Święty/Część III/Rozdział szósty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Święty
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1933
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stella Landy-Feldhorn
Tytuł orygin. Saint’s Progress
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ SZÓSTY.
1.

Nazajutrz po owym cichym wybuchu uczuć w salonie, była niedziela. Noel, idąc za popędem, który się w niej zbudził w nocy, aby okazać ojcu jaknajwięcej serca, zapytała:
— Czy życzyłbyś sobie, żebym poszła do kościoła?
— Naturalnie, Nolli.
Jakąż inną odpowiedź mógł jej dać? Dla niego Kościół był przybytkiem pokoju i rozgrzeszenia, dokąd ludzie powinni się uciekać, gdy czują się pełni winy lub gdy ich nęka troska. Kościół był niebem grzeszników, źródłem miłosierdzia, przebaczenia i miłości. Nie wierzyć w to po tych wszystkich latach — znaczyłoby przeczyć użyteczności całego swego życia i rzucać obrazę na Dom Boży.
A więc Noel poszła z nim do kościoła, Gracja bowiem pojechała na week-end do Jerzego nad morze. Wsunęła się cicho do bocznej nawy i usiadła w pustej ławce tuż przed kazalnicą. Nie odwracała przez cały czas oczu od kazalnicy, nie zauważyła więc, jakie poruszenie wywołała jej obecność w ciągu godziny i dwudziestu minut. Za jej plecami nieme fale zdziwienia, potępienia i odrazy przebiegały tajemnym prądem rzesze zebranych. Prędzej, czy później oczy każdego wlepiały się w Noel i każdy uważał się za powołanego, by być jej sędzią. Podczas, gdy monotonne słowa modlitwy i śpiewy płynęły dalej przez kościół, spojrzenia wszystkich tych klęczących, stojących i siedzących postaci opromieniały jakby tę jedną rozmodloną główkę, której pobożność wydawała im się śmieszna. Ta dziewczyna, która zdradziła swego ojca, swą wiarę i swą kastę, przeszkadzała im w nabożnem skupieniu. Powinna wprawdzie okazać skruchę, a kościół był do tego z pewnością odpowiedniem miejscem; a jednak ta skrucha na oczach ich wszystkich miała w sobie coś dziwnie bezczelnego; była zbyt widoczną plamą na krysztale autorytetu kościoła, zbyt widoczną dziurą w szacie jej kapłana. Wokół jej postaci zogniskowało się teraz całe to niemiłe zdumienie, które nurtowało we wszystkich już od kilku tygodni. Matki drżały na myśl, że córki ich mogłyby ją zobaczyć; żony niepokoiła świadomość, że ich mężowie patrzą na nią. Mężczyźni doświadczali uczucia wahającego się między potępieniem, a czemś w rodzaju pożądania. Młodzież dziwiła się i powstrzymywała chichot. Stare panny nie mogły wcale na nią patrzeć. Tu i ówdzie jakiś mężczyzna czy kobieta, którzy poznali życie, żałowali jej poprostu! Wszyscy, którzy ją znali osobiście, łamali sobie głowy, jak się zachować, gdyby się z nią zetknęli przy wychodzeniu z kościoła. Chociaż bowiem najwyżej pól tuzina mogło się o nią otrzeć, każdy przypuszczał, że może się to właśnie jemu przytrafić i niejeden życzył sobie tego, widząc w tem sposobność zaznaczenia raz na zawsze swego stanowiska wobec niej. Była to w istocie zbyt ciężka próba natury ludzkiej i uczuć, które Kościół powinien rozwijać! Nieruchomość tej młodej postaci, niemożność zobaczenia jej twarzy i osądzenia w ten sposób stanu jej uczuć; i w końcu ten cichutki zaczajony w głębi duszy wstyd, że niepokoi ich tak bardzo sprawa, dotycząca płci, i to do tego w Domu Bożym — wszystko to razem wywoływało u każdego instynkt zachowawczy gromady, który tak szybko przeradza się w instynkt zaczepny. Nawpół świadoma tego wszystkiego Noel stała, siadała i klękała. Raz, czy dwa razy zauważyła wlepiony w siebie wzrok ojca; przejęta jeszcze nawskroś uczuciem litości, które ją wczoraj ogarnęło, patrzyła z uwielbieniem na jego szczupłą, poważną twarz. Z własnych jej rysów przebijał jednak po największej części wyraz, jaki Lavendie przeniósł na płótno — wyraz oczekiwania przełomowych momentów życiowych, nielicznych i ulotnych chwil spełnienia, jakie stają się udziałem ludzi w życiu — wyraz jej twarzyczki nie był ani głodny, ani niezadowolony, ale pełen rozmarzenia i wyczekiwania, mógł w każdej chwili rozlśnić się blaskiem ciepła i głębi i zapaść ponownie w rozmarzenie.
Kiedy ostatnie tony organów zamarły, siedziała dalej spokojnie, nie oglądając się za siebie. Ponieważ nie było drugiego nabożeństwa, zebranie topniało za jej plecami i dawno już rozsypało się po ulicach i placach, zanim wyszła ze swej ławki. Zastanowiła się chwilę, czy ma wejść do zakrystji, potem jednak zwróciła się ku wyjściu i udała się do domu sama.
Prawdopodobnie właśnie to zdecydowane uchylenie się od wszelkiego spotkania postawiło kropkę nad i. Brak jakiegokolwiek wentyla, jakiegokolwiek ujścia dla uczuć jest zawsze rzeczą niebezpieczną. Zebrani poczuli się oszukani. Gdyby Noel była weszła pomiędzy tych, którym przez swą obecność przeszkadzała w modlitwie, i gdyby przy wyjściu z kościoła dała jednym sposobność zamanifestowania ostracyzmu, a drugim możność przyjrzenia się temu w roli świadków, kto wie możeby zaspokoiła obrażone poczucie przyzwoitości i możeby nikt więcej nie mieszał się w te sprawy, gdyż ludzka natura szybko się ze wszystkieni oswaja; a prócz tego wojna zajmowała wszystkie umysły bardziej nawet, niż zagadnienia moralności. Lecz fakt, że nic się nie stało i przeświadczenie, że co niedzielę spotykać ich będzie ta sama mała zniewaga, spowodowały, że około tuzina nie stojących ze sobą w żadnym związku osób wysłało tegoż wieczora tyleż listów zaopatrzonych podpisem bądź anonimowych, a skierowanych pod jeden i ten sam adres. Londyn nie jest odpowiednim terenem dla parafjalnego spisku, to też to było niewątpliwie jedyne wyjście z sytuacji, która na wsi spowodowałaby zapewne kilka publicznych zebrań i doprowadziłaby może do sformułowania rezolucji. Prócz tego niektórzy ludzie mają w sobie tajemniczą skłonność do pisania anonimów, gdyż listy takie zaspokajają niejasne poczucie sprawiedliwości, niezbadaną potrzebę wyrównania rachunku z osobami, które ich dotknęły lub zaniepokoiły, nie dając im sposobności odwetu.
Listy dochodzą czasem miejsca swego przeznaczenia.

2.

We czwartek rano Pierson siedział w swym gabinecie w godzinie, poświęconej na przyjmowanie swych parafjan, kiedy weszła służąca i rzekła:
— Kanonik Rushbourne, sir.
Ujrzał przed sobą starego przyjaciela z College, którego rzadko tylko widywał w przeciągu ostatnich lat. Gość był niskim siwym człowiekiem, dość otyłym; jego okrągłe, różowe, pogodne oblicze z jasnemi, lśniącemi nieco oczyma miało wyraz trzeźwej dobrotliwości. Uścisnął dłoń Piersona i rzeki grubym grzmiącym głosem, któremu obowiązki zawodu nadały odcień pewnego namaszczenia.
— Mój drogi Edwardzie, ileż to lat jakeśmy się nie widzieli? Czy pamiętasz naszego starego Blokeway‘a: Spotkałem go dopiero wczoraj. Nic się nie zmienił. Strasznie się cieszę, że cię znowu widzę. — Zaśmiał się cichym, nerwowym śmiechem. Potem mówił przez chwilę o wojnie i dawnych dniach, spędzonych w College, a Pierson patrzył na niego i myślał: — W jakim celu tu przyszedł?
— Masz mi coś do powiedzenia, Alec? — rzekł w końcu.
Kanonik Rushbourne pochylił się naprzód i odparł z widocznym wysiłkiem:
— Tak; chciałem z tobą pogadać, Edwardzie. Przypuszczam, że mi tego nie weźmiesz za złe. Prawda?
— Dlaczego miałbym ci to brać za złe?
Oczy kanonika Rushbourne‘a błyszczały bardziej, niż zwykle; wyraz jego twarzy był szczerze przyjazny.
— Wiem, że masz wszelkie prawo powiedzieć: pilnuj swego nosa. Postanowiłem sobie jednak przyjść do ciebie jako przyjaciel, w nadziei, że zdołam cię ocalić od... hm... — zająknął się i zaczął na nowo: — Powinieneś wiedzieć, że twoje stanowisko w parafji jest... hm... bardzo niewyraźne. Nie popełnię niedyskrecji jeżeli ci powiem, że kilka listów nadeszło do twoich przełożonych. Może rozumiesz, co mam na myśli. Wierz mi, drogi przyjacielu, że powoduje mną jedynie moje długoletnie przywiązanie do ciebie; zapewniam cię, że nie powodowałem się niczem innem.
W ciszy, jaka zapadła, słychać było jego sapiący oddech, jak u człowieka, który cierpi na lekką astmę; gładził bezustannie grube kolana w czarnych spodniach, a oblicze jego promieniało zatroskaną serdecznością. Słońce oświetlało jasno te dwie czarne postacie, tak bardzo od siebie różne. W jaskrawem świetle znoszone ich ubrania wpadały w ledwo widoczny zgniło-zielonawy odcień, właściwy sukniom księży.
W końcu Pierson rzekł:
— Dziękuję ci, Alec; rozumiem.
Kanonik westchnął głęboko.
— Nie zdajesz sobie sprawy, jak łatwo Judzie mogą źle zrozumieć fakt, że ona jest tu przy tobie; odczuwają to jako... jako wyzwanie. Według mnie nie mogli tego wcale inaczej pojąć; boję się, że skutki... — Przerwał, gdyż zobaczył nagle, że Pierson zamknął oczy.
— A więc chcesz mi powiedzieć, że mam wybierać między moją córką, a moją parafją?
Kanonik usiłował w szeregu urywanych słów stępić ostrze tego jasnego pytania.
— Moja wizyta jest całkiem prywatna, mój drogi; nie wiem niczego pewnego. Ale wszyscy są najwidoczniej bardzo wzburzeni; chciałem, żebyś o tem wiedział. Nie doceniłeś bezwątpienia...
Pierson podniósł rękę:
— Nie mogę mówić o tem.
Kanonik wstał.
— Wierz mi Edwardzie, współczuję ci głęboko. Czułem, że powinienem cię ostrzec. — Wyciągnął do niego rękę. — Dowidzenia, drogi przyjacielu, wybacz mi, — i wyszedł. W hallu miał przygodę tak niemiłą i przykrą, że ledwo zdobył się na to, by ją opowiedzieć wieczorem swojej żonie.
— Kiedy wychodziłem od mego biednego przyjaciela — rzekł, — wpadłem na wózek dziecinny i na tę młodą matkę, którą pamiętam, kiedy była taka maleńka — podniósł rękę na wysokość swojego kolana. — Przygotowywała dziecko do przejażdżki. Zmieszałem się, i mam wrażenie, że zadałem jej głupie pytanie: — Czy to chłopczyk? — Biedne, młode stworzenie spojrzało na mnie. Ma ogromne oczy, bardzo piękne i bardzo dziwne.
— Czy pan mówił z tatusiem o mnie?
— Moje drogie dziecko, — rzekłem. — Jestem tak mu oddany. Musi mi pani wybaczyć. — A ona na to rzekła: — Czy każą mu ustąpić? — To zależy od pani, — odpowiedziałem. Poco to powiedziałem, Charlotto? Powinienem był trzymać język za zębami. Biedne młode stworzenie; takie młode! A to maleństwo!
— Sama sobie nawarzyła piwa, Alec. — odparła pani Rushbourne.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Stella Landy-Feldhorn.