Święty/Część III/Rozdział czwarty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Święty
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1933
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stella Landy-Feldhorn
Tytuł orygin. Saint’s Progress
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ CZWARTY.
1.

Wykrycie najokropniejszej nawet prawdy jest dla natury ludzkiej jedynie kwestją czasu. Kiedy jednak to „najokropniejsze“ tyczy się rodziny, opromienionej jakgdyby glorją autorytetu i poważania instytucji takiej, jak Kościół, proces wykrywania prawdy natrafia na niejedną przeszkodę. Zupełne nieprawdopodobieństwo takiej możliwości, szczery szacunek, jakim się rodzina Piersonów cieszyła, instynkt samozachowawczy ludzi, którzy, będąc wyznawcami pewnej instytucji społecznej, czuliby się słabsi, gdyby siła tej instytucji zmalała, a wreszcie uczucie, że skandal był zbyt piękny, by być prawdziwym — wszystko to i jeszcze wiele innych przyczyn składało się na szereg przeszkód, które trzeba było przezwyciężyć. Na paniach Dinnaford grzeszne słowa Noel zrobiły tak silne wrażenie, że najchętniej przemilczałyby wszystko, idąc za popędem samozachowawczego instynktu; a jednak potworność tej sprawy wywołała w nich przeświadczenie, że coś tu musiało być nie w porządku, że dziewczyna uległa poprostu jakiejś dzikiej ochocie „nabrania ich na kawał“, mówiąc słowami drogiego Karolka. W nadziei, że to przypuszczenie zostanie potwierdzone, czyhały na starą nianię, która wyjeżdżała z dzieckiem na spacer i otrzymały od niej zwięzłą informację: — O tak; to panny Noel. Jej mąż zginął — biedactwo! — Panie Dinnaford czuły się wynagrodzone. Były przecież odrazu pewne, że zachodzi tu jakaś pomyłka. Słowo „mąż“ ulżyło niesłychanie ich sercom. Chodziło tu więc zapewne o jedno z tych pośpiesznych małżeństw wojennych, na które kochany proboszcz patrzył niechętnem okiem i pewnie dlatego trzymano całą rzecz w tajemnicy. Zupełnie zrozumiałe, ale jakże smutne! W głębi duszy pozostała im jednak pewna nieufność, która przeszkodziła im w złożeniu kondolencji kochanemu proboszczowi; ale nie przeszkadzała bynajmniej w prostowaniu wszelkich pogłosek i plotek, które im się już zaczęły obijać o uszy. Kiedy jednak pewnego dnia przyjaciółka ich Mrs. Curtis rzekła ze zbyt wielką stanowczością: — W każdym razie nie nosi pierścionka, na to mogę przysiąc, dość sobie za nim wypatrywałam oczy! — postanowiły zapytać o to pana Laudera. Ten wiedział zapewne — ten musiał wiedzieć; no i nie powie nieprawdy. Kiedy się go jednak spytały, było tak widoczne, że wie, iż panie Dinnaford o mało nie cofnęły pytania. Biedny młody człowiek oblał się pomidorowym rumieńcem.
— Wołałbym nie odpowiadać, — rzekł.
Reszta tej krótkiej rozmowy miała przebieg nadzwyczaj niemiły. Ten mniej lub więcej niemiły nastrój opanował w kilkatygodni po powrocie Noel całą gminę Piersona. Zauważono, że żadna z sióstr nic przychodziła teraz na nabożeństwo. Niektórzy szli do kościoła, żywiąc szczerą nadzieję zobaczenia tam Noel, i nie przychodzili więcej, skoro jej tam nie widzieli. Nie miałaby przecież mimo wszystko odwagi przyjść do kościoła! A Gracja była najwidoczniej zbyt zawstydzona. Robiono ustawicznie uwagi na temat wyglądu proboszcza, zauważono, że stał się jeszcze o wiele poważniejszy i szczuplejszy niż zazwyczaj. Kiedy pogłoski skrystalizowały się w pewność, zaczęto się odnosić do Piersona z dziwnem uczuciem, w którem współczucie łączyło się z potępieniem. Cała ta historja należała do spraw szczególnie Anglikom niemiłych. Odnoszono wrażenie, jakby Pierson, przez samą obecność w kościele każdej niedzieli i przez odprawianie nabożeństw, wystawiał na widok publiczny purpurowe ze wstydu i piętnem grzechu naznaczone oblicze prywatnego życia swej córki; a prócz tego podsuwał ludziom pod oczy jaskrawy przykład, iż Kościół niezawsze zdolny jest ustrzec swe stadko od złego. Człowiek, który nie umiał utrzymać własnej córki na drodze cnoty — kimże potrafi kierować? Powinien ustąpić z.parafji! Zaczęto się zastanawiać nad tem, narazie jeszcze po cichu. Piastował wszak swój urząd tak długo; wydał tyle pieniędzy na kościół i na parafję; ludzie lubili bardzo jego dobrotliwą marzycielskość. Był gentlemanem i tak wielu ludziom udzieli! swej pomocy; jego zamiłowanie do muzyki i pięknych szat kościelnych wywoływało zawsze ogólną niechęć, jednak nadał kościołowi pewną powagę. Kobiety przynajmniej przekonywały się zawsze chętnie o tem, że kościół, do którego uczęszczały, odciągał inne kobiety od innych kościołów. Pozatem była wojna, więc przestępstwo moralne tak jawne, że w czasie pokoju nie można było nie zareagować na nie — nie zajmowało teraz niepodzielnie umysłów, zaprzątniętych troską o pożywienie i obawą przed atakami powietrznemi. Taki stan rzeczy był naturalnie niemożliwy na dłużej; narazie jednak trwał.

2.

Człowiek, który staje się przedmiotem ludzkiej obmowy, dowiaduje się o tem zwykle na samym ostatku; to też nic zdecydowanego ani uchwytnego nie doszło do uszu Piersona. Dni mijały zwykłym biegiem, bez widocznej zmiany. A mimo to istniała zmiana, choć tajemna i ukryta. Sam był prawie że śmiertelnie zraniony, zdawało mu się więc, że wszyscy wkoło niego cierpią tak samo. Minęło jednak kilka tygodni, zanim zdarzył się fakt, który wzbudził w nim gniew i instynkt obronny.
Nagle pewnego dnia marna, niska brutalność zatrzęsła nim do głębi duszy. Wracał z dalszych wizyt parafjalnych i skręcał właśnie na plac, kiedy ktoś zawołał za nim grubym głosem:
— Jak się ma ten mały bękart?
Zimne uczucie wstrętu zaparło mu oddech; odwrócił się i zobaczył dwóch rosłych uliczników, oddalających się spiesznie. Skoczył za nimi pełen tajonej wściekłości, chwycił ich za ramiona; szarpnął ich ku sobie i spojrzał im w twarz; chłopcy patrzyli na niego zaskoczeni, z otwartemi ustami. Trząsł nimi z całej siły i rzekł:
— Jak śmiecie, jak śmiecie używać tego wyrazu? — Twarz jego i głos musiały być zapewne przerażające, skoro w rysach chłopców odmalował się szczery strach; uprzytomnił sobie gwałtowność swego postępowania i opuścił ręce.
W jednej chwili znikli za rogiem. Tam zatrzymali się na sekundę; jeden z nich zawołał na cały głos: — Dziadziu! — potem obaj znikli. Stal na środku ulicy z wargami i rękoma drżącemi; przepełniało go uczucie, które nie nawiedziło go od lat, biała czczość, jaka następuje zwykle po nagłym a niepohamowanym wybuchu morderczej wściekłości. Przeszedł przez plac, oparł się o sztachety parku i pomyślał: — Boże, przebacz mi! Mógłbym był ich zamordować. Mógłbym był ich zamordować! — Djabeł go opętał. Gdyby miał broń w ręku, byłby się stał mordercą. Jakie to straszne! Tylko jeden z nich go zelżył, a byłby zabił obydwóch! A przecież powiedzieli prawdę, wszyscy pewnie mówili o tem — wszyscy ci podli, ordynarni ludzie mówili tak dzień w dzień, o dziecku jego córki! Okropność tej myśli uderzyła go tak nagle, że zachwiał się na nogach i chwycił za sztachety z taką siłą, jakby je chciał połamać.
Od tego dnia ogarnęło go stale wzmagające się i nigdy nie ustępujące wrażenie, że ludzie się go wyrzekli; wzrastało w nim z coraz boleśniejszą pewnością przeświadczenie o swej przynależności do Noel i jej napiętnowanego synka; coraz namiętniej pragnął ich bronić; i coraz wyraźniej słyszał wkoło szepczące głosy, widział wskazujące na nich palce, wyczuwał otaczającą ich niechęć i coraz bardziej cierpiał. Zaczął sobie zdawać sprawę z głębokiej a ukrytej prawdy, że obmowa najłatwiej niszczy wpływ i nietykalność tych ludzi, którym zawód zapewnia oba te przywileje, zaczął doceniać znaczenie nienagannej opinji i rozumieć, jak trudno jest czuć się niewinnym, gdy wszyscy wokół uznają cię za grzesznika.
Starał się spędzać z Noel możliwie jaknajwięcej czasu; niekiedy wychodzili wieczorem na przechadzkę we dwójkę, lecz żadne z nich słowem nie zahaczyło tematu, wokół którego ich myśli nieustannie krążyły. Między szóstą a ósmą Noel pozowała panu Lavendie w salonie; Pierson przychodził czasem podczas tych posiedzeń i grał im. Prześladowała go teraz myśl o niebezpieczeństwie, na jakie Noel jest narażona w towarzystwie jakiegokolwiek mężczyzny. Jimmy Fort przyszedł trzy razy z wizytą po kolacji. Miał tak mało do powiedzenia, że trudno było zrozumieć, po co właściwie przyszedł; Pierson, którego zmysł obserwacyjny zaostrzył się teraz pod wpływem strachu o córkę, zauważył jednak, że Fort nie odrywa oczu od Noel. — Podziwia ją — pomyślał; często wytężał całą swoją wnikliwość, by uchwycić charakter tego człowieka, który miał za sobą życie włóczęgi. — Czy on jest, czy może być człowiekiem, któremubym mógł zaufać Nolli? — myślał. — Mój Boże, że też mi przyszło czekać na to, aż jakiś przyzwoity człowiek się z nią ożeni, z moją małą Nolli, która dopiero wczoraj była jeszcze dzieckiem.
Podczas tych smutnych, bolesnych tygodni, znajdywał pewnego rodzaju przytułek w bawialni Leili, gdzie często po jej powrocie ze szpitala spędzał pół godzinki. Mały, czarno obity pokój z japońskiemi sztychami i kwiatami wywierał na niego kojący wpływ. Tak samo działała na niego Leila, nie przeczuwał bowiem w swej niewinności jej ostatniego zboczenia z drogi cnoty; może zdawał sobie podświadomie sprawę z tego, że Leila sama nie czuła się zbyt szczęśliwa. Przypatrywał się jej, jak układa kwiaty, słuchał jej francuskich piosenek, spowiadał się przed nią ze swych trosk, i to wszystko sprawiało mu jedyną prawdziwą przyjemność w tych czasach. Leila ze swej strony przyglądała mu się i myślała: — Biedny Edward! Nigdy się nie wyżył; i nigdy się już nie wyżyje. — Czasem jednak ogarniała ją nagła myśl: — Może jednak jest godny zazdrości. Nie czuje przynajmniej tego, co ja. Pocóż się znowu zakochałam?
Z reguły nie mówili nigdy o Noel, pewnego wieczoru jednak Leila wypowiedziała się otwarcie:
— Bardzo źle postąpiłeś, Edwardzie, żeś nakłonił Noel do powrotu. To donkiszoterja. Będziesz mógł uważać za prawdziwe szczęście, jeżeli nie wynikną z tego poważne przykrości. Noel nie jest zbyt cierpliwa z usposobienia; pewnego dnia popełni jakieś szaleństwo. Pamiętaj, co ci mówię: Noel wybuchnie o wiele prędzej, jeżeli zobaczy, że ludzie się z tobą źle obchodzą, niż gdy ją samą to spotka. Na twojem miejscu wysłałabym ją zpowrotem na wieś, zanim się stanie coś złego.
— Nie mogę tego uczynić, Leilo. Musimy oboje przecierpieć, co nam dano.
— Postępujesz fałszywie, Edwardzie. Powinieneś brać rzeczy takiemi, jakiemi są.
Pierson odparł z ciężkiem westchnieniem.
— Pragnąłbym wiedzieć, jaka przyszłość ją czeka. Jest taka czarująca i zupełnie bezbronna teraz. Straciła wiarę w Boga, straciła wiarę w to, czem dobra kobieta być powinna. Dzień po swoim przyjeździe powiedziała mi, że się wstydzi swego postępowania. Ale od tego czasu, ani słowa. Jest taka dumna, moja biedna mała Nolli. Widzę też, jak ją mężczyźni podziwiają. Nasz belgijski przyjaciel maluje ją. Dobry z niego człowiek; a że widzi, że jest piękna, temu się nikt nie może dziwić. No i twój przyjaciel kapitan Fort. Mówi się, że ojcowie są ślepi; ale czasem widzą wyraźnie.
Leila wstała i zaciągnęła roletę.
— Słońce razi, — rzekła. — Czy Jimmy Fort często do was przychodzi?
— O, nie; bardzo rzadko. A jednak widzę, widzę.
— Ty ślepcze, niezdaro! — pomyślała Leila. — Ty chcesz widzieć! Nie widzisz nawet, co się teraz obok ciebie dzieje!
— Przypuszczam, że mu jej żal, — rzekła dziwnym głosem.
— Czemu miałby jej żałować? Przecież nie wie o niczem.
— Ależ wie; sama mu powiedziałam.
— Powiedziałaś mu!
— Tak — powtórzyła Leila z uporem; — i dlatego żałuje jej.
Ale nawet i wtedy ten mnich siedzący obok niej nie dostrzegł niczego i ciągnął ślepo dalej:
— Nie, nie; to nietylko współczucie. Sposób, w jaki się na nią patrzy, upewnia mnie, że się nie mylę. Zastanawiałem się, co o tem myślisz, Leilo? Jest za stary dla niej; ale robi wrażenie uczciwego, miłego człowieka.
— O! to w istocie nadzwyczaj uczciwy i miły człowiek!
Przycisnęła z całej siły rękę do ust, by powstrzymać wybuch gorzkiego śmiechu. On, który niczego nie widział, zauważył jednak spojrzenia, jakiemi Fort obrzucał Noel i mógł twierdzić na tej podstawie, że Jimmy kochał się w niej! Jakże wyraźnie te oczy musiały mówić! Straciła panowanie nad sobą.
— To wszystko jest doprawdy bardzo interesujące — rzekła wymawiając słowa z pewną pogardliwością, jak Noel — jeżeli weźmiemy pod uwagę, że Jimmy jest w stosunku do mnie czemś więcej, niż przyjacielem, Edwardzie. — Zauważyła z przyjemnością, jak zadrżał. — Głupcy — pomyślała, dotknięta do żywego tem, że jej najwidoczniej nie brał wcale w rachubę. Po chwili jednak zrobiło się jej żal niebacznie wypowiedzianych słów, gdyż twarz Piersona stała się nagle bardzo spokojna i poważna. Odwróciła się i rzekła:
— Nie bój się, serce mi z tego powodu nie pęknie; umiem znosić porażki. Ale umiem też wygrywać; kto wie, może mi się i tu uda wygrać. — Ułamała gałązkę geranji i przycisnęła ją do warg.
— Wybacz mi — rzekł Pierson wolno; — nie wiedziałem. Jestem głupi. Myślałem, że miłość, jaką masz dla swoich żołnierzy, nie zostawiła miejsca na inne uczucie w twojem sercu.
Leila wybuchła ostrym śmiechem.
— Cóż jedno ma do drugiego? Czy nigdy nie słyszałeś o tem, co się nazywa namiętnością, Edwardzie? O, nie patrz tak na mnie! Czy myślisz, że kobieta w moim wieku nie jest już zdolna do uczuć? Czuje tak samo, jak zawsze, a może i silniej, gdyż wszystko wymyka jej się już z rąk.
Odjęła rękę od warg, ale płateczek geranji przylgnął do nich, jakby kropelka krwi.
— Czemże było twe życie przez te wszystkie lata — ciągnęła gwałtownie dalej — jeśli nie ustawicznem tłumieniem namiętności! Wy mnisi chwytacie Naturę w sieci świętych słówek i staracie się przyćmić to, co dla każdego prostaka jest jasne jak słońce. Widzisz, ja nie tłumiłam namiętności, Edwardzie. W tem cała różnica.
— Czy jesteś przez to szczęśliwsza?
— Byłam; i będę znowu.
Nikły uśmiech zakwitł na wargach Piersona:
— Będziesz? — rzekł. — Miejmy nadzieję. Mamy odmienne sposoby patrzenia na życie, Leilo.
— O, Edwardzie! Nie bądź taki łagodny! Wydaje ci się zapewne, że taka istota, jak ja, nie może nigdy prawdziwie kochać?
Stał przed nią z głową spuszczoną; uświadomiła sobie nagle, że mimo całej jego naiwności i ślepoty, tkwiło w nim coś dla niej niedostępnego i niezrozumiałego. Zawołała więc:
— Byłam niegrzeczna dla ciebie. Przebacz mi Edwardzie! Jestem taka nieszczęśliwa.
— Był raz Grek, który mawiał: Bóg jest pomocą, którą człowiek człowiekowi nieść może. To nieprawda, ale to pięknie powiedziane. Dowidzenia, droga Leilo, i nie smuć się.
Uścisnęła jego rękę i odwróciła się ku oknu.
Stała tam i przyglądała się jego czarnej postaci poruszającej się na tle zalanej słońcem ulicy; na rogu kolo sztachet kościoła skręcił wbok. Szedł śpiesznie, bardzo wyprostowany; nawet jego sylwetka wywoływała wrażenie, że nie widzi, co się wkoło niego dzieje — lub że może patrzy w jakiś inny świat. Leila nie zdołała nigdy wyzbyć się ortodoksyjnych tradycyj, w jakich się wychowała, uznawała więc jego świętość, mimo, że ją niecierpliwił. Kiedy jej znikł z oczu, weszła do sypialni. To, co jej powiedział, nie było bynajmniej niespodzianką. Przeczuwała. Och! przeczuwała.: — Czemu nie przyjęłam oświadczyn Jimmy‘ego? Czemu nie wyszłam za niego? Czy już teraz zapóźno? — myślała: — Czy mogłabym jeszcze? Czy chciałby — nawet teraz? — Odrzuciła jednak tę myśl ze wstrętem. Jakże mogła wyjść za niego w przeświadczeniu, że kochał Nolli! Stanęła przed lustrem i przyglądała się długo swej twarzy; studjowała z pełnem strachu zainteresowaniem cienkie, ostre rysy i linje pod lekką powloką pudru. Badała uważnie włosy nad czołem, pokryte tu i ówdzie nieznacznie farbą. Czy rzeczywiście nieznacznie? Wydało jej się nagle, że plamy farby były zbyt widoczne. Dotknęła palcami i starała się wygładzić zwiotczałą nieco skórę zbyt już pełnego podbródka. Wyciągnęła się i powiodła rękoma wzdłuż całej postaci, jakby szukając zwiotczałości czy otyłości. Pomyślała z goryczą: — Kończę się. — Przebiegła jej przez myśl zwrotka z wierszyka, który jej Fort kiedyś pokazał:

„O nie śpiesz, nie śpiesz tak w dal
Czasie, stary cyganie.
Choćby na jeden dzień
Przerwij swe wędrowanie!“

Cóż więcej mogła uczynić? Nie lubił kiedy sobie malowała usta. Zauważyła, że mu się to nie podobało, spostrzegła, jak otarł sobie usta po pocałunku, w chwili, kiedy przypuszczał, że tego nie widzi. — To mi niepotrzebne! — pomyślała. — Usta Noel nie są wcale czerwieńsze, doprawdy. Co ma właściwie ponętniejszego ode mnie? Młodość — świeżość rosy na wiosennej trawie! To wprawdzie nie trwa długo, ale dość długo, by jej „dać rady“ jak mówili żołnierze. I nagle ogarnął ją bunt przeciw sobie samej, przeciw Fortowi, przeciw temu zimnemu krajowi pełnemu mgieł; uczuła gwałtowną tęsknotę za gorącem słońcem Afryki, za afrykańskiemi kwiatami; za beztroskiem życiem z dnia na dzień, jakie prowadziła przez pięć lat przed wybuchem wojny. High Constanca w czasie winobrania! Ileż to lat temu — dziesięć, jedenaście! Ach! Gdybyż miała przed sobą tych dziesięć lat, z n i m! Dziesięć słonecznych lat! Wtedy byłby ją kochał, wtedy uczucia jego nie uległyby zmianie! A jej nie sprzykrzyłby się napewno tak, jak inni. — Za pól godziny — pomyślała — będzie już tutaj siedział naprzeciw mnie; i znowu będę patrzyła, jak się wysila i przymusza do okazania mi tkliwości, której nie odczuwa! To zbyt upokarzające! Ale wszystko mi już jedno; muszę go mieć!
Przerzuciła swoją garderobę, szukając jakiejś nieznanej mu sukni, czy barwy, jakiejkolwiek odmiany, któraby jej mogła pomóc. Niestety wypróbowała już wszystkich tych małych sztuczek — była bankrutką. Ogarnął ją tak ciężki, beznadziejny nastrój, że nie przebrała się nawet i położyła się w swym pielęgniarskim stroju na tapczanie udając, że śpi, podczas, gdy służąca przygotowywała kolację. Leżała tak przygnębiona, bez ruchu, starając się wszelkiemi siłami nabrać odwagi; czuła, że przegra wszystko, o ile się przyzna do swej klęski; a jednocześnie wiedziała, że wiąże go z nią jedynie litość. Kiedy jednak usłyszała jego kroki na schodach, przesunęła sobie szybko dłonie po twarzy, jakby chciała zetrzeć z policzków krew i leżała zupełnie cicho. Miała nadzieję, że wygląda blado; tak też było w istocie; pod oczyma jej rysowały się głębokie cienie, ślady bolesnych przeżyć ostatnich kilku godzin. Poprzez zmrużone rzęsy widziała, że się zatrzymał i patrzył na nią ze zdziwieniem. Śpi, czy może chora? Nie drgnęła. Chciała go śledzić. Przeszedł na palcach przez pokój i stanął koło tapczanu, spoglądając na nią. Zmarszczka przecinała mu czoło: — Och, pomyślała — nie miałbyś nic przeciw temu, żebym już leżała nieżywa, mój miły przyjacielu. — Pochylił się nieco ku niej; Leila zapragnęła nagłe wiedzieć, czy wygląda ładnie, leżąc tak, i pożałowała teraz, że się nie przebrała. Zobaczyła, że wzruszył nieznacznie ramionami, najwidoczniej zdziwiony. Nie poznał, że udawała. Jakie miłe były jego rysy — nic w nich nie kryło się niskiego, nieuczciwego, twardego! Otworzyła oczy, które wbrew jej usiłowaniom pełne były dręczącej ją rozpaczy. Ukląkł przy niej, podniósł jej rękę do ust i ukrył w niej usta.
— Jimmy — rzekła łagodnie, — jestem ci strasznym ciężarem. Biedny Jimmy! Nie! Nie udawaj! Wiem, co mówię! — Mój Boże, cóż ja mówię? — pomyślała. — To przecież fatalne. Nie powinnam nigdy!... — Przyciągnęła jego głowę do siebie i przycisnęła ją do piersi. Potem, wyczuwając instynktownie, że sytuacja doszła do momentu najwyższego napięcia, zerwała się szybko z kanapy, pocałowała go w czoło, przeciągnęła się i rzekła ze śmiechem:
— Spałam i śniłam; śniłam, że mnie kochasz. Śmieszne, prawda? Chodź! Mamy ostrygi, ostatni raz w tym sezonie.
Przez cały wieczór zachowywali jaknajwiększą ostrożność, by nie pobudzić się wzajem do wzruszeń i nie dotknąć tematu, któryby mógł doprowadzić do sceny; zdawali sobie snąć oboje sprawę, że stali dziś już raz nad brzegiem przepaści i spojrzeli w jej głąb. Leila mówiła bez ustanku o Afryce.
— Czy nie tęsknisz za słońcem, Jimmy? Czy nie moglibyśmy — czy nie mógłbyś tam pojechać? Ach, czemu się ta przeklęta wojna nie kończy? Oddałabym wszystko, co tu u nas mamy — wszelkie bogactwo, wygodę, kulturę, sztukę, muzykę — oddałabym wszystko za tamtejsze światło i słońce. A ty?
Fort odparł, że czuje to samo, zdając sobie zbyt dobrze sprawę, że istnieje coś, czegoby absolutnie nie poświęcił. A Leila wiedziała o tem równie dobrze, jak Jimmy. Byli obydwoje weselsi, niż zazwyczaj; tak, że kiedy odszedł, Leila rzuciła się raz jeszcze na tapczan, zagrzebała twarz w poduszkach i zapłakała gorzko.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Stella Landy-Feldhorn.