Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

uszu Piersona. Dni mijały zwykłym biegiem, bez widocznej zmiany. A mimo to istniała zmiana, choć tajemna i ukryta. Sam był prawie że śmiertelnie zraniony, zdawało mu się więc, że wszyscy wkoło niego cierpią tak samo. Minęło jednak kilka tygodni, zanim zdarzył się fakt, który wzbudził w nim gniew i instynkt obronny.
Nagle pewnego dnia marna, niska brutalność zatrzęsła nim do głębi duszy. Wracał z dalszych wizyt parafjalnych i skręcał właśnie na plac, kiedy ktoś zawołał za nim grubym głosem:
— Jak się ma ten mały bękart?
Zimne uczucie wstrętu zaparło mu oddech; odwrócił się i zobaczył dwóch rosłych uliczników, oddalających się spiesznie. Skoczył za nimi pełen tajonej wściekłości, chwycił ich za ramiona; szarpnął ich ku sobie i spojrzał im w twarz; chłopcy patrzyli na niego zaskoczeni, z otwartemi ustami. Trząsł nimi z całej siły i rzekł:
— Jak śmiecie, jak śmiecie używać tego wyrazu? — Twarz jego i głos musiały być zapewne przerażające, skoro w rysach chłopców odmalował się szczery strach; uprzytomnił sobie gwałtowność swego postępowania i opuścił ręce.
W jednej chwili znikli za rogiem. Tam zatrzymali się na sekundę; jeden z nich zawołał na cały głos: — Dziadziu! — potem obaj znikli. Stal na środku ulicy z wargami i rękoma drżącemi; przepełniało go uczucie, które nie nawiedziło go od lat, biała czczość, jaka następuje zwykle po nagłym a niepohamowanym wybuchu morderczej wściekłości. Przeszedł przez plac, oparł się o sztachety parku i pomyślał: — Boże, przebacz mi! Mógłbym był ich zamordować. Mógłbym był ich zamordować! — Djabeł go opętał. Gdyby miał broń w ręku, byłby się stał mordercą. Jakie to straszne! Tylko jeden z nich go zelżył, a byłby zabił obydwóch! A przecież powiedzieli