Przejdź do zawartości

Klejnoty ciotki Klotyldy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Klejnoty ciotki Klotyldy
Pochodzenie Dodatek do N-ru 44 Wieczorów Rodzinnych
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. K.
Tytuł orygin. Little Saint Elizabeth
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
KLEJNOTY CIOTKI KLOTYLDY.
PRZEZ AUTORKĘ
„MAŁEGO LORDA“
przekład z angielskiego.
J. K.
WARSZAWA.
W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO
Warecka Nr. 15.

1895.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 8 Октября 1895 года.



Klejnoty ciotki Klotyldy.
Dodatek do N-ru 44 Wieczorów Rodzinnych. 1895 r.




Bohaterka naszej powieści nie była Amerykanką, chociaż mieszkała w jednym z najwspanialszych domów Nowego-Yorku. Przyszła ona na świat we Francyi w pięknym zamku normandzkim, i tam spędziła pierwsze lata swego dzieciństwa.
Dom w którym ją poznajemy był własnością jej stryja i opiekuna. Otoczona wygodami zajmowała tam kilka pokoi, miała własną służbę, powóz, oraz cały szereg nauczycieli, a mimo to wszystko nie czuła się szczęśliwą.
Nie uwierzyłyby temu dzieci sąsiednich domów, dla których Elżunia była przedmiotem stałego zajęcia. Kiedy wyjeżdżała, lub wychodziła na spacer, mnóstwo główek ciekawych pojawiało się w oknach; podziwiano jej sukienki, jej białą twarzyczkę, jej czarne, marzące oczy. Jaka ona szczęśliwa! mówili jej mali sąsiedzi, tocząc długie na ten temat rozmowy, z pewnością ma wszystko czego tylko zapragnie, bo Joanna powiada, że będzie miała miliony. Jaka ona śliczna! ale czemu zawsze smutna? czemu to przypisać? prawdziwie trudnoby znaleść przyczynę.

Elżunia nie domyślała się wcale, że się nią tak zajmowano, rzadko spoglądała na okna sąsiednich domów, a ci śmiejący się i skaczący mali Amerykanie których spotykała na ulicach napełniali ją podziwem, gdyż ich nie pojmowała, nie będąc sama nigdy w podobnem usposobieniu. Utraciwszy rodziców w drugim roku życia, nie zaznała ich pieszczot, ich miłości, która tak dobroczynnie wpływa na słabą dziecinę, rosła w obojętnem otoczeniu jak roślina bez ciepłego promyka słońca. Ztąd smutek w jej oczach, ztąd poważne nad wiek usposobienie.
Jedynemi krewnymi jacy jej pozostali, był stryj Bertrand i ciotka Klotylda. Stryj bezżenny mieszkający w Nowym-Yorku prowadził życie swobodne, to też obowiązek opiekowania się dwuletniem maleństwem wcale mu nie przypadł do gustu, i chętnie zdał go swej siostrze z którą dzieliła go różność poglądów i upodobań. O ile on był wesoły i lekkomyślny, o tyle panna Klotylda była poważną i surową. Kiedyś i ona podobne bratu wiodła życie, lecz piękna i bogata, uwielbiana przez wszystkich, poniosła u szczytu powodzenia bolesny cios, który ją zobojętnił na zawsze dla świata. Od owej chwili nie opuściła ani razu normandzkiego zamku, pędząc życie zakonnicy, tem tylko różniące się od klasztornego, że mury ją otaczające były murami własnego jej pałacu.
Z początku bała jej się Elżunia, przerażał ją czarny strój i surowa twarz ciotki, lecz powoli przywykła do niej, a nawet pokochała ją całem swem dziecinnem czułem serduszkiem. Sposób jej życia stał się dla małej przykładem i po jakimś czasie śmiejąca, swawolna dziecina, zamieniła się na poważną i smutną.
Ciotka poświęciła ją Matce Boskiej, nosiła więc zawsze niebieskie i białe sukienki. Od siódmego roku życia odwiedzała z nią razem ubogich chorych, i była przez nich uwielbianą; dzieci dotykały jej białej sukienki, a ona uśmiechała się do nich tak słodko, że we wszystkich sercach wykwitła dla niej miłość serdeczna. Każde jej ukazanie się było dla tych biedaków świętem prawdziwem, opowiadano sobie o niej cudowne historye. Zobaczycie mówiono nieraz, że panience wyrosną białe skrzydełka i pójdzie do nieba jak anioł, i nikt temu nie przeczył.
W tych warunkach przeżyła Elżunia do jedenastego roku, wówczas spotkało ją wielkie nieszczęście.
Pewnego dnia ciotka Klotylda nie wyszła ze swego pokoju o zwykłej godzinie, zdziwiło to wszystkich, gdyż nie zdarzało się aby odstępowała od raz przyjętego zwyczaju. Stara służąca Alicya słuchała podedrzwiami, ale w pokoju było zupełnie cicho, poszła więc prosić Elżunię, żeby zajrzała do ciotki, bo sama nie śmie tego uczynić. Dziewczynka weszła do sypialni, lecz nie zastała nikogo, pewno jest w kaplicy pomyślała i otworzywszy ciężkie drzwi weszła do świętego przybytku. Jasne promienie słońca wpadały przez kolorowe okna, zatrzymując się na ciemnej postaci leżącej na posadzce przed ołtarzem. Była to ciotka Klotylda którą śmierć spowodowana chorobą serca jak wezwani lekarze orzekli, zaskoczyła w tem miejscu. Twarz jej była piękna i spokojna, a wyraz słodszy i milszy niż za życia. Podobna do panienki mówiła płacząc Alicya podobniusieńka, tylko jak była młodą, bo wtedy była od niej weselsza.
W niespełna dwa miesiące później Elżunia była już u stryja w Nowym Yorku. Zawiadomiony o śmierci siostry przyjechał po siostrzenicę, chociaż niezbyt zachwycony rolą opiekuna, której teraz nie miał już komu oddać.
Nie można było jednakże jedenastoletniej już dziewczynki zostawić samej sobie, zwłaszcza że była dziedziczką milionów które się ze śmiercią ciotki powiększyły; zabrał ją przeto z sobą do Ameryki, gdzie oddawna mieszkał będąc gorącym wielbicielem obyczajów tamtejszych.
Elżuni wydał się bardzo dziwnym i obcym ten młody i wesoły człowiek, nic a nic nie podobny do starego, poważnego proboszcza który był jej jedyną znajomością. Nawzajem ona zrobiła jeszcze dziwniejsze wrażenie na swoim stryju, o mało, że nie krzyknął z przerażenia ujrzawszy ją w długiej czarnej i niezgrabnie zrobionej sukni.
— Ależ drogie dziecko — zawołał — jak ty wyglądasz! I pierwsza rzecz którą dla niej zrobił były sprowadzone z Paryża eleganckie sukienki i młoda pokojówka. Nie mogę jej tak w podróż zabrać, tłomaczył się starej Alicyi, wygląda jak sierota z przytułku.
Zanim Elżunia zdjęła swoją ulubioną sukienkę, poszła z proboszczem pożegnać biednych wieśniaków. Zacny kapłan rozczulony był widokiem łez płynących obustronnie, i błogosławieństwami któremi obsypywano dziewczynkę. Wróciwszy z tej wycieczki zamknęła się w kaplicy gdzie spędziła kilka godzin.
Życie jakie rozpoczęła w Ameryce wydawało jej się snem. Nie zaniedbano niczego dla jej wygody, otoczono ją zbytkiem do którego nie była przyzwyczajoną. Ale właśnie te wygody, te suknie bogate, te książki z przepysznemi rycinami nie miłe jej były. Wyjeżdżając z nauczycielką do parku spotykała mnóstwo ludzi patrzących na nią ciekawie, co ją onieśmielało i dziwiło. Zwracała na siebie uwagę, zarówno bladą, śliczną twarzyczką, jak marzącem spojrzeniem ciemnych oczu.
— Będzie z niej śliczna panienka — rzekł kiedyś Bertrand do jednego ze swych przyjaciół, który zapragnął poznać Elżunię — matka jej była bardzo piękna, ale ożywiona. Wyobraź sobie, że ta mała wstaje w nocy aby się modlić...
Mówił nie wiedząc, że tem boleśnie dotknął siostrzenicę, którą sposób jego życia napełniał przerażeniem. Nie widziała go nigdy w kościele, nie miał „swoich” biednych, zato uczęszczał często na różne zabawy, zajmowały go tylko przyjemności światowe; niejedną już godzinę spędziła Elżunia modląc się za niego.
Bertrand de Rochemont byłby się pewno zdziwił gdyby mu kto powiedział, że siostrzenica obawia się go, a jednak tak było; nie miała np: odwagi prosić go o pieniądze które chciała przesłać proboszczowi do Normandyi dla biednych, opuszczonych teraz, lub dla biednych których tylu widziała na ulicach Nowego Yorku. Odgadła ona wkrótce że stryjowi życie ciotki Klotyldy na wzór którego ona żyćby pragnęła, wydaje się poprostu śmiesznem. Jakże może powiedzieć mu, że pieniądze wszystkie jakie posiada chciałaby oddać potrzebującym?
— Uczynię to kiedyś — myślała — a tymczasem muszę tylko otrzymać jaką drobną kwotę.
Z tem postanowieniem poszła Elżunia jednego dnia do gabinetu stryja urządzonego z przepychem, lecz zastawszy go w wygodnem fotelu z cygarem w ustach i książką w ręku straciła odwagę, będąc zaledwie w stanie odpowiadać na jego pytania. Podniecona myślą o głodnych i chorych, o mało mu nie padła do nóg z prośbą, aby ją odesłał do Normandyi, ale i na to nie mogła się zdobyć.
Innego dnia wstała raniutko, włożyła swoją kochaną, czarną sukienkę, bo w niej czuła się lepszą, długo modliła się przed ołtarzykiem który sobie sama zrobiła i powzięła stanowczy zamiar rozmówienia się ze stryjem, otrzymała bowiem poprzedniego dnia list od proboszcza z Normandyi zawierający smutne nowiny. We wsi panowała gorączkowa choroba, wino nie obrodziło, obok tego bydło niszczyła zaraza. Za życia panny Klotyldy de Rochemont mieli pomoc, ale teraz? pytanie to zwrócone do Elżuni do niej o pomoc stukało, czuła to dobrze. Całej nocy oka nie zmrużyła; widziała dzieci głodne, starców zmarzniętych, chorych bez pomocy, o Boże! Boże! co robić? Święta Bożego Narodzenia nadchodzą; za życia ciotki Klotyldy były to we wsi święta wesołe, a w tym roku smutek i nędza.
— Muszę iść do stryja, muszę go poprosić o pieniądze — myślała drżąc i blednąc ze strachu — boję się, ale muszę się przemódz, święta Elżbieta także cierpiała za swoje dobre uczynki.
Elżunia często stawiała sobie za przykład św. Elżbietę znoszącą prześladowania za swą dobroć anielską. Czytywała wiele razy jej życie z którego najwięcej lubiła legendę o różach. Współczuła żywo ze swą patronką, gdy ta niosąc chleb w koszyku dla ubogich spotkała męża który zapytał gwałtownie co niesie, a ona odrzekła mu na to: „Róże” i Bóg nie chcąc dopuścić aby to co mówiła kłamstwem było, chleb zamienił w róże. W myśli zestawiała landgrafa ze stryjem, chociaż nie sądziła, aby był okrutnym, ale mniemała że nie lubi biednych szukając jedynie zabawy i przyjemności, co uważała za złe bardzo.
Nie jadła dnia tego śniadania, postanowiła pościć, dopóki nie dokona swego przedsięwzięcia. Ciotka Aniela pościła bardzo często. Długo czekała na stryja, wstawał zawsze późno, a dziś tem później, że był poprzedniego dnia na jakiemś wesołem zebraniu, które przeciągnęło się do późnej nocy.
Południe zbliżało się, kiedy usłyszała otwierające się drzwi jego pokoju. Pobiegła szybko na schody, ale tam zatrzymała się drżąc znów ze strachu.
— Poczekam aż zje śniadanie, — pomyślała, bo nie wróciła już do siebie, pozostała na schodach, licząc chwile, wlokące się powoli. Stryj nie był sam, usłyszała bowiem głos jednego z jego znajomych, który go odwiedzał od czasu do czasu, i bardzo jej się podobał. Miał miły głos i łagodne, poważne spojrzenie.
— Musi mieć dobre serce — myślała Elżunia — a on odgadując widocznie jej sympatyę, spoglądał zawsze na nią przyjaźnie i często o coś zapytywał.
Kiedy służący otworzył drzwi, wchodząc, usłyszała, że młodzi ludzie śmiali się, widocznie bawili się dobrze, a potem głos stryja wołającego o konie.
— Więc wyjeżdża — i serce Elżuni o mało nie zamarło — trzeba iść prędzej. Zbiegła ze schodów i weszła do saloniku, przez który pan de Rochemont przechodzić musiał. Po chwili drzwi się otworzyły i wszedł wuj z przyjacielem, ale nie spostrzegłszy dziewczynki skierowali się obaj ku wyjściu.
— Stryju! — zawołała Elżunia blednąc z wrażenia i bojaźni.
Bertrand odwrócił się, i ujrzawszy przed sobą drobną postać w czarnej sukience, z śmiertelnie bladą twarzyczką, uczuł coś nakształt gniewu, spieszył się, nie miał czasu.
— Czego chcesz? — zapytał — czemu tu jesteś i dla czego tak czarno ubrana.
— Stryju — rzekła Elżunia, a głos jej zamierał w piersiach — chciałam cię prosić o pieniądze, o dużo pieniędzy. Są mi koniecznie potrzebne, dostałam list od proboszcza, zaraza tam panuje, ludzie chorują. Muszę im posłać pieniędzy.
Bertrand wzruszył ramionami.
— Proboszcz potrzebuje pieniędzy? Moje dziecko, muszę się dowiedzieć bliższych szczegółów, zasięgnąć informacyi. Masz znaczny majątek, lecz jestem twoim opiekunem, i nie mogę ci pozwolić na roztrwonienie go.
— Ale oni są tacy biedni, jak im nie mogę pomagać teraz, mają maleńkie winnice, a gdy jest nieurodzaj umierają z głodu.
Ciotka Aniela pomagała im zawsze, nawet w urodzajne lata i mówiła, że trzeba się nimi opiekować jak dziećmi.
— Ciotka nie zawsze była rozsądną — zawołał stryj — wiem coś o tem. Teraz nie mam czasu, pomówimy za parę dni, tymczasem proszę zdjąć z siebie to szkaradne ubranie, idź na spacer i baw się.
— Ale już jest zima, — zawołała dziewczynka ze łzami, już śnieg leży, niedługo będzie Boże Narodzenie, a oni nie będą mieli co jeść, o mój Boże!
— Bądźże rozsądna — zawołał Bertrand zniecierpliwiony. Pomyślę o tem ale nie teraz. Wyjeżdżam za miasto, za parę dni pogadamy. Idź na górę i nie zatrzymuj mnie; to mówiąc wyszedł i Elżunia usłyszała, jak odezwał się do przyjaciela:
— Wychowała ją moja siostra, która się zupełnie świata wyrzekła, i tej małej się zdaje, że musi to samo uczynić.
Elżunia tymczasem wtuliła się w portyerę, a wielkie, palące łzy płynęły po jej twarzy.
— Jemu to obojętne, a ja nic dobrego nie robię, nic!
Wróciwszy do siebie była tak blada, że pokojówka patrzała na nią ze współczuciem i opowiadała o tem służbie. Wszyscy ludzie kochali Elżunię, bo była zawsze uprzejmą i dobrą dla nich.
Cały dzień ten spędziła przy oknie nie widząc co się na ulicy dzieje. Myśli jej odbiegły daleko, daleko. Duszą była w swojej normandzkiej wiosce, gdzie dotąd spędzała zawsze święta Bożego Narodzenia: Ile ona wtenczas pieniędzy, ile podarunków rozdawała! Nie omijała ani jednej rodziny, pamiętała o każdem dziecku. A kościołek jak pięknie wyglądał, przybrany wszystkimi krzewami i kwiatami z cieplarni zamkowych. Tylko dla tego je utrzymywano, panna de Rochemont nie byłaby pozwoliła sobie na taki zbytek.
A w tym roku nie będzie kwiatów w kościołku, cieplarnie opustoszały, ogrodników oddalono. W tym roku kościół będzie ciemny i pusty, nie będzie radości dla starszych, ani uciechy dla dzieci.
Elżunia zakryła twarz rękoma i płakała gorzkiemi łzami.
— Co robić? Jak dopomódz tutejszym biednym?
Widywała nieraz na ulicach chude i wybladłe twarze, mizerne dzieci i płaczące matki. Dowiedziała się od służby, że w tem wesołem, wielkiem mieście są całe dzielnice zamieszkałe przez nędzarzy, gdzie głód i choroby zabierają wiele ofiar, a więcej jeszcze rozpacz i zwątpienie.
— A teraz taki mróz — myślała Elżunia — wszystko pod śniegiem.
Zapalono już latarnie, kiedy stryj Bertrand wrócił w towarzystwie owego pana z miłem wejrzeniem. Widocznie przejażdżka za miasto już się skończyła. Pan de Rochemont przysłał na górę służącego z prośbą żeby Elżunia przez niego przysłała klejnoty, które miała po ciotce, służący zawiadomił także, że obiad podany.
Elżunia posłała szkatułkę z klejnotami i zaraz potem sama zeszła na dół, zastała stryja, pokazującego je przyjacielowi. Były to niezmiernie starożytne kosztowności, mające ogromną wartość, ale dziewczynka nie wiedziała o tem, słyszała tylko, że należały do ciotki Klotyldy, i że się w nie ubierała będąc młodą, piękną i pełną życia. Wchodząc do jadalni słyszała stryja mówiącego do przyjaciela:
— Trzeba je umieścić w bezpieczniejszem miejscu muszę o tem pomyśleć.
Przyjaciel pana de Rochemont, dr. Norris, spojrzał na dziewczynkę z zajęciem. Patrzył na nią inaczej jak stryj, czuła to wybornie, poważnie, a zarazem łagodnie, kiedy u tamtego zawsze jakiś uśmieszek błąkał się w kącikach ust.
— Może jest dobry bo jest lekarzem — pomyślała Elżunia.
Z rozmowy, którą prowadził ze stryjem dowiedziała się, że ma ogromną praktykę w najuboższych dzielnicach Nowego Yorku, nazywał je Five Pointse. Miał tam szpital dla dzieci nędzarzy, które u siebie leczyć się nie mogły, bo było tam za brudno i za zimno. Mówił o tem tak żywo i sympatycznie, że zainteresował nawet pana de Rochemont.
— Muszę to kiedy z tobą zwiedzić — wyrzekł tenże.
— Trzymam cię za słowo, odpowiedział dr. Norris. Potrzebni są tacy ludzie jak ty, młodzi, bogaci, i bez zajęcia którzyby czas swój mogli poświęcić ulżeniu nędzy. Zawiozę cię tam.
— Tylko nie przed obiadem — zawołał pan Rochemont — nie smakowałby mi napewno po takiej przejażdżce.
— Choćby bez obiadu — rzekł doktór z uśmiechem — masz ich zbyt wiele, jeden możesz poświęcić.
— Elżunia pości za nas oboje — zaśmiał się stryj Bertrand — ja głosuję za jedzeniem, innego dnia możemy tam pojechać.
Elżunia nic prawie nie jadła, opowiadanie dr. Norrisa wstrząsnęło nią do głębi, nigdy jeszcze nie słyszała o takiej nędzy, w jej wiosce nie zdarzały się podobne rzeczy. Opowiadający spoglądał na nią od czasu do czasu czując spojrzenie jej smutnych oczu na sobie, a nie znając szczegółów jej wychowania, dziwił się co ją robiło taką poważną i odmienną od wszystkich młodych dziewcząt.
— Czy myślisz że ona się czuje szczęśliwą? — zapytał pana de Rochemont, kiedy Elżunia opuściła jadalnię i zostali sami, paląc cygara.
— Szczęśliwą? Mój drogi, siostra moja uczyła ją od dzieciństwa, że szczęścia niema na świecie, że życie należy poświęcić miłosierdziu, i zaparciu siebie, więc ona wcale nie pragnie szczęścia. Mówiłem ci kiedyś, że chce cały swój majątek oddać ubogim, ręczę, że po twojem dzisiejszem opowiadaniu powzięła zamiar oddania go na Five Points.
Tymczasem Elżunia klęczała przed swoim ołtarzykiem i modliła się gorąco.
— Święci mię natchną co mam robić — myślała i długo, długo szeptała pacierze, aż po północy zmęczona i śpiąca położyła się do łóżka. Spać jednakże nie mogła, bo jej żadna szczęśliwa myśl nie przyszła jakby pomódz ubogim. Nagle zerwała się z łóżka. „Klejnoty po ciotce Klotyldzie są moją własnością, mogę je sprzedać i niema w tem nic złego, przeciwnie, ciotka pochwaliłaby taki z nich użytek, wszakże mi nieraz opowiadała o świętych mężach i niewiastach, którzy własne suknie oddawali ubogim. Trzeba to zrobić. Ale jak? Ile to wymaga odwagi! Najpierw wyszukanie kupca, a potem ubogich, którzy najpilniej potrzebują pomocy. „A co stryj powie kiedy się dowie o wszystkiem?” Ale myślała dalej Elżunia czy święci męczennicy nie znosili największych prześladowań? Wszyscy z uśmiechem szli na męki, i ja zniosę gniew stryja.
Zasnęła wreszcie ukołysana temi myślami, a jej twarzyczka przybrała wyraz tak słodkiego smutku, że pokojówka przyszedłszy ją obudzić nazajutrz zrana stanęła nad łóżeczkiem i przyglądała jej się z politowaniem.
Obudziła się dość późno, mimo to dzień wydawał jej się nieskończenie długim, a zdecydowała, że wyjdzie dopiero plan swój wykonać, kiedy się ściemni, że poszuka sklepu jubilera, i tam, zdawało jej się, zaraz klejnoty sprzeda.
Nie miała wyobrażenia o trudnościach, jakie ją przytem mogą spotkać, ale czuła się zaniepokojoną niezmiernie.
Pokojówka jej wyszła z domu, pan de Rochemont był na proszonym obiedzie, mogła więc opuścić mieszkanie nie zwróciwszy niczyjej uwagi. To też kiedy zapalono latarnie na ulicach, ubrała się, wzięła szkatułkę z klejnotami i cichutko zszedłszy ze schodów — wyszła z domu.
Dziwne uczucie strachu ogarnęło ją, gdy zwłaszcza znalazła się na ożywionej ulicy wielkiego miasta po raz pierwszy sama jedna. Kłopotała się tem, że zwraca uwagę przechodniów, którzy patrzyli ze zdumieniem na młodą dziewczynkę w kosztownem okryciu, bez żadnej opieki o tej porze na ulicy.
Po dosyć długiej wędrówce znalazła nareszcie sklep jubilera, weszła tam z bijącem sercem. Młody człowiek stojący za kantorem, spojrzał na nią z nietajonem zdziwieniem, lecz ona podeszła do niego, a stawiając szkatułkę z klejnotami rzekła nieśmiało:
— Życzyłabym sobie sprzedać to, czyby pan kupił?
Subjekt był tak zdziwiony propozycyą, że musiała żądanie swoje jeszcze raz powtórzyć.
— Przepraszam — odrzekł, ochłonąwszy ze zdumienia, i rzuciwszy okiem na klejnoty — muszę się rozmówić z pryncypałem.
Na uboczu siedział niemłody człowiek, i pisał, subjekt zbliżył się do niego pokazując kosztowności, mówił przyciszonym głosem. Właściciel sklepu wstał podszedł do Elżuni z pudełkiem w ręku, a spojrzawszy na nią uważnie, zaczął oglądać klejnoty.
— Panienka chce to sprzedać — zapytał wreszcie patrząc na jej twarzyczkę, tchnącą prawdą i szczerością.
— Tak — odrzekła.
— Czy są własnością panienki?
— Tak — rzekła znów Elżunia.
— Czy wartość ich jest panience znaną?
— Słyszałam, że są bardzo kosztowne.
— Czy opiekunowie wiedzą, że panienka chce je sprzedać?
— Nie — odpowiedziała rumieniąc się Elżunia — ale to nic złego, że je sprzedaję.
— Ale ja ich kupić nie mogę; zezwolenia rodziców czy opiekunów panienki do tego potrzeba.
— Nie możesz pan! — zawołała dziewczynka ze łzami w oczach — czy pan myśli, że nikt ich nie zechce kupić bez zezwolenia moich krewnych?
— Żadna szanująca się firma tego nie uczyni — odpowiedział jubiler — niech panienka wróci do domu i poradzi się kogoś starszego — mówił uprzejmie i łagodnie, lecz Elżunia była okropnie rozżalona. Nie przyszło jej na myśl, że dziewczynka w jej wieku, bogato ubrana i chcąca o tej porze dnia sprzedać kosztowne klejnoty, musiała wprawić w zdumienie każdego.
Kiedy się znów znalazła na ulicy na długich jej rzęsach zawisły łzy.
— Co zrobię — myślała — jeżeli nikt klejnotów nie zechce kupić?
Wchodziła po kolei do kilku sklepów złotniczych, ale ponieważ wybierała duże i piękne, wszędzie dawano jej tę samą odpowiedź. W końcu zaszła do jakiejś zupełnie sobie obcej dzielnicy. Ulice były węższe i brudniejsze, publiczność ubogo odziana i nieschludna, sklepy mniejsze, a domy odrapane. Mnóstwo dzieci bez opieki wałęsało się tu i owdzie, a kobiety wyglądały okropnie. Wioska w Normandyi wydała się Elżuni rajem w porównaniu z tem, co tu widziała. Zdawało jej się chwilami, że to sen złowrogi, i robiło jej się słabo z litości i odrazy.
— Ci nie mają nic — rzekła do siebie — ani winnic, ani kwiatów, ani drzew, strasznie tu jest, strasznie. Oni potrzebują pomocy więcej od innych, nie wspomagać ich to zbrodnia.
Nie zwróciła uwagi w swojem rozrzewnieniu, że jej się tutaj dziwnie przyglądano, nie wiedziała w swej niewinności, że się znajduje nietylko pośrodku najstraszniejszej nędzy, ale i pośród najgorszych zbrodni i nieuczciwości. Widziała tylko nędzę, i wobec niej zapomniała, że się oddaliła od domu, że noc zapada, że jest strasznie zmęczoną.
Zabrała ze sobą wszystkie swoje pieniądze, było to niewiele, ale zawsze cośkolwiek nie wiedziała jednak komu je dać. Z ciotką Klotyldą odwiedzała często ubogich, czyżby miała wejść i tu do jednego z tych domów, z których dolatywały ją ochrypłe głosy, śpiewy, śmiechy i krzyki.
— Kto chce dobrze czynić, nie powinien bać się niczego — pomyślała — trzeba się zdobyć na odwagę.
Wtem do uszu jej doszły żałosne jęki i płacz dziecka, a przybliżywszy się do schodów jednego domu, ujrzała coś, jakby stos gałganów, które przy dokładniejszem zbadaniu okrywały jakąś nieszczęsną wychudłą kobietę i dwoje mizernych dzieci.
Kobieta trzymała głowę wspartą na kolanach, a dzieci drżąc z zimna, płakały żałośnie. Elżunia przystanęła, a wszedłszy na schody zapytała kobiety.
— Czego te dzieci płaczą, powiedzcie mi.
Ale ona nie podniosła wcale głowy, dopiero kiedy dziewczynka powtórzyła pytanie, spojrzała na nią i poruszyła się zdumiona.
— Boże litościwy — krzyknęła ostrym i ochrypłym głosem. Co panienka tu robi?
— Przyszłam pomódz biednym — rzekła Elżunia cierpię z nimi, i pragnę im ulżyć. Bogaci powinni ubogich wspierać. Powiedźcie mi dlaczego dzieci wasze płaczą, i dlaczego siedzicie z niemi na mrozie.
Wszyscy, z którymi dziś rozmawiała okazali jej zdziwienie, ale nikt nie był tak zdumiony jak ta kobieta.
— Tu nie dla pani miejsce — rzekła wreszcie, wszyscy tu są pijani, i mój mąż się upił i wypędził mnie na ulicę z dziećmi, umrą z głodu razem ze mną.
Elżunię przeszły dreszcze, pierwszy raz słyszała coś podobnego.
— Nie — rzekła z mocą — nie umrzecie z głodu zaraz wam przyniosę coś do zjedzenia, i szybko podążyła w stronę sklepiku, koło którego przechodziła niedawno. Odważnie weszła do niego, nie zważając w swoim zapale, że zwraca uwagę wszystkich.
— Proszę mi dać chleba, wina i jeszcze cośkolwiek do jedzenia w koszyku — rzekła do kupca — to dla jednej kobiety, która z głodu umiera.
Otrzymawszy czego żądała, wyszła na ulicę, a za nią wysunęła się kobieta o czerwonej, obrzmiałej twarzy.
— I ja umieram z głodu, panienko — jęknęła żałośnie.
Elżunia spojrzała na nią pełnemi litości oczyma.
— O mój Boże — zawołała — to chyba tamta kobieta się z wami podzieli.
— Jabym chciała pieniędzy.
— Nie mam wcale pieniędzy, wszystkie wydałam — odpowiedziała Elżunia — ale ja tu kiedy przyjdę, przyniosę wam.
— Kiedy potrzebuję natychmiast — mówiła kobieta, a patrząc pożądliwie na aksamitny i futrem obszyty kapturek dziewczynki, dodała:
O! jaki panienka ma ładny kapelusik, pewnie i drugi ma w domu.
To mówiąc szarpnęła go ręką, ale ponieważ był przywiązany pod brodę, przekrzywił się tylko, a nie zleciał.
— Czy wam zimno? — spytała Elżunia — dam wam kapturek w takim razie, i odwiązawszy wstążki podała go kobiecie.
— Przecież święci często oddawali ubranie ubogim — pomyślała.
Zdziwiło ją jednak, że złapawszy kapturek, kobieta szybko się oddaliła nie rzekłszy słowa.
Podjąwszy kosz z ziemi, niosła go w stronę, gdzie siedziała kobieta z dziećmi. Było to dosyć daleko, kosz był za ciężki na jej słabe siły, a wiatr rozwiewał jej włosy, hucząc przeraźliwie. Było bardzo zimno, i Elżunia drżała poślizgując się na śniegu. Wydawało jej się, że zemdleje i o mało się nie przewróciła, potknąwszy się o kamień. Jakiś przechodzień chwycił ją za ramię, i kiedy szepnęła cichutko:
— Dziękuję panu, towarzysz tego przechodnia krzyknął:
— Elżunia! Elżunia!
Dziewczynka podniosła wzrok i o mało nie krzyknęła z przerażenia, przed nią stał stryj Bertrand z dr. Norrisem. Takim jak teraz nie widziała stryja nigdy jeszcze, w oczach miał błysk gniewu a twarz bladą z przerażenia.
— Co tu robisz? — zawołał gwałtownie — co robisz sama w tej okropnej dzielnicy? Co masz w tym koszu? Wytłomacz się.
Elżunia zbladła, siły opuściły ją do reszty, w głowie jej zaszumiało, przyszła jej na myśl święta Elżbieta, a obsuwając się na kolana szepnęła zamierającym głosem:
— Nic, nic...
Kosz przewrócił się na śniegu, i najprzód wyleciało z niego pudełko z klejnotami.
— To dziecko ma malignę — krzyknął stryj Bertrand, to są klejnoty Klotyldy.
Elżunia zwróciła się do doktora, i podnosząc na niego łzami zalane oczy, szepnęła:
— Pan mnie zrozumiesz. Ja skłamać nie chciałam, tylko myślałam, myślałam... oni tyle cierpią... tacy są nieszczęśliwi... tu łkanie jej mowę przerwało.
— Prędko — zawołał dr. Norris, biorąc ją na ręce, jak maleńkie dziecko. Wróćmy do karety, spieszmy się.
— Och! — wykrzyknęła żałośnie Elżunia. A ta kobieta, i dzieci umrą z głodu, dla nich niosłam jedzenie.
— Uspokój się — rzekł doktór łagodnie — dostaną wszystko, a zwróciwszy się do pana de Rochemont dodał:
— Weź kosz i zanieś go tej kobiecie, co siedzi o parę domów dalej.
Musiało być w głosie dr. Norrisa coś, co nakazywało posłuszeństwo, bo stryj Bertrand wypełnił jego zlecenie. On tymczasem postawił Elżunię na ziemi, zdjął palto i owinął ją w nie. Była tak wyczerpana, że nie byłaby w stanie kroku postąpić o własnej sile. Doktor zaniósł do karety, gdzie siedziała cichutko, a łzy toczyły się bezustannie po jej bladej twarzyczce.
— Kto wie coby się było stało, gdybyśmy jej nie byli znaleźli — rzekł pan de Rochemont.
— Lepiej nie mówić o tem wcale — zauważył dr. Norris.
— Chciałam dopomódz ubogim — szepnęła Elżunia — nie chciałam nic złego zrobić.
Dopiero w kilka tygodni później gdy wstała z ciężkiej choroby, dowiedziała się w jakiem była niebezpieczeństwie z powodu, że postąpiła bez porady starszych. Dr. Norris opowiedział jej, że znajdowała się w najnędzniejszej dzielnicy Nowego Yorku, będącej siedliskiem złodziei i zbrodniarzy wszelkiego rodzaju. Zaziębienie i wrażenia, których tam doznała przykuły ją do łóżka na kilka tygodni; podczas choroby zaprzyjaźniła się serdecznie z dr. Norrisem. Oczekiwała jego przybycia z utęsknieniem, prowadziła z nim długie rozmowy i słuchała go we wszystkiem. Przez niego poznała się lepiej i porozumiała ze stryjem, który jej dał pieniądze dla proboszcza i dla wszystkich ubogich, jakich jej polecał dr. Norris. Pan de Rochemont odtej pory przywiązał się serdecznie do swej siostrzenicy i pomagał jej w opiece nad biednymi. Elżunia już go się teraz nie bała — przeciwnie wyrzucała mu niekiedy że lekkomyślnie wspiera nie zasługujących na to, a wtenczas on jej odpowiadał, wzruszając ramionami ze śmiechem:
— Widocznie nie jestem zdolny do tego rodzaju uczynków. Miłosierdzie muszę ustąpić Norrisowi i mojej kochanej Elżuni.
Ta ostatnia pod opieką szlachetnego lekarza czuła się coraz szczęśliwszą, nie była już samotną w wielkim domu stryja, przybyła jej wesołość, której dawniej nie znała, wesołość niczem niezamącona, bo płynąca z czystego sumienia.
Gdy Elżunia skończyła lat ośmnaście zachowała tenże sam słodki i marzący wyraz twarzy, ożywiony często pojawiającym się na ustach uśmieszkiem.
Pewnego poranku dr. Norris powróciwszy od swych chorych odwiedził jej stryja, jak to miał zwyczaj czynić codziennie prawie. Nie przyszedł wszakże jak zwykle do pokoju Elżuni, tylko długo rozmawiał z panem de Rochemont, poczem przyszli do niej. Obaj zdawali się być wzruszeni.
— Elżuniu powiedz mi czy chciałabyś zostać pomocnicą doktora w jego praktyce lekarskiej, to jest opiekować się szczególnie wszystkimi ubogimi, których on kiedykolwiek leczyć będzie?
— Wszakże i teraz staram się to czynić stryju.
— No tak, bo tego pragniesz, a wtedy miałabyś już obowiązek, któryby cię niejako krępował.
— Nie lękam się takich obowiązków — odparła wesoło i przyjmuję je ochotnie.
— No w takim razie mój drogi — rzekł pan de Rochemont zwracając się do przyjaciela — nie pozostaje mi jak was pobłogosławić...




W parę miesięcy potem Elżunia poślubiła przyjaciela stryja i zamieszkali razem wszystko troje. Byli bardzo szczęśliwi, bo szczęście swe zakładali na czynieniu dobrze drugim co przychodziło im teraz łatwiej, że mieli po temu środki nie używając znacznego majątku, jedynie na dogadzanie sobie, i wogóle na osobiste przyjemności. Starsza córeczka Elżuni odziedziczyła klejnoty ciotki Klotyldy, były one wszakże zawsze w zachowaniu, bo mała Elżbietka wstępując w ślady matki nie lubiła życia światowego, a wolne chwile poświęcała zajęciom pożytecznym dla drugich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: anonimowy.