Przejdź do zawartości

Żabusia (dramat, 1903)/Akt II/Całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Żabusia
Podtytuł sztuka w trzech aktach
Część Akt II
Pochodzenie Teatr Gabryeli Zapolskiej
Wydawca Redakcya Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała sztuka
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT DRUGI.

Ta sama dekoracya co w akcie pierwszym. Na ziemi siedzi Żabusia w różowym szlafroczku i bawi się z małą Jadzią zabawkami. Opodal niańka ceruje pończochy.


SCENA I.
ŻABUSIA, NIAŃKA.

Żabusia (ustawia zabawki). Tak!... tu będzie dom, tu drzewo, tu żołnierz... a tu po za domem dziedziniec... Ot tak, znów drzewo, płot i dwie owce... no! Nabuchodonozor!... nie przewracaj zabawek, skoro mamusia tak ślicznie ustawia... Niańka! skocz do dziecinnego pokoju i przynieś samowar, co go wczoraj dla dziecka kupiłam... Będziemy nastawiać...

Niańka. Jeszcze się panienka poparzy...

Żabusia. Głupia jesteś... to nie panienka, ale my będziemy nastawiać. Nalej w samowar wody, nałóż węgli i przynieś tutaj — a żywo! Rzuć te pończochy... teraz będziemy się bawić.

Niańka. Lecę! (wybiega).

Żabusia (ustawia znów zabawki). Niech Nabuchodonozor nie rusza, bo dam po łapie... (spogląda na zegarek) druga!... O trzeciej Rak przyjdzie z biura i pójdzie z Manią do rejenta... Jadzia!... bo jak babcię kocham dam po łapie, jak będziesz psuła mamusi zabawki... Około wpół do czwartej mogę przyjąć Juliana (do córki). Oddaj drzewo kiedy ci mówię... no!...

(Krzyczy, dziecko płacze).



SCENA II.
MANIEWICZOWA, ŻABUSIA, MAŁA JADZIA, później NIAŃKA.

Maniewiczowa (wchodząc przez drzwi balkonowe). Dzień dobry! cóż to za krzyki?

Żabusia. To Nabuchodonozor! dałam mu po łapie! szkaradny dzieciak! (nagle rzuca się na dziecko z wybuchem wielkiej czułości). Skarby moje! szczęście mamusine!.. wszystko ty moje na świecie!...

Maniewiczowa. Co za temperament.

Żabusia. Nie temperament, tylko strasznie kocham tego brzdąca... Są matki, które podobno zdaleka swoje dzieci od siebie chowają. Żeby mi kto zabrał Nabuchodonozora, tobym chyba umarła!

Maniewiczowa. We wszystkim egzaltacya!

Żabusia. Nie!... jak Bozię kocham, prawdę mówię...

Maniewiczowa. Tak więc bardzo kochasz swoje dziecko?

Żabusia. Także pytanie? jak tu nie kochać takiego Nabuchodonozora? taką pyzatą biedę? no jak tu nie kochać?

Maniewiczowa. Ty i Raka kochasz?

Żabusia. A jakże... jak nie kochać Raka, kiedy to Rak taki kochany, że już drugiego niema na świecie.

Maniewiczowa. A Julian?

Żabusia. E! Julian to Julian, a Rak to Rak...

Maniewiczowa. Nie rozumiem tej klasyfikacyi.

Żabusia. Bo ty jesteś inna kobieta... ty wyłącznie kochasz siebie samą i po za sobą nic nie widzisz.

Maniewiczowa. Tak, ty masz dobre serce.

Żabusia. Pewnie, że mam dobre serce.

(Chwila milczenia).


Maniewiczowa. Nie gniewasz się, że przeszłam przez balkon?

Żabusia. Gniewać się?... owszem jestem bardzo rada, że kazałyśmy zrobić w kracie furtkę... Nie potrzebujemy wchodzić i schodzić ze schodów. Nie cierpię chodzić po schodach, będziemy mogły częściej się widywać.

Maniewiczowa. Ba! wtedy chyba, skoro ja do ciebie przyjdę. Ty jesteś zawsze zajęta. Jeżeli nie wychodzisz na spacer, to wiecznie masz coś do czynienia w domu.

Żabusia. Spodziewam się! Mąż, dziecko, dwie sługi — całe gospodarstwo na mojej głowie. A obejrzyj się dokoła jaki ład, jak czysto... co dzień sama kurz obcieram a spytaj się czy mojemu mężowi albo dziecku co brakuje? Wszystko na czas i obiad i bielizna i froter i rachunek... a jakże!...

Maniewiczowa. Widzę, widzę — jesteś wzorem żon i matek.

Żabusia. Ja tak jak babcia. Dziadzio był zawsze z babci kontent.

Maniewiczowa. Ale... czy wiesz, że z dziadzia straszny jeszcze lowelas. Kiedyś prawił mi takie rzeczy i komplementa, że aż rumienić się zaczęłam. Mnie się zdaje, że on jeszcze do kobiet się zaleca.

Żabusia. Co to szkodzi, jeżeli babcia nie wie o tem.

Maniewiczowa. A więc to głównie chodzi o to, ażeby babcia nie wiedziała.

Żabusia. Spodziewam się. Jeżeli żona nie wie i jest zupełnie szczęśliwa, mąż może robić co mu się podoba.

Maniewiczowa. Mania byłaby innego zdania.

Żabusia. Mania jest głupia sensatka. Pozuje na oryginalność i zdaje się, że jest bocianem, który świat czyści.

(Wchodzi niańka).


Niańka. Proszę pani, jest samowar.

Żabusia (zrywając się). Gdzie? pokaż!

Niańka. Ostrożnie, bo się pani poparzy.

Maniewiczowa. Co za czad!... wynieście stąd tą truciznę, nabawi nas bólu głowy!

Żabusia. Szkoda!... chciałam zobaczyć czy się nie zagotuje. Napiłybyśmy się herbaty.

Maniewiczowa. Dziękuję!

Żabusia. Postaw samowarek na ganku i weź Nabuchodonozora. Zostaw zabawki... ja się będę jeszcze bawiła.

(Niańka z dzieckiem wychodzi).


Maniewiczowa. Czy ty nigdy nie spoważniejesz?

Żabusia. Po co? czy ja komu tym krzywdę sprawiam a sama tak się dobrze bawię.

Maniewiczowa. Zapewne, innym tem krzywdy nie sprawiasz, ale wyrządzasz złe samej sobie. Jesteś zanadto roztrzepana, możesz się wplątać w jaką brzydką awanturę.

Żabusia. Ja? cóż to znaczy! Byleby tylko drudzy na tem nie cierpieli... a ponieważ wszyscy kochają mnie taką, jaką jestem i czują się ze mną szczęśliwi — więc ja zawsze do śmierci będę Żabusią.

Maniewiczowa. Siostra twego męża cię nie kocha!

Żabusia. Ach dzięki Bogu, że dochodzi dziś właśnie do pełnoletności, podniesie te sławne tysiąc rubli posagu i pojdzie za mąż. Miła z niej będzie żona! Wyniesie się z miasta i przestanie mnie prześladować swoją osobą.

Maniewiczowa. Widziałaś jej narzeczonego! Musi to być nielada okaz!

Żabusia. Wyobraź sobie, że do tej pory ani ja, ani Rak, nie znamy go wcale. Taka skryta!

Maniewiczowa. Boi się może, ażeby ten pan się w tobie nie zakochał.

Żabusia. Albo w tobie! Zasługiwałaby na nauczkę... Przedstaw sobie, ciągle mi daje do poznania, że się domyśla dużo rzeczy i że ja jestem... niegodziwą kobietą. (Chodzi po pokoju tam i napowrót, założywszy w tył ręce). To mnie oburza... bo przecież nikt mi nic nie ma do zarzucenia. Nie postępuję tak jak inne kobiety. Nie kocham się w przyjaciołach mego męża, tylko zawsze w kimś kogo Rak nie zna. W ten sposób nie narażam na śmieszność Raka, bo to zawsze jest mój mąż i nie powinien tracić na powadze.

Maniewiczowa. Zapewne — ale często sama narażasz twego męża na śmieszną sytuację. Pamietasz jak kazałaś mu czytać głośno korespondencye prywatne, w których były wiersze na cześć twoją.

Żabusia. A, to zupełnie co innego... to ja!... Mnie, jego żonie, wolno się śmiać z mego męża, ale nie zniosłabym, gdyby się ktoś obcy z niego wyśmiewał.

Maniewiczowa. No a ja? Wszakże i ja wtedy śmiałam się do rozpuku.

Żabusia. A ty, to co innego, ty jesteś przyjaciółką jego żony... (Idzie ku drzwiom balkonowym). O! idzie szacowna panna Marya! patrz jak ona wygląda! chodząca powaga... jak to idzie po trotuarze jak kaczka.

Maniewiczowa. Uciekam!

Żabusia. Proszę cię zostań! Skoro ty tutaj jesteś, może powstrzyma swój sarkazm i przestanie mi dokuczać. A potem mam ci coś powiedzieć... Ty wiesz jak ja lubię śmieszne sytuacye... (Wchodzi Marya) Pst!... cicho!... To dziwne; jej obecność zawsze mi rezon odbiera.


SCENA III.
MANIEWICZOWA, ŻABUSIA, MARYA.

Marya. Dzień dobry!

Żabusia (idąc ku niej nieśmiało). Dzień dobry, Maniu.

Marya. Janek nie wrócił jeszcze do domu?

Żabusia. Nie, za chwilę powróci. Zaczekasz?

Marya. Tak. (Idzie na prawo). Niech się panie mną nie krępują proszę bardzo!..

(Siada zboku i bierze książkę).


Maniewiczowa (do Żabci). Wychodzisz dziś po obiedzie?

Żabusia. Nie wiem... może...

(Obie udają wielką swobodę, ale powoli głosu im obu brakuje i siedzą nie wiedząc co mówić).


Maniewiczowa. Byłam wczoraj w teatrze... nowy baryton jest zachwycający.

Żabusia. Ach tak, zwłaszcza gdy ma czarną perukę...

Maniewiczowa. Ja go wolę jako blondyna.

Żabusia. Ja zaś jako bruneta...

(Pauza).


Maniewiczowa. Pójdę jutro kupić sobie wiosenny kapelusz.

Żabusia. Ja także...

Maniewiczowa. A... tak?

Żabusia. Jak Babcię kocham. (Pauza).

(Marya podnosi się i nie odrywając oczów od książki wychodzi do pokoju dziecka. Maniewiczowa i Żabusia patrzą na siebie i wybuchają śmiechem).


Żabusia. Uważałaś?

Maniewiczowa. Naturalnie. E! mniejsza z tem, co mi to chciałaś powiedzieć?

Żabusia (przysuwając się). Ale nie powiesz nikomu?

Maniewiczowa. Nikomu!

Żabusia. Zaklnij się, że jak nie wiem co, nikomu nie powiesz...

Maniewiczowa. No, nie nudź... a powiedz!

Żabusia. Wiesz... Julian tu dziś przyjdzie...

Maniewiczowa. Tutaj? wszakże mi mówiłaś, że nie wie kto jesteś...

Żabusia. Naturalnie, że nie wie i w tem cały szyk!

Maniewiczowa. Ale skoro tu przyjdzie, to się dowie.

Żabusia. Właśnie że nie i w tem polega rzecz cała. Dał mi słowo honoru, że nie spojrzy na listę lokatorów i nigdy nie będzie się starał dowiedzieć u kogo był.

Maniewiczowa. I wierzysz, że on to zrobi?

Żabusia. Wierzę. Najprzód dał słowo honoru a ja słowu honoru mężczyzny wierzę a potem nie masz pojęcia do jakiego stopnia ogłupienia ja go doprowadziłam... Taki rozumny człowiek... bo on jest bardzo rozumny.

Maniewiczowa. Chciałabym go kiedy zobaczyć.

Żabusia. Wiesz... jak by ci go opisać... on jest tak zupełnie w rodzaju ot... Maryi. Poważny, niby taki uczciwy, mądry... Często zupełnie tak samo mówi jak ona... albo jak ona się odezwie... to jakbym jego słyszała...

Maniewiczowa. Jakże więc taki sensat mógł się zakochać w takiej jak ty kobiecie...

Żabusia. Właśnie... tu cała sztuka. Jak go zobaczyłam po raz pierwszy w Botanicznym ogrodzie na ławce, zamyślonego, z papierosem przylepionym do ust, mówię sobie phi! projekt na samobójcę...

Maniewiczowa (ciągnąc). A że masz dobre serce.

Żabusia. A że mam dobre serce...

Maniewiczowa. Dotąd kręciłaś się koło niego z Nabuchodonozorem, aż wydarłaś tę ofiarę szponom śmierci...

Żabusia (śmiejąc się). A tak!...

Maniewiczowa. Po co ty go tu sprowadzasz?

Żabusia. Chciałam, żeby zobaczył jak mieszkam!

Maniewiczowa. Szczególniejsze zachcenie... Ale teraz, uciekam!... bądź zdrowa! gdzież mam klucz od furtki... A za paskiem...

Żabusia. A ja idę się przebrać.

Maniewiczowa. Po co? wszakże zostajesz w domu?

Żabusia. Nie mogę przyjąć Juliana w szlafroku.

Maniewiczowa. Dlaczego?

Żabusia. To nieprzyzwoicie!

(Maniewiczowa wychodzi przez drzwi balkonu, Żabusia wybiega do swego pokoju).



SCENA IV.
MARYA, później BARTNICKI.

Marya (wychodzi z pokoju dziecinnego) Nareszcie poszły... można będzie odetchnąć swobodniej. Och!... jak mi jakoś dziwnie, głowa mnie boli... Wstałam od rana jakaś nieswoja. Jakie życie jest smutne, och!... jakie smutne...

(Dzwonek. Przez scenę przebiega niańka i idzie otworzyć, Marya idzie ku stolikowi i układa książki).


Bartnicki. A!... jesteś już siostruniu? Nie mogłem wcześniej uwolnić się z biura. Sądzę, żeś na mnie nie czekała.

Marya. Chwilkę tylko... Byłam u dziecka.

Bartnicki. Gdzie Żabusia? dlaczego nie poszłaś do Żabusi?

Marya. Towarzystwo małej Jadzi jest przyjemniejsze...

Bartnicki. Jadzia mówić nawet nie umie.

Marya. Właśnie dlatego.

Bartnicki. Czy jesteś dzisiaj znów w złym humorze?

Marya. Nie. Tylko jestem smutna.

Bartnicki. Czy ci się co przytrafiło?

Marya. Nie.

Bartnicki. Więc o co ci chodzi?

Marya. O nic!...

Bartnicki. A twój ślub? kiedyż nareszcie zdecydujesz się na to małżeństwo. Czasby już największy... przedstaw że mi twego narzeczonego.

Marya (po chwili wahania). Być może, że to nastąpi niezadługo.

Bartnicki. Niezadługo... niezadługo... Takie długie a sekretne przed rodziną narzeczeństwo, to sensu nie ma. Sama Żabcia mówiła, że to nieprzyzwoicie.

Marya. A... skoro Żabcia tak mówiła...

Bartnicki. Ona się zna na tem i wie co wypada a co nie wypada. Przyznam ci się, że ani ona, ani ja nie mamy ochoty, aby źle o nas mówiono...

Marya. Jakto źle z mego powodu?

Bartnicki. Z twego. Przyśpiesz twój ślub i niech się to raz skończy...

(Marya milczy chwilę, wreszcie wybucha płaczem).


Bartnicki (chwytając ją ztyłu za ramiona). Maniu!... Maryś!... co tobie?... czy ten twój narzeczony skręcił kominka? powiedz a jak Boga kocham wyzwę i rozpłatam na ćwierci...

Marya (hamując się). Nic mi nie jest... to chwilowe dziecinne wzruszenie... Już przeszło. Chodźmy do rejenta.

Bartnicki. Chodźmy. Tylko się z Żabcią pożegnamy. Pieniędzy twoich lokować nie trzeba. Skoro idziesz za mąż, będą ci potrzebne na wyprawę. Prawda?

Marya. Zapewne.

Bartnicki. (nagle). Dlaczego ty masz tak mało do mnie zaufania? masz jakieś zmartwienie, ja to widzę... no przypuszczam, że mnie nie chcesz powiedzieć, ale Żabusi możesz. Kobiety łatwiej się porozumieją. Chcesz, zebym zawołał Żabci?

Marya (stanowczo). Nie!... tysiąc razy nie.

Bartnicki. Niechże i tak będzie. Skoro taka jesteś skryta to będziesz... to bądź sobie, panie tego... skryta...


SCENA V.
Ciż sami, ŻABUSIA.

Żabusia (w różowej sukience). Jesteście jeszcze w domu? myślałam że już wyszliście oddawna.

Bartnicki. Któraż to, panie tego, godzina?

Żabusia. Trzecia.

Bartnicki. Uf!... spóźnimy się... Mańka... Chodźmy... gdzie mój kapelusz?

Żabusia. Czekaj zatracony Raku, niech ci krawat poprawię. Wychodzisz na ulicę jak obdartus. Wstyd tylko Żabusi robisz... Tak a teraz pocałować Żabcię...

Bartnicki (całując ją). Sto razy, nie raz.

Żabusia (do Maryi). Pocałować Żabcię!

Marya (usuwając się). Wezmę książki i zmienię w czytelni. Od trzech tygodni widzę „Krwawą trucicielkę“ Boisgobeya... Czy mam wziąć ciąg dalszy tej wielce zajmującej powieści?

Żabusia. Nie, zresztą, nie bierz książek do zmiany. Ja ich i tak nie czytam.

Marya. Po co abonujesz?

Żabusia. Albo ja wiem... dla zwyczaju... Zresztą ja mam kuryerek... to mi wystarcza.

Bartnicki. Chodźmy! chodźmy! Bądź zdrowa, Żabusiu.

Żabusia. Do widzenia, Raku.

(Całuje serdecznie męża. Marya i Bartnicki wychodzą).



SCENA VI.

Żabusia (sama biegnie do drzwi balkonowych). Wychodzą z bramy!... Przechodzą ulicą!... Rak się ogląda!... pa! pa! Biedny Rak! o potknął się... może stłukł sobie nogę... nie! nic mu nie jest... oddycham!... (Biegnie do lustra). Zaraz Julian przyjdzie... chciałabym, żeby mu się u nas podobało. Ja się na tem nie znam, ale zdaje mi się, że tu jest bardzo ładnie... O wachlarz się przekrzywił (poprawia wachlarz), pójdę na balkon ażeby pilnować przyjścia Juliana. Nie trzeba ażeby dzwonił i sługi go widziały. Choć niańka z Nabuchodonozorem poszła do babci... (patrzy przez okno balkonowe). Niema go... Może nie przyjdzie... Kto to wie. Przystał na to przyjście z taką niechęcią... Bogiem a prawdą zaczyna mnie już nudzić. Skoro na niego spojrzę zaraz mi się Mania przypomina (patrzy na ulicę). Idzie!... jak babcię kocham!... widzi mnie! Tu! tu! o! potknął się! byleby się tylko nie uderzył, albo sobie nogi nie zwichnął. Nie — oddycham. Wchodzi do bramy... pędzę do przedpokoju!...

(Biegnie do przedpokoju, po chwili wprowadza Juliana).



SCENA VII.
ŻABUSIA, JULIAN.

Żabusia. Tutaj... proszę do salonu.

Julian. A... to salon?

Żabusia. Tak ubraliśmy go po japońsku, to jest, ja ubrałam, bo mój mąż się do niczego nie wtrąca. (Chwila milczenia. Stoją oboje zakłopotani. Żabusia nagle). Siadaj.

Julian. Dziękuję!...

(Chwila milczenia).


Żabusia. Tu jest salon a tu jest pokój Nabuchodonozora a tu pokój Raka a tu jadalnia a tam kuchnia a tu balkon.

Julian (ironicznie). A na górze strych a na dole piwnica.

Żabusia. Proszę nie być ironicznym... zaraz Mania mi się kłania.

Julian. Ciągle słyszę o tej Mani, cóż to za Mania?

Żabusia. To nikt.

Julian. A, nikt?

Żabusia. Nikt. (Chwila milczenia). Ładnie tutaj?

Julian. Bardzo ładnie.

Żabusia. Tu zawsze Rak w tem fotelu czyta swoje gazety a te fiołki to mi babcia i dziadzio przynieśli tydzień temu wieczorem... kiedy wróciłam do domu po widzeniu się z Tobą.

Julian. Aha!...

(Chwila milczenia).


Żabusia. To fotografia... to Nabuchodonozor jak miał osiem miesięcy.

Julian. Widzę.

(Chwila milczenia).


Żabusia. Ładnie tu?

Julian. Ładnie.

Żabusia. E! bo może tak mówisz, żeby mi zrobić przyjemność.

Julian. Nie, daję słowo... ładnie.

Żabusia. A tu na balkonie mam kwiaty — o! śliczne oleandry... (zbliża się do okna, Żabusia odskakuje i odciąga Juliana). Schowaj się!

Julian. Co się stało?

Żabusia. Mój mąż!...

Julian. Masz tobie!

Żabusia. Uciekaj...

Julian. Którędy?

Żabusia. Przez kuchnię... (dzwonek). Za późno!... na balkon!...

(Wypycha go na balkon, do pokoju wchodzi Bartnicki i Marya).



SCENA VIII.
ŻABUSIA, BARTNICKI, MARYA, na balkonie JULIAN.

Bartnicki. Wyobraź sobie Żabciu spóźniliśmy się, nie zastaliśmy rejenta.

Żabusia (tajemniczo). Ach! moi drodzy! co za szczęście, żeście powrócili.

Bartnicki. Dla czego?

Marya (patrząc na balkon). Ktoś jest na balkonie.

Żabusia. Tst... nie oglądajcie się! To cała historya! patrzcie jak się cała trzęsę... prawda? to ze strachu.

Bartnicki. Cóż to? złodziej? trzeba posłać po policyę!

Żabusia. Złodziej? to gorzej niż złodziej... Wyobraźcie sobie, że tego pana przez furtkę balkonową, wepchnęła na nasz balkon Maniewiczowa.

Bartnicki. Dlaczego?

Żabusia. Jakto dlaczego? to...

Bartnicki. A!...

Żabusia. Tak!

Bartnicki (dusząc się ze śmiechu). Jak Boga kocham!... a to biedny Maniewicz!

Żabusia. Teraz chodzi o to, żeby Maniewiczową z biedy wyciągnąć. Trzeba tego pana koniecznie ztąd wyprowadzić. Tymczasem zdaje mi się, że Maniewicz się czegoś domyśla i czatuje na jego wyjście, w której sąsiedniej bramie. Mój złoty, brylantowy, jedyny Raku... wyprowadź ty go z domu. Skoro z nim będziesz szedł, Maniewicz pomyśli, że to twój znajomy i nie będzie go napastował...

Marya (do brata). Spodziewam się, że do tego ręki nie przyłożysz...

Żabusia. Dlaczego?

Marya (gwałtownie). Bo żona oszukująca męża jest istotą godną pogardy i powinna zasłużoną ponieść karę...

Żabusia. Ja sama także potępiam tego rodzaju kobiety... Maniewiczowa jednak jest dla mnie bardzo uprzejmą, dobrą i nie mam prawa odmówić jej pomocy w tak ważnej chwili. Trzeba ratować kobietę.

Bartnicki (z nagłą determinacyą). Tak panie tego!... trzeba ratować kobietę!... (Idzie ku drzwiom balkonowym. Marya odwraca się plecami, tak że nie widzi w pierwszej chwili Juliana. Bartnicki, otwierając drzwi). Proszę pana!... (Julian wychodzi i staje na progu zmieszany i niezdecydowany. Bartnicki prezentując się). Jestem Bartnicki!... żona moja mi, panie tego, wszystko powiedziała... chodźmy... przeprowadzę pana...

Żabusia. Pan Maniewicz, który was podejrzewał stoi prawdopodobnie na dole i czeka na pańskie wyjście. Mój mąż jest tak dobry, że chce pana przeprowadzić... niby swojego znajomego... który był u nas z wizytą... rozumie pan?

Bartnicki. Zechciej mnie pan wziąć pod ramię i chodźmy, jak dwaj przyjaciele...

Julian. Doprawdy... nie wiem czy powinienem...

(Na głos Juliana, Marya odwraca się szybko).


Marya. O!

Julian. To pani?...

Bartnicki. Znacie się?

(Chwila milczenia).


Marya (z wysiłkiem). Nie... ja nie znam tego pana.

Bartnicki. Chodźmy! tylko z fantazyą, mój młody panie! Idziesz zemną... więc ja ręczę, że ci się nic złego nie stanie.

(Wychodzą Bartnicki i Julian).



SCENA IX.
ŻABUSIA, MARYA, później FRANCISZKA.

Żabusia (przy oknie). Wychodzą z bramy!... jak babcię kocham, wychodzą!

Marya (na przodzie sceny). On!... on!...

Żabusia (biegnąc do kuchni). Franciszko!... Franciszko!

Franciszka. Słucham pani!

Żabusia. Idź do pani Maniewiczowej i powiedz pani, że ja natychmiast przyjdę... niech pani na mnie czeka.

Franciszka (przerywa). Kiedy proszę pani — pani Maniewiczowa już z pół godziny jak wyszła z mężem na miasto.

Żabusia (zmieszana). Dobrze!... odejdź.

(Franciszka wychodzi).


Marya (zrywa się i rzuca się ku Żabusi). Jezus Marya!... Jezus Marya!...

Żabusia. Maniu, co ci się stało?...

(Skacze na kanapę zwijając się w kłębek).


Marya (w szalonym gniewie chwytając ją za ręce). A nikczemnico!... to twój kochanek!... nie tamtej!... nie tamtej!...

Żabusia. Puść mnie!...

Marya. Ach ty nikczemna!... zabiłaś mnie!...

(Pada zemdlona na ziemię. Żabusia pozostaje nieruchoma, klęcząc na kanapie z oczyma utkwionymi w leżącą Maryę).




Zasłona spada.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.