Przejdź do zawartości

Życie Henryka Brulard/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Życie Henryka Brulard
Wydawca Bibljoteka Boy’a
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Vie de Henri Brulard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII

Rodzina składała się tedy, w epoce śmierci mojej matki, około r. 1790, ze starszego pana Gagnon (60 lat), Romana Gagnon jego syna (25 lat), Serafji jego córki (24), Elżbiety jego siostry (64), Cherubina Beyle jego zięcia (45), Henryka jego syna (7), Pauliny jego córki (4), Zenaidy jego córki (2).
Oto osoby smutnego dramatu mojej młodości, która przywodzi mi na pamięć prawie same cierpienia oraz głębokie udręki duchowe. Ale przejdźmy potrosze charaktery tych osób.
Dziadek mój, Henryk Gagnon (60 lat); córka jego Serafja, ten czart w spódnicy, której wieku nigdy nie umiałem odgadnąć, mogła mieć 22 albo 24 lat; siostra jego Elżbieta Gagnon (64 lat), wysoka, chuda i sucha kobieta, piękna twarz o włoskim typie, charakter nawskroś szlachetny ale ze wszystkimi hiszpańskiemi wyrafinowaniami i skrupułami sumienia. Urobiła mnie w tym duchu; ciotce Elżbiecie zawdzięczam wstrętne oszukaństwa szlachetności branej z hiszpańska, w których grzęzłem przez pierwsze trzydzieści lat życia. Podejrzewam, że ciotka Elżbieta, bogata (jak na Grenoblę) została panną wskutek jakiejś nieszczęśliwej miłości. Słyszałem coś w tym rodzaju z ust ciotki Serafji bardzo młodo.
Dopełniał wreszcie rodziny mój ojciec.
Józef Cherubin Beyle, adwokat przy miejscowym parlamencie, reakcjonista i kawaler Legji Honorowej, zastępca mera, zmarł w r. 1819 w wieku, jak mówią, lat 72, z czego wniosek, że urodził się w 1747. Miał zatem, w 1790, 43 lat.
Był to człowiek bardzo mało sympatyczny, wciąż rozmyślający o kupnie i sprzedaży gruntów, bardzo szczwany, nawykły kupować od chłopów i sprzedawać im, typ arcy-delfinacki. Nie było nic mniej hiszpańskiego i mniej skłonnego do porywów szlachetności niż ta dusza; toteż ciotka Elżbieta miała doń zdecydowaną antypatję. Był, co więcej, bardzo pomarszczony i brzydki, nieswój i milczący z kobietami, których jednak potrzebował.
Ta ostatnia cecha obudziła w nim gust do Nowej Heloizy i innych pism Russa, o których mówił z prawdziwem uwielbieniem, przeklinając go równocześnie jako bezbożnika, śmierć bowiem mojej matki wtrąciła go w najniedorzeczniejszą dewocję. Nałożył sobie obowiązek odmawiania wszystkich modłów które odmawiają księża; przez kilka lat była nawet mowa o wstąpieniu do klasztoru: prawdopodobnie powstrzymała go chęć zostawienia mi swojej kancelarji. Miał zostać adwokatem konsystorskim; było to zaszczytne wyróżnienie, o którem mówił tak, jak młody porucznik grenadjerów mówi o krzyżu Legji. Nie kochał mnie jako indywiduum, ale jako syna mającego utrwalić jego ród.
Bardzo trudno było aby mnie kochał: 1-o widział jasno, że ja go nie kocham; nigdy nie odzywałem się doń bez potrzeby, obcy był wszystkim owym pięknym ideom literackim i filozoficznym, które stanowiły treść moich pytań zadawanych dziadkowi oraz wybornych odpowiedzi tego miłego starca. Widywałem ojca bardzo rzadko. Moja żądza opuszczenia Grenobli (to znaczy jego) oraz moja pasja do matematyki, — jedyny środek dający mi nadzieję opuszczenia tego miasta, które mi było wstrętne i którego jeszcze nienawidzę, tam bowiem nauczyłem się znać ludzi — moja pasja matematyczna pogrążyła mnie w głębokiej samotności od 1797 do 1799. Mogę rzec, że pracowałem przea te dwa lata, a nawet przez część roku 1796, jak Michał Anioł pracował nad kaplicą sykstyńską.
Od czasu mego wyjazdu, z końcem października 1799 — przypominam sobie datę, ponieważ 18-go brumaire, 9-go listopada, znajdowałem się w Nemours, — łączyły mnie z ojcem jedynie sprawy pieniężne. Chłód ciągle wzrastał: nie mógł rzec słowa, któreby mi nie było antypatyczne. Nie było dla mnie wstrętniejszej rzeczy, niż sprzedać kawał gruntu chłopu kręcąc przez tydzień aby zarobić trzysta franków, a to była jego namiętność.
Nic naturalniejszego. Ojciec jego, który nosił, o ile mi się zdaje, wielkie imię Piotra Beyle, umarł z podagry w Claix, niespodzianie, w 63-im roku. Ojciec mój, mając lat 18 (było to zatem około r. 1765) został się z kawałkiem ziemi w Claix, dającym 800 czy 1800 franków, posadą prokuratora, i dziesięcioma siostrami do wydania, oraz matką swoją, bogatą dziedziczką (to znaczy mającą może 60.000 franków) i, jak przystało bogatej dziedziczce, rozkapryszoną. Długi czas jeszcze biła mnie w dzieciństwie po twarzy, kiedy pociągnąłem za ogon jej psa Azora (piesek boloński z długą białą siercią). Pieniądz był wtedy, i słusznie, główną myślą ojca, a ja myślałem o pieniądzach zawsze jedynie ze wstrętem. Pojęcie to jest mi nad wyraz przykre, gdyż mieć pieniądze nie sprawia mi żadnej przyjemności, a nie mieć ich to szpetne nieszczęście.
Nigdy może traf nie skupił dwóch natur hardziej odpychających się wzajem jak mój ojciec i ja.
Stąd brak wszelkich przyjemności w mojem dzieciństwie od 1790 do 1799. Ten wiek, który wszyscy mienią wiekiem czystego szczęścia, był dla mnie, dzięki memu ojcu, jedynie pasmem przykrości i wstrętów. Dwa djabły srożyły się nad mem biednem dzieciństwem: — ciotka Serafja i ojciec, który od r. 1791 stał się jej niewolnikiem.
Czytelnik może się uspokoić co do opowiadań moich niedoli; przedewszystkiem, może opuścić kilka kartek, i błagam go aby to uczynił, piszę bowiem zupełnie na ślepo, rzeczy nudne może nawet na rok 1835, a cóż dopiero będzie w 1880?
Po wtóre, nie mam prawie żadnych wspomnień ze smutnej epoki 1790—1795, w czasie której byłem biednym małym prześladowanym berbeciem, wciąż łajanym z lada powodu, i wspieranym jedynie przez filozofa à la Fontenelle, który nie chciał wypowiadać wojny z mego powodu, tem więcej że w tych utarczkach powaga jego kazała mu podnosić głos: rzecz do której miał najwyższy wstręt. Ciotka Serafja, która, nie wiem czemu, znienawidziła mnie, wiedziała również o tem.
W dwa ub trzy tygodnie po śmierci matki, ojciec i ja wróciliśmy do smutnego domu. Spałem w lakierowanem łóżeczku podobnem do klatki, w alkowie ojca. Oddalił służbę i jadał u dziadka, który nigdy nie chciał przyjąć za to pieniędzy. Sądzę, że to przez wzgląd na mnie dziadek mój zgodził się na ciągłe towarzystwo człowieka tak mu antypatycznego.
Łączyło ich jedynie uczucie głębokiej boleści. Po śmierci mojej matki, rodzina zerwała wszystkie stosunki towarzyskie i, ku mojej najgłębszej nudzie, żyła w zupełnem odosobnieniu.
Pan Joubert, góral, mój bakałarz, który mnie uczył początków łaciny, Bóg wie jak głupio, każąc mi recytować wciąż wstępne reguły — rzecz pod którą wzdragała się moja inteligencja, a miałem jej podobno dużo — umarł. Chodziłem do niego na lekcje na placyk Matki Boskiej; mogę rzec, że ani razu nie przechodziłem tamtędy, aby sobie nie przypomnieć matki i cudownie wesołych dni, jakie pędziłem za jej życia. Obecnie, nawet mój poczciwy dziadek, kiedy mnie całował, budził we mnie wstręt.
Pedant Joubert o strasznej twarzy zostawił mi jako legat drugi tom francuskiego przekładu Quintusa Kurejusza, owego płaskiego Rzymianina, który napisał żywot Aleksandra.
Ten okropny pedant, przeraźliwie wysoki, przeraźliwie chudy, zawsze w długim czarnym surducie, brudnym i podartym, nie był wszakże w gruncie zły.
Ale następca jego, ksiądz Raillane, był w całem znaczeniu tego słowa łajdakiem. Nie twierdzę, aby popełnił jakie zbrodnie, ale trudnoby o duszę bardziej oschłą, bardziej wrogą wszystkiemu co zacne, bardziej wyzutą z wszelkiego uczucia ludzkości. Był księdzem, pochodził z jakiejś wioski w prowincji; mały, chudy, bardzo sztywny, z zielonkawą cerą, falszywem spojrzeniem i okropnemi brwiami.
Dokończył właśnie wychowania Kazimierza i Augusta Périer i ich czterech czy sześciu braci.
Kazimierz był ministrem bardzo sławnym i wedle mnie ofiarą Ludwika Filipa. Augustyn, najpompatyczniejszy z ludzi, umarł parem Francji. Scypion umarł, trochę niespełna rozumu, około 1806, Kamil był przeciętnym prefektem, ożenił się po raz drugi z kobietą bardzo bogatą; jest trochę warjat, jak wszyscy jego bracia. Józef, mąż ładnej kobiety bardzo kochliwej i słynnej ze swych miłostek, był może najrozsądniejszy ze wszystkich. Inny, Amodeusz, zdaje mi się, oszukał podobno w grze około r. 1815 i wolał spędzić pięć lat u św. Pelagji niż zapłacić.
Wszyscy ci bracia byli trochę warjaci; przypuszczam, że musieli zawdzięczać tę zaletę naszemu wspólnemu preceptorowi, księdzu Raillane.
Człowiek ten, przez spryt albo przez instynkt księży, był zabitym wrogiem logiki i wszelkiego rzetelnego rozumowania.
Ojciec mój wziął go zapewne przez próżność. Milord Périer, ojciec ministra Kazimierza, uchodził za najbogatszego człowieka w okolicy. W istocie miał dziesięcioro lub dwanaścioro dzieci i zostawił trzysta pięćdziesiąt tysięcy franków każdemu. Co za zaszczyt dla adwokata wziąć dla syna preceptora, który był u pana Périer!
Może księdza Raillane oddalono za jakieś wykroczenie; utwierdza mnie dziś w tem podejrzeniu okoliczność, że było jeszcze w rodzinie Périer troje dzieci bardzo młodych: Kamil w moim wieku, Józef i Amedeusz, o ile mi się zdaje, znacznie młodsi.
Nie znam absolutnie układów finansowych mojego ojca z księdzem Raillane. Zwracanie jakiejkolwiek uwagi na sprawy pieniężne uchodziło w mojej rodzinie za coś w najwyższym stopniu szpetnego i plugawego. Było coś obrażającego w tem aby mówić o pieniądzach; pieniądz był niby smutna konieczność życia, niestety nieodzowna, tak jak wychodek; ale była to rzecz, o której nie należało nigdy mówić. Mówiło się coprawda wyjątkowo o poważnych sumach, jakie kosztowała nieruchomość: słowo nieruchomość wymawiało się z szacunkiem.
Pan Bellier zapłacił za swą posiadłość w Voreppe 20 tysięcy talarów. Pariset kosztuje naszego kuzyna Colomba przeszło 12.000 talarów.
Ten tak sprzeczny z obyczajem paryskim wstręt do mówienia o pieniądzach pochodził nie wiem skąd i głęboko się zakorzenił w moim charakterze. Widok wielkiej sumy złota nie budzi we mnie innego uczucia jak tylko myśl o kłopocie ubezpieczenia jej od złodziejów; to uczucie brano często za afektację, nie mówię też o niem więcej.
Wszelki honor, wszelkie uczucia podniosłe i dumne mojej rodziny pochodziły od ciotki Elżbiety. Uczucia te władały despotycznie w naszym domu; a przecież ciotka mówiła o nich bardzo rzadko, może raz na dwa lata, zazwyczaj prowokowała je jakaś pochwała mego ojca. Ubóstwiałem tę kobietę rzadkiej podniosłości charakteru; mogła mieć wówczas sześćdziesiąt pięć lat, zawsze ubrana bardzo schludnie i używająca na swoje bardzo skromne tualety drogich materji. Każdy pojmuje, że to dopiero dziś, myśląc o tem, widzę te rzeczy. Nie znam naprzykład fizjognomji nikogo z mojej rodziny, a przecież mam przytomne ich rysy aż do najdrobniejszego szczegółu. Jeżeli sobie trochę uprzytamniam fizjognomję mego ukochanego dziadka, to dzięki wizycie, jaką złożyłem mu będąc już audytorem lub zastępcą komisarza wojennego; zapomniałem absolutnie kiedy mogła być ta wizyta. Rozwinąłem się bardzo późno, i tem tłumaczę dziś sobie ten mój brak pamięci do fizjognomji. Aż do dwudziestu pięciu lat, co mówię, często i dziś jeszcze, trzeba mi trzymać się oburącz, aby nie poddać się całkowicie wrażeniu wywołanemu przez jakiś przedmiot, i móc go ocenić rozsądnie mojem doświadczeniem. Ale co to, u djabla, obchodzi czytelnika? Co go obchodzi całe to pisanie? A jednak, jeśli nie zgłębię tego charakteru dziadka, tak trudnego dla mnie do rozeznania, nie postąpię sobie jak rzetelny pisarz, starający się powiedzieć o swoim przedmiocie wszystko co zdoła zeń wycisnąć. Proszę mego wydawcę (jeśli go kiedy będę miał) aby poskreślał wszystkie te dłużymy.
Pewnego dnia, ciotka Elżbieta roztkliwiła się nad wspomnieniem swego brata, młodo zmarłego w Paryżu; byliśmy sami tego popołudnia w jej pokoju. Najwidoczniej ta wzniosła dusza rozmawiała ze swemi myślami, że zaś kochała mnie, zwracała się do mnie dla formy.
„...Co za charakter! (To znaczyło: co za siła woli). Co za energja! Och, co za różnica!“ (To znaczyło: co za różnica z tym, z moim dziadkiem, z Henrykiem Gagnon). I natychmiast, opamiętując się i przypominając sobie z kim mówi, dodała: „Nigdy jeszcze tyle nie powiedziałam
Ja: „Ile lat miał jak umarł?“
Ciotka Elżbieta: „Dwadzieścia trzy“.
Rozmowa trwała długo; zaczęła mówić o swoim ojcu. Pośród tysiąca szczegółów, których zapomniałem, rzekła:
Płakał wtedy z wściekłości, dowiadując się że nieprzyjaciel zbliża się do Tulonu“.
(Ale kiedy nieprzyjaciel zbliżał się do Tulonu? Około 1836 może, w czasie wojny rozstrzygniętej bitwą pod Assiette, z której widziałem w roku 34 sztych, interesujący przez swoją prawdę).
Byłby chciał aby milicja ruszyła. Otóż, nie było rzeczy bardziej przeciwnej uczuciom mego dziadka, egoisty jak Fontenelle, człowieka najdowcipniejszego i najmniej patrjotycznego ze wszystkich jakich w życiu znałem. Patrjotyzm byłby dla mego dziadka niegodną dystrakcją w jego wytwornych i literackich myślach. Ojciec mój byłby obliczył z miejsca, coby to mogło mu przynieść. Wujaszek Roman powiedziałby zaniepokojony: „Tam do licha! to może pachnieć jakiemś niebezpieczeństwem“. Serca starej ciotki i moje zabiłyby wzruszeniem.
Może ja przyspieszam trochę rzeczy co się mnie tyczy i odnoszę do siódmego lub ósmego roku uczucia, które miałem w dziewiątym lub dziesiątym. Niepodobna mi rozróżnić w jednej i tej samej rzeczy dwóch tak starożytnych epok.
Czego jestem pewny, to tego, że poważny i groźny portret mego pradziadka w szerokiej na pół stopy złoconej ramie, portret którego się bałem prawie, stał mi się drogi i święty odkąd dowiedziałem się o mężnych i szlachetnych uczuciach, jakie w nim obudził nieprzyjaciel zbliżający się do Tulonu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.