplomatycznych“ więziennym sposobem. Znaczy to, że jeden drugiemu podbije oko i tak długo stara się go przekonać, aż tamten zostaje jego zwolennikiem.
Psychologicznie jest zrozumiałe, że w zakamarkach duszy więźnia, choćby u najgorszego zbrodniarza, zawsze się znajdzie iskierka wspólnych uczuć i obowiązku wobec ojczyzny i społeczeństwa. Tego samego społeczeństwa, do którego każdy przestępca czuje żal, że nie umożliwia mu powrotu do siebie. O, gdyby tak społeczeństwo umożliwiło nam powrót do siebie i nie wytykało nas palcami, nie gardziło nami na każdym kroku! Większość z nas stałaby się napewno uczciwymi ludźmi, a nawet pożytecznymi, i naprawiłaby błędy młodości. Niestety wiedzą ludzie podobni do mnie, jak opłakana i smutna jest droga powrotu do społeczeństwa. Niejeden z nas błagał, prosił o jakąkolwiek pracę i dach nad głową. Tak długo chodził po ulicach, uliczkach i ścieżkach, szukając pracy, aż trafił na taką drogę, która zaprowadziła go zpowrotem prosto do „mamra“.
Nieraz słyszałem wówczas w celi, gdy bolszewicy byli blisko Warszawy, spory i rozmowy; niemal każdy twierdził to samo: „Będę bronił ojczyzny do ostatniej kropli krwi“. Co innego jest ojczyzna, a co innego społeczeństwo; to, że społeczeństwo napiętnowało ich jako zbrodniarzy, nie obniża wcale poziomu ich miłości do ojczyzny.
W więzieniu rozeszła się wówczas pogłoska, że jest rozkaz w kancelarji, aby wybrać z więźniów ochotników na front. Prawie wszyscy jak jeden mąż postanowili nadstawić własne piersi najeźdźcom. Pragnęli stanąć w szeregach armji choćby w najgorszym ogniu, by pokazać społeczeństwu, że nie są tak podli, za jakich ich uważają.
Żaden przestępca mojem zdaniem nie ma takiego żalu do wymiaru sprawiedliwości, który pozbawia go wolności na określony przeciąg czasu, jak do społeczeństwa, które ska* żuje go po odbyciu kary na całe życie, nie chcąc mu dać pracy. Społeczeństwo jest gorsze, gdyż swoją srogością i nieufnością skazuje go na głodową śmierć. Tem samem społeczeństwo samo przeciw sobie wpycha mu do rąk narzędzia zbrodni i — co za tem idzie — przestępca musi powrócić, skąd przybył.
Pamiętam to, jakby dziś, gdy rozniosła się wieść po więzieniu przed początkiem Nowego Roku, że pan naczelnik więzienia mokotowskiego Bugajski ma opuścić Mokotów. Więźniowie bez wyjątku tak posmutnieli, jakby od pozostania tego naczelnika zależała ich wolność. (Muszę tu powiedzieć, że ja nie mogłem zrozumieć, jak więźniowie mogą do tego stopnia uwielbiać tego, który bądź co bądź ich tu więzi). Ja u tego naczelnika siedziałem tylko około sześciu tygodni, gdyż pożegnał on nas zaraz po Nowym Roku i objął stanowisko naczelnika więzienia na Pawiaku. Naczelnik zaś z Pawiaka, p. Ficke przyszedł na naczelnika do Mokotowa. Nie znałem więc dobrze pana Bugajskiego. Raz jedyny widziałem go na piekarni; wypytywał każdego zosobna o pracę i o zdrowie. Więźniowie, kiedy mówił do nich, patrzyli na niego, jak na własnego ojca. Był to człowiek w średnim wieku, bardzo przystojny, wysoki, o energicznym, myślącym wyrazie bladej twarzy; człowiek szlachetny, wyrozumiały, o wielkiej kulturze, z zawodu prawnik, pracujący ideowo na polu więziennictwa od początku istnienia Niepodległej Polski. Dziś już od kilku lat pracuje w Ministerstwie Sprawiedliwości jako radca w departamencie karnym. Pracuje wciąż wytrwale nad ulepszeniem systemu więzieńnictwa. W ciąż ukazują się nowe jego dzieła o tem, jak karać, by więzienie dało pożądane skutki, by uszlachetniło duszę więźnia i umożliwiło mu powrót do społeczeństwa.
Wszyscy więźniowie kryminalni mówią o nim z wielkim respektem i doprawdy sam przekonałem się w ostatnich latach, jaki przewrót w więziennictwie zrobił ten szlachetny człowiek dla dobra i kultury więźniów. Moje wykształcenie mam też w dużej mierze do zawdzięczenia jemu. On to dążył do tego, aby po więzieniach zakładano bibljoteki i pozwolił trzymać w celi materjały piśmienne. Założył nawet bibljotekę wędrującą dla więźniów. O jego szlachetności miałem później sposobność przekonać się na własnej osobie, o czem dalej będzie mowa. Narazie jednak wróćmy do tematu.
Po Nowym Roku, gdy nowy naczelnik objął władzę, w więzieniu zapanowało przygnębienie. Mokotowem rządził teraz pomocnik naczelnika, p. Dąbrowski. Był to człowiek dość energiczny i uczciwy, ale za to zarozumiały i mało kulturalny. Coprawda napisał on książkę; miałem sposobność ją czytać. Dość trafnie udało mu się ująć dolę więźnia po wyjściu z więzienia na wolność; reszta to mojem zdaniem literatura i nic więcej. Ja siedziałem piętnaście lat w rozmaitych celach, z różnymi więźniami. Zapewne przede mną więzień mówiłby szczerzej, niż to opisuje autor, opowiadając przebieg pewnej rozmowy, którą podsłuchał. Znam ja dobrze bohaterów tego opowiadania i zaręczam, że podobnej rozmowy o „robotach“ nigdy nie mogli prowadzić tak, by on ją mógł podsłuchać. Zresztą nie chcę się bawić w krytyka, powiedziałem tylko to, co wiem sam, znając materjały z jakich książka ta powstała.
Po wszystkich korytarzach więziennych wywieszono tablice z pięknemi napisami:
„Bądź moralnym, a będziesz szczęśliwym“. „Za używanie niemoralnych słów będziesz surowo karany“.
Muszę tu powiedzieć prawdę, że więcej dla uszlachetnienia dusz i ciał naszych, prócz tych tablic, nie dal nam nic. Kajdanki, karcer, pojedynki, — to, to i owszem.
Pogłoski o wojnie znów rozweseliły twarze więźniów, smutne po utracie tak dobrego naczelnika. Pewnego dnia, — o ile pamiętam, było to w lipcu, — patrzyłem z innymi więźniami przez okna piekarni, które oprócz krat miały jeszcze nałożone druciane siatki, aby więźniowie nie mogli wydawać chleba zamiataczom podwórza. Przyglądaliśmy się rozweseleni, jak pan inspektor wraz z innymi inspektorami wywoływali według nazwisk więźniów, ustawionych uprzednio przez dozorców. Puszczono na wolność małe wyroki, — o ile mi się zdaje, do roku więzienia, — a także tych, którzy należeli do wojska, a nie przekraczali półtorarocznego wyroku.
W serca więźniów z dużemi wyrokami wstąpiła nadzieja, że i na nich czas przyjdzie i pójdą na front. Tego dnia przyszedłem z pracy zmęczony, gdyż pieczono teraz z amerykańskiej mąki chleb dla wojska na front. Muszę też powiedzieć, że rygor na piekarni trochę się rozluźnił i od czasu do czasu udawało się coś ugryźć z tych amerykańskich darów Bożych.
W czasie kolacji krążyło nad Mokotowskiem więzieniem kilka ledwie dostrzegalnych samolotów. Strzelano gdzieś zbliska z armat i domyśliliśmy się, że są to samoloty wroga i że nieprzyjaciel musi być blisko Warszawy. W tem huknęło raz i drugi, tak głośno, jakby bomba wpadła do naszej celi. Po kilku minutach usłyszeliśmy płacz i jęki. Przed samem oknem przeniesiono na noszach do szpitala zabitego dozorcę i chłopca starszego dozorcy Kałam... Nieszczęśliwy ojciec wydzierał sobie włosy z głowy, mówiąc do nas płaczliwym głosem:
— Chłopcy drodzy, dziecko mi zabili! Oj, Boże, oj, Boże! Nikt z więźniów nie śmiał teraz naigrywać się z nieszczęścia, mim o, że był on tu znanym oprawcą więźniów z cel pojedyńczych. Ten człowiek nieczuły na łzy i jęki więźniów, człowiek, który ich gnębił w okrutny, sadystyczny sposób, teraz płakał na widok trupa swego dziecka. Zrozumiał zapewne w tej chwili, że i my także należymy do ojców i matek, które także po nas płaczą. Jeden tylko więzień, który miał „koło“, a dłuższy czas siedział pod jego knutem w pojedynkach, zawołał wzruszony:
— Teraz przekonałem się i wierzę, że jest Bóg, który karze za zło i krzywdy ludzkie. Bóg go skarał za naszą krzywdę. Nie będzie już zapewne mówił do więźniów: „Jeden Bóg jest na niebie i jeden ja tu w pojedynkach“.
Trzeba przyznać, że po tym wypadku stał się on rzeczywiście o wiele lepszy dla więźniów; ale jeszcze niezupełnie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Icek Boruch Farbarowicz.