Przejdź do zawartości

Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

już nie mogłem nic myśleć. Myśli biegły wciąż za tonami, lecz nie zespalałem się z nimi. Czułem, że istnieję.
Nastrój tylko muzyki udzielał się myśleniu. Początkowe skoczne melodye rozwiały wszelkie ślady przygnębienia. Rozmawiałem z Amelką i ze Stachem zupełnie swobodnie, jakbyśmy się zebrali rzeczywiście tylko dla zabawy. To była najweselsza chwila z całego wieczoru! Jedynie wąchanie eteru i nacieranie skroni kolońską wodą zwracały mię na chwilę do zwykłych, ponurych myśli.
Znów zeszła z godzina może. Zosia wciąż grała.
Wreszcie kujawiak Łady skierował nasze usposobienie na nowe tory. Ta smutno-taneczna melodya owiała nas jakimś smętkiem i melancholią. Zamilkliśmy wszyscy, żeby się narkotyzować muzyką.
Zosia, widocznie ulegając swemu chwilowemu nastrojowi, zaczęła wybierać sztuki coraz poważniejsze i rzewniejsze. Ja smutniałem coraz bardziej. Jakaś dziwna tęsknota, czy żal, przepełniała mi serce.