Przejdź do zawartości

Śmierć. Studyum/18 kwietnia

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignacy Dąbrowski
Tytuł Śmierć
Podtytuł Studyum
Pochodzenie Pisma Ignacego Dąbrowskiego, tom I
Wydawca Jan Fiszer
Data wyd. 1900
Druk Warszawska Drukarnia i Litografja
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


18 kwietnia.

Dzień wczorajszy był dla mnie prawdziwym dniem pożegnania ze światem. To, co było wczoraj, już się nie powtórzy nigdy; wiem o tem i dlatego z rozkoszą wspominam o każdym szczególe. A był to dzień piękny. Już od dziesiątej byłem otoczony wszystkimi. Spokojnie, nawet wesoło, zaczęliśmy się dzielić jajkiem. Ja mówiłem dużo, życząc im szczęścia i zdrowia na całe życie. Mnie nikt niczego nie życzył, bo nie było czego. Całowali mnie tylko, siląc się na spokój. Tylko Zosia zapłakała. Potem jedliśmy święcone. Dzięki staraniom Amelki, było wszystkiego po trochu, nawet wina butelka. Wdzięczny jej byłem za to, że się tak starała uczynić zadość wszystkim tradycyom. Dawniej śmiałem się z tych uroczystości obżarstwa; wczoraj śledziłem z niepokojem, czy czasem nie opuszczono jakiego szczegółu. Chciałem pożegnać nawet słabostki świata, dlatego, że są uświęcone wspomnieniami. Amelka wiedziała o tem. Mnie nie o jedzenie chodziło przecież: i tak nic nie jadłem; szło mi o zwyczaj, o pamiątkę, o wyzyskanie prawa korzystania z życia. Cały świat robił toż samo; dlaczegóżbym ja miał odróżniać się od niego? Przecież żyję jeszcze. To jeszcze jakąś rozkoszą mię napawało. Z początku tylko Amelka była wesołą. Może udawała, ale dobrze zrobiła. Ja jej starałem się dopomagać, całemi siłami poddając się sztucznemu z początku nastrojowi wesela. Wiedziałem, że gramy komedyę, ale i to mnie zadawalało. Wkrótce jednak i udawać nie trzeba było. Na moje uparte nalegania cała butelka wina wypróżniła się szybko. Stach, jako niepijący, wymawiał się przy pierwszym kieliszku, ale potem sam z jakąś natarczywością dopominał się ciągle i pił jeden po drugim. Chciał zalać robaka. Ja piłem także, zmuszając do tego Amelkę i Zosię.
Zrobiło się naraz gwarno i wesoło. Ja mówiłem najwięcej. Upajałem się po prostu tą ogólną wesołością, jaka zapanowała, ciągle pamiętając, że się już śmieję po raz ostatni w życiu.
Tak zeszło godzin kilka. Wreszcie, znużony, zasnąłem na kilka godzin. Przez czas mego snu urządzono mi niespodziankę, najprzyjemniejszą, najrozkoszniejszą dnia tego. Amelka, korzystając z zamiaru p. Sawickiej spędzenia całego wieczoru poza domem, prosiła ją o pozostawienie salonu do naszej dyspozycyi. Wobec chętnego jej zezwolenia zakrzątnięto się około przygotowań. Zosia pobiegła do siebie po nuty, Stach naznosił skądś doniczek z kwiatami i obstawił niemi dokoła cały fotel, na którym miałem siedzieć, Amelka zajęła się przygotowaniem kolacyi.
Kiedym się obudził o siódmej wieczorem, wszystko już było gotowe. Stach wziął mnie na ręce, przeniósł do salonu i usadowił w fotelu, okładając ze wszystkich stron poduszkami.
Dziwna rzecz, — już sam ten wielki salon, umeblowany elegancko i oświetlony lampami i kinkietami, już sama ta zmiana otoczenia, w jakiej się znalazłem, wywarła na mnie ogromne wrażenie. Po dwóch miesiącach leżenia wśród tych ścian czterech, gołych, aż do rozpaczy jednostajnych, znienawidzonych w godzinach nocy, — cóż dziwnego, że taka błahostka, jak znalezienie się w innym pokoju, podziałała na moje nerwy. Wszystko mi się jakiemś nowem, niezwykłem wydało. Patrzyłem na obrazy, na fortepian, na meble, jakbym je pierwszy raz w życiu oglądał.
Oni rozmawiali z sobą, mówili coś i do mnie, alem ja nie mógł oderwać uwagi od wzroku. Jakiś marsz, czy polonez, odegrany przez Zosię, też nie mógł mię wyrwać z tego osłupienia.
Tak zeszło z pół godziny.
Im ciężyć musiał ten mój spokój niepojęty, dlatego też wcześniej, aniżeli w programie było ułożone, zasiedliśmy do kolacyi. Teraz dopiero miałem sposobność podziwiania Amelki. Skąd ona nabrała tego wszystkiego, co się znalazło na stole? Jedzenia, co prawda, nie było wiele: dla mnie befsztyk, dla nich zimne mięsiwa, — ale zato talerzyków, talerzy, spodków, nożyków, podstawek, szklanek, kieliszków — cała wystawa. Stół był całkowicie zastawiony tem wszystkiem. Cały kredens p. Sawickiej musiał być wypróżniony. Czułem to dobrze, że Amelka w ten sposób chciała uświetnić tę uroczystą chwilę, i wdzięczny jej byłem za to.
Rzeczywiście, wszystko miało pozór niezmiernie uroczysty. Zasiedliśmy jak do uczty. Amelka, nadrabiając miną, odgrywała rolę gospodyni domu, umyślnie przesadzając trochę. Mieliśmy się bawić jak dzieci, w gości i gospodarstwo, żeby choć sztucznie wywołać odrobinę humoru. Ale ja byłem poważny. Czułem jakieś skrępowanie, rozumiejąc dobrze, że cała ta maskarada została obmyśloną tylko dla mnie, tylko dlatego, żebym ja w nią uwierzył. Chciałem udawać, że się poddaję temu zdziecinnieniu, chciałem, by wierzyli, że ja wierzę, — lecz nie mogłem. Kiedy oni wysilali się na wesołość i podtrzymanie rozmowy ze mną, ja z zajęciem śledziłem wszystkie szczegóły nakrycia.
Więc tak wygląda podstawka? Dobrze, trzeba to zapamiętać. Więc tak się ustawia serwis na stole? Żeby tylko nie zapomnieć! Więc tak się odbija białość obrusa na twarzach siedzących osób? Więc tak się jada kolacyę? Żeby to tylko spamiętać dobrze! żeby nie opuścić żadnego szczegółu z uwagi?
Takie myśli przesuwały mi się po głowie. Nie było żadnego spojrzenia, któreby nie było pożegnaniem. I z czem się żegnałem? Z podstawkami, z nożykami, z grą światła w krysztale, z białymi odblaskami obrusa? A jednak żegnałem się.
Było mi przyjemnie i błogo jakoś, ale zarazem niewypowiedzianie smutno.
Jeden najbardziej szczegół napełniał mię rozkoszą.
Siedziałem!
Siedziałem razem z nimi, nie wyróżniając się niczem, równy we wszystkiem im, zdrowym. To mię w jakąś dumę z samego siebie wbijało. Wreszcie, widząc się w koszuli tylko, a ich ubranych zupełnie, zażądałem munduru.
Ubrali mnie.
Cieszyłem się, jak dziecko. Ciągle, spoglądałem to na moje piersi, na których błyszczały guziki, — to na ręce, już teraz nie tak okropnie swą chudością rażące...
I także się żegnałem, — ale teraz już z sobą samym, z sobą jako zdrowym i żyjącym jeszcze, z sobą — jako z człowiekiem, który żył, myślał i walczył, a którego nie ujrzę już więcej.
A wreszcie — tyle wspomnień związało się z tym wytartym mundurem, tyle nadziei...
Byłem smutny. Oni wiedzieli to dobrze i tem bardziej starali się wciągnąć mię w wir rozmowy i gwaru. Amelka umyślnie szczękała kieliszkami i talerzami, mówiła głośno, usiłując sprawiać jak najwięcej hałasu, byle tylko ożywić ten ogromny salon i zapełnić choć zgiełkiem. Sama dolewała nam wina, udawała podchmieloną i zachęcała wszystkich do picia. Ja piłem chciwie.
A jednak nie szło nam jakoś. Wszyscy chcieliśmy powrotu rannej wesołości, — ale może właśnie dlatego, żeśmy chcieli, nie mogliśmy się jej dobić. Niby było wesoło, ale już jakiś cień skrępowania i musu zakradł się między nami. Ja zanadto chciałem badać wszystko i wyzyskać każdy drobiazg, ażebym się mógł dać porwać wrażeniu.
Wkońcu wstaliśmy od stołu, nie wiedząc dobrze, co robić dalej. Zosia dopiero przyszła nam w pomoc i jej zawdzięczam te kilka chwil boskich, jakie miałem wczoraj. Zawsze zachwycała mię swoją grą, ale tu dała już koncert prawdziwy.
Wysunięty z fotelem na środek salonu, wsparty wygodnie na poduszkach, poddałem się zupełnie wpływowi muzyki. Co grała Zosia, nie pamiętam dobrze. Nie słuchałem wcale, tylko słyszałem, a myśli moje zespalały się z muzyką i były nią samą. Śród tego mnóstwa znajomych mi melodyi — bo Zosia umyślnie wybierała moje najulubieńsze — rozróżniałem tylko Fantazyę Leybacha, Księżycową sonatę i „Stabat Mater“ Rossiniego.
Ile czasu tak zeszło, nie pamiętam zupełnie.
Zatopiony w tej powodzi tonów, owładnięty całkowicie ich czarem, o niczem nie myślałem: czułem tylko. Nie tylko Zosia grała — grała cała dusza moja. Myśli, jeśli to myślami nazwać można, były tylko oddzielnymi tonami jakiejś jednej przecudnej symfonii, w której rozpływałem się cały. Słów tam nie było zupełnie, nawet pragnień lub wrażeń. Unosiły mię gdzieś — fale to wyżej, to niżej, i dusza moja na skrzydłach tonów płynęła gdzieś w nieskończone przestworza, bez celu... w zachwycie... Zemdlałem.
Ocucony, nie chciałem opuszczać fotelu. Na moje natarczywe prośby Zosia znów grać zaczęła. Ale czar pierwszy już prysnął. Słuchałem jeszcze chciwie, ale już nie mogłem nic myśleć. Myśli biegły wciąż za tonami, lecz nie zespalałem się z nimi. Czułem, że istnieję.
Nastrój tylko muzyki udzielał się myśleniu. Początkowe skoczne melodye rozwiały wszelkie ślady przygnębienia. Rozmawiałem z Amelką i ze Stachem zupełnie swobodnie, jakbyśmy się zebrali rzeczywiście tylko dla zabawy. To była najweselsza chwila z całego wieczoru! Jedynie wąchanie eteru i nacieranie skroni kolońską wodą zwracały mię na chwilę do zwykłych, ponurych myśli.
Znów zeszła z godzina może. Zosia wciąż grała.
Wreszcie kujawiak Łady skierował nasze usposobienie na nowe tory. Ta smutno-taneczna melodya owiała nas jakimś smętkiem i melancholią. Zamilkliśmy wszyscy, żeby się narkotyzować muzyką.
Zosia, widocznie ulegając swemu chwilowemu nastrojowi, zaczęła wybierać sztuki coraz poważniejsze i rzewniejsze. Ja smutniałem coraz bardziej. Jakaś dziwna tęsknota, czy żal, przepełniała mi serce. Jękliwe tony fortepianu akompaniowały mym myślom.
Znów śmierć stanęła przede mną; ale już nie ta przerażająca, straszna, — tylko kojąca i upragniona. Nie bałem się jej. Gdyby mi w owej chwili ofiarowywano życie, możebym go się był wyrzekł właśnie dla tej śmierci, uciszającej wszystkie bóle i trwogi tego świata.
Tylko było mi smutno, niewypowiedzianie smutno.
Coś mi piersi gniotło i nawet jęknąć nie pozwalało. Wreszcie oklepana melodya sentymentalnej piosenki „O! gwiazdeczko, coś błyszczała“ wycisnęła mi łzy z oczu. To mi matka zawsze śpiewała...
Nie łkałem, nie płakałem nawet. Łzy mi same po twarzy spływały, jakieś wielkie... gorące...
Wszyscy uklękli wkoło mnie, całując mi ręce.
Czułem, że to ostatnie z nimi pożegnanie...
Prosiłem ich o przebaczenie za wszystko, pocieszałem, wskazując na Stacha, jako mego następcę w ich sercu... Oni strasznie płakali... Mówiłem wszystko szczerze, jak mi wprost z serca biegło. Stacha i Zosię złączyłem razem, upominając, by się kochali zawsze. Prosiłem, by na grób mój przyszli czasem... Starą Piotrowę, niańkę naszej matki, którą wspomagałem, jak mogłem, też ich pamięci poleciłem, by głodu nie zaznała. Ale na grób, na grób mój, ciągle prosiłem, by przyszli... Mówiłem, że ich widzieć będę...
A potem płakaliśmy jeszcze długo...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ignacy Dąbrowski.