Strona:F. H. Burnett - Klejnoty ciotki Klotyldy.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ale ponieważ wybierała duże i piękne, wszędzie dawano jej tę samą odpowiedź. W końcu zaszła do jakiejś zupełnie sobie obcej dzielnicy. Ulice były węższe i brudniejsze, publiczność ubogo odziana i nieschludna, sklepy mniejsze, a domy odrapane. Mnóstwo dzieci bez opieki wałęsało się tu i owdzie, a kobiety wyglądały okropnie. Wioska w Normandyi wydała się Elżuni rajem w porównaniu z tem, co tu widziała. Zdawało jej się chwilami, że to sen złowrogi, i robiło jej się słabo z litości i odrazy.
— Ci nie mają nic — rzekła do siebie — ani winnic, ani kwiatów, ani drzew, strasznie tu jest, strasznie. Oni potrzebują pomocy więcej od innych, nie wspomagać ich to zbrodnia.
Nie zwróciła uwagi w swojem rozrzewnieniu, że jej się tutaj dziwnie przyglądano, nie wiedziała w swej niewinności, że się znajduje nietylko pośrodku najstraszniejszej nędzy, ale i pośród najgorszych zbrodni i nieuczciwości. Widziała tylko nędzę, i wobec niej zapomniała, że się oddaliła od domu, że noc zapada, że jest strasznie zmęczoną.
Zabrała ze sobą wszystkie swoje pieniądze, było to niewiele, ale zawsze cośkolwiek nie wiedziała jednak komu je dać. Z ciotką Klotyldą odwiedzała często ubogich, czyżby miała wejść i tu do jednego z tych domów, z których dolatywały ją ochrypłe głosy, śpiewy, śmiechy i krzyki.
— Kto chce dobrze czynić, nie powinien bać się niczego — pomyślała — trzeba się zdobyć na odwagę.