Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W końcu Pierson rzekł:
— Dziękuję ci, Alec; rozumiem.
Kanonik westchnął głęboko.
— Nie zdajesz sobie sprawy, jak łatwo Judzie mogą źle zrozumieć fakt, że ona jest tu przy tobie; odczuwają to jako... jako wyzwanie. Według mnie nie mogli tego wcale inaczej pojąć; boję się, że skutki... — Przerwał, gdyż zobaczył nagle, że Pierson zamknął oczy.
— A więc chcesz mi powiedzieć, że mam wybierać między moją córką, a moją parafją?
Kanonik usiłował w szeregu urywanych słów stępić ostrze tego jasnego pytania.
— Moja wizyta jest całkiem prywatna, mój drogi; nie wiem niczego pewnego. Ale wszyscy są najwidoczniej bardzo wzburzeni; chciałem, żebyś o tem wiedział. Nie doceniłeś bezwątpienia...
Pierson podniósł rękę:
— Nie mogę mówić o tem.
Kanonik wstał.
— Wierz mi Edwardzie, współczuję ci głęboko. Czułem, że powinienem cię ostrzec. — Wyciągnął do niego rękę. — Dowidzenia, drogi przyjacielu, wybacz mi, — i wyszedł. W hallu miał przygodę tak niemiłą i przykrą, że ledwo zdobył się na to, by ją opowiedzieć wieczorem swojej żonie.
— Kiedy wychodziłem od mego biednego przyjaciela — rzekł, — wpadłem na wózek dziecinny i na tę młodą matkę, którą pamiętam, kiedy była taka maleńka — podniósł rękę na wysokość swojego kolana. — Przygotowywała dziecko do przejażdżki. Zmieszałem się, i mam wrażenie, że zadałem jej głupie pytanie: — Czy to chłopczyk? — Biedne, młode stworzenie spojrzało na mnie. Ma ogromne oczy, bardzo piękne i bardzo dziwne.
— Czy pan mówił z tatusiem o mnie?
— Moje drogie dziecko, — rzekłem. — Jestem tak