Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

strasznie płakali... Mówiłem wszystko szczerze, jak mi wprost z serca biegło. Stacha i Zosię złączyłem razem, upominając, by się kochali zawsze. Prosiłem, by na grób mój przyszli czasem... Starą Piotrowe, niańkę naszej matki, którą wspomagałem, jak mogłem, też ich pamięci poleciłem, by głodu nie zaznała. Ale na grób, na grób mój, ciągle prosiłem, by przyszli... Mówiłem, że ich widzieć będę...
A potem płakaliśmy jeszcze długo...

19 kwietnia.

Dogasam już widocznie. Dziś przypatrywałem się słońcu tak, jakbym go nie’ miał już zobaczyć więcej.
Chwila się zbliża... och, aby przytomnie... i w dzień, w dzień koniecznie.
Spowiadać się nie mogę, nie chcę. Czego ta Sawicka mię dręczy? A i Amelka także... Nie wierzę, — nie mogę. Po co? I tak zgniję... Nie chcę kłamać.

20 kwietnia.

Dlaczego oni nie chcą mię zrozumieć? Dlaczego Stach mię jeszcze namawia, kie-