Przejdź do zawartości

Życie Henryka Brulard/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Życie Henryka Brulard
Wydawca Bibljoteka Boy’a
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Vie de Henri Brulard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII

Przy tej sposobności ciotka Elżbieta opowiedziała mi, że pradziad mój urodził się w Awinjonie, w Prowancji, ziemi, gdzie rodzą się pomarańcze (rzekła z akcentem żalu), mieście o wiele bliższem Tulonu niż Grenobla. Trzeba wiedzieć, że wielką ozdobą naszego miasta było kilkadziesiąt pomarańczowych drzew w skrzyniach, odziedziczonych może po konetablu de Lesdiguières, ostatniej wybitnej osobistości Delfinatu. Skrzynie te, z początkiem lata umieszczano z paradą w pobliżu wielkiej kasztanowej aleji, też, zdaje mi się, zasadzonej przez Lesdiguières’a. „Jest więc kraj, gdzie pomarańcze rosną sobie w ziemi?“ spytałem ciotki. Zdaje sobie dziś sprawę, że bezwiednie przypomniałem jej wiekuisty przedmiot jej żalów.
Opowiedziała mi, że jesteśmy rodem z kraju jeszcze piękniejszego niż Prowancja (my, to znaczy Gagnonowie); że dziadek jej dziadka, wskutek bardzo nieszczęśliwych wydarzeń, przybył się schronić do Awinjonu ze świtą papieża; że musiał zmienić tam nieco swoje nazwisko i kryć się, i że żył wtedy z rzemiosła chirurga.
Z tem co wiem o Włoszech dzisiaj, przetłumaczyłbym to tak: że niejaki pan Guadagni lub Guadaniano, popełniwszy jakieś drobne morderstwo we Włoszech, przybył do Avinjonu około 1650, w świcie jakiegoś legata. Co mnie bardzo uderzyło wówczas, to że my przybyliśmy (bo ja się uważałem za Gagnona i myślałem o Beylach zawsze z odrazą, która w 1835 trwa jeszcze) że przybyliśmy z kraju, gdzie pomarańcze rosną poprostu w ziemi. Co za rozkoszny kraj, myślałem sobie!
Co mnie utwierdzało w tej myśli o włoskiem pochodzeniu, to że język owego kraju był w wielkiej czci w mojej rodzinie, rzecz bardzo osobliwa w mieszczańskiej rodzinie z r. 1780. Mój dziadek znał i kochał włoski język; moja droga matka czytywała Dantego, rzecz bardzo trudna nawet dziś; pan Artaud, który spędził dwadzieścia lat we Włoszech i który świeżo wydał przekład Danta, daje nie mniej niż dwa nonsensy i jedno głupstwo na stronicę. Ze wszystkich Francuzów, których znam, jedynie dwaj: pan Fauriel który mi dał miłosne historje arabskie i pan Delecluze z Debatów rozumieją Dantego, a przecież wszyscy bazgracze paryscy profanują bezustanku to wielkie nazwisko cytując go i silą się go komentować. To mnie oburza.
Moja cześć dla Dantego jest bardzo dawna; datuje od egzemplarzy, które znalazłem na półce ojcowskiej bibljoteki zajętej przez książki mojej biednej matki. Były moją jedyną pociechą w epoce tyranji Raillane’a.
Wstręt mój do rzemiosła tego człowieka i do wszystkiego czego on uczył z rzemiosła doszedł do punktu, który graniczy z manją.
Czy uwierzyłby ktoś, że wczoraj jeszcze, 4-go grudnia 1835, wróciwszy z Rzymu do Civita Vecchia, miałem sposobność oddania, bez przykrości dla siebie, poważnej przysługi młodej kobiecie, której nie podejrzewam o zbytnią srogość. W drodze dowiedziała się, mimo mej chęci, o mojem nazwisku, miała list polecający do mego sekretarza. Ma bardzo piękne oczy i te oczy patrzały na mnie dość słodko przez osiem ostatnich mil drogi. Prosiła mnie, abym jej wyszukał niedrogie mieszkanie; słowem odemnie może tylko zależało aby dostąpić jej łask; ale, ponieważ piszę to od tygodnia, nieszczęsne wspomnienie księdza Raillane obudziło się. Orli ale trochę zbyt mały nos tej pięknej Ljonki, pani..., przypomniał mi nos księdza; z tą chwilą niepodobna było mi nawet patrzyć na nią: udawałem w powozie że śpię. Nawet wsadziwszy ją na okręt i ulokowawszy ją z grzeczności za osiem talarów zamiast dwudziestu pięciu, wahałem się iść obejrzeć nowy lazaret, aby nie musieć jej zobaczyć i przyjmować jej podziękowań.
Ponieważ nie ma żadnej osłody, samo tylko brzydkie i nudne, we wspomnieniach o księdzu Raillane, conajmniej od dwudziestu lat odwracam ze wstrętem oczy od tej straszliwej epoki. Ten człowiek powinien był zrobić ze mnie łajdaka; był to, widzę teraz, skończony jezuita. Brał mnie na stronę w czasie naszych spacerów nad Izerą, od bramy Graille aż do ujścia Drac, lub poprostu do gaiku na wyspą, aby mnie ostrzegać że jestem nieostrożny w słowach: „Ależ, proszę księdza, mówiłem innemi słowami, to jest prawda, ja tak czuję.
„To nic, moje dziecko, nie trzeba tego mówić, nie wypada“. Gdybym był nasiąkł temi zasadami, byłbym dziś bogaty, bo kilka razy fortuna zapukała do moich drzwi. (Odrzuciłem w maju r. 1814 generalną dyrekturę zbożową w Paryżu pod rozkazami hrabiego Beugnot, którego żona miała dla mnie najżywszą sympatję; po jej kochanku, panu Pepin de Bellile, moim serdecznym przyjacielu, byłem może jej najbliższy ze wszystkich). Byłbym tedy bogaty, ale byłbym łajdakiem, nie miałbym uroczych wizji piękna, które często napełniają moją głowę w wieku fifty two.
Czytelnik sądzi może, że ja silę się oddalić ten nieszczęsny puhar goryczy, mianowicie konieczność mówienia o księdzu Raillane.
Miał brata, krawca, na końcu ulicy Wielkiej, który był uosobieniem plugastwa. Jednej ohydy brakło temu jezuicie: nie był brudny, przeciwnie bardzo dbały o siebie i czysty. Miał pasję do kanarków; chował je i utrzymywał bardzo schludnie; ale tuż przy mojem łóżku. Nie rozumiem, jak ojciec mógł cierpieć rzecz tak niezdrową.
Dziadek mój nigdy nie stanął nogą w jego domu od śmierci córki, nie byłby tego zniósł; ojciec mój, Cherubin Beyle, kochał mnie, jak rzekłem, jako dziedzica nazwiska, ale zgoła nie jako syna.
Klatka z kanarkami, z drutów przymocowanych do drewnianych prętów, które znowuż były umocowane w murze, mogła być dziewięć stóp długa, sześć wysoka i cztery głęboka. W tej przestrzeni latało smutno, zdala od słońca, ze trzydzieści biednych kanarków wszelkiego koloru. Kiedy się niosły, ksiądz żywił je żółtkiem od jajka; ze wszystkiego co robił, to jedno mnie interesowało. Ale te piekielne ptaki budziły mnie o świcie; wnet potem słyszałem łopatkę księdza, który poprawiał ogień ze starannością właściwą — jak poznałem później — jezuitom. Ale ptaszkarnia ta wydawała silny odór, o dwie stopy od mego łóżka, w wilgotnym ciemnym pokoju, gdzie nie było nigdy słońca!
Ksiądz wpadał w gniew — spokojny, ponury i zły gniew flegmatycznego dyplomaty — kiedy jadłem suchy chleb w pobliżu jego pomarańcz. Te pomarańcze, to była jego prawdziwa manja, o wiele dokuczliwsza niż manja ptaków. Jedne miały trzy cale, inne stopę wysokości; stały na oknie, do którego słońce dochodziło trochę przez dwa letnie miesiące. Przeklęty ksiądz twierdził, że okruchy, spadające z naszego razowego chleba, ściągają muchy, które objadają jego pomarańcze. Ten ksiądz mógłby dać lekcje małostkowości najbardziej mieszczańskim mieszczuchom.
Moi koledzy, Chazel i Reytiers, byli o wiele szczęśliwsi odemnie. Chazel był to dobry chłopak, już duży, którego ojciec, południowiec o ile mi się udaje, to znaczy człowiek szczery, nagły i pospolity, nie wiele dbał o łacinę. Przychodził sam (bez służącego) około dziesiątej, robił źle swoje pensum łacińskie i zmykał o wpół do pierwszej. Popołudniu często nie przychodził wcale.
Reytiers, bardzo ładny chłopak, jasnowłosy i nieśmiały jak panienka, nie śmiał spojrzeć w twarz straszliwemu księdzu. Był to jedyny syn ojca najtrwożliwszego i najbardziej religijnego z ludzi. Przybywał o ósmej pod surową pieczą służącego, który przychodził po niego kiedy południe biło na św. Andrzeju (modny kościół, którego dzwony było doskonale słychać). O drugiej, służący przyprowadzał znów Reytiersa z podwieczorkiem w koszyku. W lecie, koło piątej, ksiądz Raillane prowadził nas na spacer; w zimie rzadko, około trzeciej. Chazel, który był duży nudził się na tych spacerach i wymykał się nam szybko.
Mieliśmy tę pasję, aby chodzić w stronę wyspy na Izerze; przedewszystkiem, góra widziana stamtąd wyglądała wspaniale, a jedną z wad literackich mego ojca i księdza Raillane było to, że przesadzali bezustanku piękności natury (które te piękne dusze musiały odczuwać bardzo słabo: myśleli tylko o zysku i o pieniądzach). Ksiądz Raillane póty nam mówił o piękności skały Buisserate, aż nas skłonił do podniesienia głowy. Ale inny zgoła przedmiot kazał nam polubić brzeg naprzeciw wyspy. Tam widzieliśmy, my biedni więźniowie, młodych ludzi, którzy zażywali swobody, którzy chodzili sobie sami i kąpali się potem w Izerze, oraz jej dopływie, nazwanym la Biole. Nadmiar szczęścia, którego możliwości nie widzieliśmy nawet w najdalszej przyszłości.
Ksiądz Raillane, niby najbardziej ministerjalny dziennik naszej epoki, umiał mówić jedynie o niebezpieczeństwach wolności. Ilekroć zobaczył chłopca, który się kąpał, nigdy nie omieszkał nam przepowiadać że wreszcie utonie. Oddał nam tę przysługę, że zrobił z nas tchórzów; co się mnie tyczy, doskonale mu się to udało. Nigdy nie nauczyłem się pływać. Kiedy byłem wolny, w dwa lata potem, około 1795 (zdaje mi się), i to jeszcze oszukując rodzinę i wymyślając codzień nowe kłamstwo, myślałem już o tem, aby za wszelką cenę opuścić Grenoblę; kochałem się w pannie Kably, pływanie nie było już dla mnie rzeczą natyle interesującą aby się go uczyć. Za każdym razem kiedy znalazłem się w wodzie, Roland (Alfons) albo jakiś inny osiłek zmuszał mnie do napicia się wody.
Nie mam dat z czasu okropnej tyranji księdza Raillane; zrobiłem się ponury i znienawidziłem cały świat. Mojem wielkiem. nieszczęściem było to, że nie mogłem się bawić z innemi dziećmi; ojciec, zapewne bardzo dumny że ma dla syna preceptora, niczego bardziej się nie bał jak tego, że mógłbym się zadawać z prostemi chłopakami: takie było wyrażenie ówczesnych arystokratów. Jedna jedyna rzecz mogłaby mi dostarczyć jakiejś daty: panna Marina Périer (siostra ministra Kazimierza Périer) zaszła odwiedzić księdza Raillane, który był może jej spowiednikiem, na krótko przed swojem małżeństwem z tym postrzelonym Kamilem Teisseire. Był to zaciekły patrjota, który później spalił swego Woltera i Russa; on to, w r. 1811, będąc podprefektem z łaski pana Cretet, swego kuzyna, był tak zdumiony względami, jakiemi w jego oczach darzono mnie w salonie hrabiny Daru. Widzę jeszcze jego zawistną minę i niezręczne uprzejmości na jakie silił się wobec mnie. Kamil Teiaseire wzbogacił się, lub raczej jego ojciec wzbogacił się, wyrabiając ratafję wiśniową, czego się bardzo wstydził.
Gdybym poszukał w aktach stanu cywilnego Grenoble (którą Ludwik XVIII nazywał Grelibre) metryki ślubu Kamila Teisseire z panną Mariną Périer, miałbym datę tyranji księdza Raillane.
Byłem ponury, nieufny, niezadowolony; tłumaczyłem Wergilego: ksiądz przesadzał piękności tego poety, a ja słuchałem jego pochwał tak, jak biedni Polacy muszą dziś przyjmować pochwały dobroduszności rosyjskiej w swoich zaprzedanych gazetach. Nienawidziłem księdza, nienawidziłem mego ojca, źródło jego władzy, nienawidziłem więcej jeszcze religji, w imię której mnie tyranizował. Dowodziłem memu towarzyszowi łańcucha, trwożliwemu Reytiers, że wszystkie rzeczy, których nas uczą, to bajki. Skąd wziąłem te pojęcia? Nie wiem. Mieliśmy wielką biblję z rycinami w zielonej oprawie, z drzeworytami w tekście: niema nic lepszego dla dzieci. Przypominam sobie, że wciąż szukałem śmieszności w tej biednej biblji. Reytiers, bardziej nieśmiały, hardziej wierzący, ukochany przez ojca i przez matkę, która się rużowała na cal grubo i która była niegdyś bardzo piękna, podzielał moje wątpliwości przez grzeczność.
Tłumaczyliśmy tedy Wergilego z wielkim mozołem, kiedy odkryłem w bibljotece ojca przekład Wergilego w czterech tomach in 8-o bardzo pięknie oprawnych; przekład był tego draba księdza Desfontaines, o ile mi się zdaje. Znalazłem tom odpowiadający Georgikom i drugiej księdze, nad którąśmy się mordowali (w istocie nie umieliśmy wcale łaciny). Ukryłem tę błogosławioną książkę w ustępie, w szafie gdzie składało się pióra kapłonów spożytych w domu; i tam, w czasie naszego uciążliwego tłumaczenia, zachodziliśmy się radzić wersji Desfonataines’a. Zdaje się, że, dzięki naiwności Reytiensa, ksiądz się spostrzegł: była to straszliwa scena. Robiłem się coraz bardziej ponury, zły, nieszczęśliwy. Nienawidziłem cały świat, a ciotkę Serafję ponad wszystko.
W rok po śmierci matki, koło 1791 czy 1792, zdaje mi się dzisiaj że ojciec zakochał się w niej: stąd nieskończone spacery do Granges, dokąd mnie brano na trzeciego, bacząc abym szedł czterdzieści kroków naprzód z chwilą gdyśmy minęli bramę Bonne. Ciotka Serafja zniecierpiała mnie nie wiem czemu i wciąż starała się aby mnie ojciec połajał. Nienawidziłem ich i musiało to być znać, skoro nawet dziś, gdy mam niechęć do kogo, obecni widzą to natychmiast. Nie cierpiałem mojej młodszej siostry Zenaidy (dziś pani Aleksandra Mallein), ponieważ była ulubienicą ojca, który co wieczór usypiał ją na kolanach, oraz wysoce protegowaną przez pannę Serafję. Okrywałem mury domu karykaturami Zenaidy skarżypyty. Siostra moja Paulina (dziś wdowa po panu Périer-Lagrange) i ja oskarżaliśmy Zenaidę, że pełni wobec nas funkcje szpiega, i sądzę że było w tem coś prawdy. Jadałem zawsze u dziadka, ale kończyliśmy obiad w chwili gdy kwadrans na drugą bił na św. Andrzeju, a o drugiej trzeba było opuścić piękne słońce placu Grenette, aby wracać do wilgotnych i zimnych pokojów, które ksiądz Raillane zajmował w dziedzińcu ojcowskiego domu przy ulicy des Vieux-Jesuites. Nie było przykrzejszej rzeczy dla mnie: ponieważ byłem ponury i skryty, robiłem projekty ucieczki, ale skąd wziąć pieniądze?
Jednego dnia, dziadek rzekł do księdza Raillane:
— Ależ księże, poco wykładać temu chłopcu system niebieski Ptolomeusza, o którym ksiądz wie że jest fałszywy?
— Ale tłumaczy wszystko, z resztą uznany jest przez Kościół.
Dziadek nie mógł strawić tej odpowiedzi i często ją powtarzał, ale ze śmiechem; nie oburzał się nigdy na to, co zależało od innych, otóż wychowanie moje zależało od ojca, a im mniej dziadek miał szacunku dla jego wiedzy, tem bardziej szanował jego prawa ojcowskie.
Ale ta odpowiedź księdza, często cytowana przez dziadka, którego ubóstwiałem, do reszty zrobiła ze mnie zawziętego niedowiarka, w dodatku istotę najbardziej ponurą. Dziadek mój umiał astronomję, mimo że nie miał pojęcia o matematyce; spędzaliśmy letnie wieczory na wspaniałej terasie jego apartamentu; tam mi pokazywał wielką i małą Niedźwiedzicę, mówił mi poetycznie o pasterzach Chaldei i o Abrahamie. W ten sposób nabrałem szacunku dla Abrahama i mówiłem do Reytiersa: „To nie jest taki łajdak, jak inne figury z Biblji“.
Dziadek miał na własność, albo pożyczony z biibljoteki publicznej, której był założycielem, egzemplarz in 4-o Podróży Brucego do Nubji i Abisynji. Podróż ta była z rycinami, stąd jej olbrzymi wpływ na moje wychowanie.
Nienawidziłem wszystkiego, czego mnie uczył ojciec albo ksiądz Raillane. Otóż ojciec kazał mi recytować na pamięć geografję Lacroix, a ksiądz czynił to w dalszym ciągu; umiałem ją dobrze z musu, ale nienawidziłem jej.
Bruce, potomek królów szkockich, jak mi powiadał kochany dziadek, wszczepił mi żywe upodobanie do wszystkich nauk o których mówił. Stąd moja namiętność do matematyki i wreszcie ta myśl, śmiem powiedzieć genjalna: Matematyka może mnie wydobyć z Grenobli.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.